Kitabı oku: «Niebie Zaklęć », sayfa 2
ROZDZIAŁ TRZECI
Reece stał na skraju dołu z lawą i z niedowierzaniem patrzył w dół. Ziemia pod nim gwałtownie się trzęsła. Ledwie pojmował, co właśnie uczynił, a mięśnie wciąż bolały go od upuszczenia głazu, od wrzucenia Miecza Przeznaczenia do dołu.
Zniszczył właśnie najpotężniejszą broń w Kręgu, legendarny oręż, miecz, który należał do jego przodków od wielu pokoleń, broń Wybrańca, jedyną broń podtrzymującą Tarczę. Cisnął go w dół z płynnym ogniem i na własne oczy widział, jak się topi, jak pochłania go ogromny krąg czerwieni, i znika w nicości.
Przepada na zawsze.
Ziemia poczęła trząść się i od tego momentu trzęsienie nie ustawało. Reece z trudem utrzymywał równowagę, podobnie jak pozostali. Odsunął się od krawędzi dołu. Miał wrażenie, iż świat dokoła niego rozpada się. Co też najlepszego uczynił? Czy zniszczył Tarczę? I Krąg? Czyżby popełnił największy błąd w swoim życiu?
Reece usiłował ukoić nerwy, tłumacząc sobie, iż nie miał innego wyboru. Głaz i Miecz były zbyt ciężkie, by mogli je stąd wynieść – a co dopiero, by się z nimi wspinać – czy też biec i pozostawić w tyle tych gwałtownych dzikusów. Znalazł się w rozpaczliwej sytuacji, która wymagała rozpaczliwych środków.
Ich rozpaczliwa sytuacja nie uległa zmianie od tamtego czasu. Reece słyszał wokoło siebie głośne krzyki i odgłosy tysięcy tych stworów, szczękających zębami w sposób, który przyprawiał go o gęsią skórkę, śmiejących się i warczących jednocześnie. Brzmiały jak stado szakali. Najwyraźniej Reece rozwścieczył ich; odebrał im ich cenną zdobycz, a oni najpewniej uznali, że musi im za to zapłacić.
Choć już kilka chwil temu sytuacja była zła, teraz pogorszyła się jeszcze. Reece dojrzał pozostałych – Eldena, Indrę, O’Connora, Convena, Kroga i Sernę – spoglądających z przerażeniem w dół z lawą, a następnie odwracających się i rozglądających w rozpaczy. Z każdej strony nacierały na nich tysiące Fawów. Reece zdołał uratować Miecz, lecz nie obmyślił dalszego planu, nie przemyślał, jak wydostać siebie i pozostałych z opałów. Wciąż byli otoczeni z każdej strony, bez możliwości ucieczki.
Reece był zdecydowany znaleźć wyjście, a teraz, gdy nie musieli już kłopotać się Mieczem, mogli przynajmniej poruszać się żywiej.
Reece dobył miecza, który przeciął powietrze z charakterystycznym świstem. Dlaczegóż miałby siedzieć i czekać, aż te stwory zaatakują? Przynajmniej polegnie w walce.
– DO ATAKU! – krzyknął Reece do pozostałych.
Wszyscy dobyli swej broni i zebrali się za nim. Ruszyli w jego ślady, gdy Reece rzucił się w stronę przeciwną od dołu z lawą, prosto w ciżbę Fawów, siekąc mieczem na wszystkie strony, zabijając ich na prawo i lewo. Obok niego Elden uniósł topór i ciął dwie głowy naraz, a O’Connor dobył łuku i wypuszczał strzały w biegu, kładąc wszystkich tych, którzy stanęli mu na drodze. Indra ruszyła naprzód i swym krótkim mieczem dźgnęła w serce dwóch, podczas gdy Conven dobył dwu mieczy i krzycząc jak szaleniec rzucił się naprzód, wymachując nimi wściekle i zabijając Fawów wokoło siebie. Serna dzierżył swój buzdygan, a Krog włócznię, osłaniając tyły.
Byli niby machina do walki. Walczyli jak jeden mąż, ile starczyło im sił, wycinając ścieżkę w gęstwie Fawów i rozpaczliwie szukając drogi ucieczki. Reece poprowadził ich ku niewielkiemu wzgórzu, zmierzając ku wyżej położonemu terenowi.
Idąc, ślizgali się po stromym, błotnistym zboczu, a ziemia nadal się trzęsła. Stracili nieco rozpęd i kilku Fawów skoczyło na Reece’a, drapiąc go i gryząc. Obrócił się i zdzielił ich pięścią; uparcie się go trzymały, lecz zdołał je strącić, posłać kopniakiem w tył i dźgnąć nim zdołały ponownie zaatakować. Podrapany i poobijany Reece walczył dalej co sił, podobnie jak pozostali, by wspiąć się na wzniesienie i wydostać się z tego miejsca.
Gdy dotarli w końcu na szczyt, Reece odczuł chwilową ulgę. Zatrzymał się, z trudem chwytając powietrze. W oddali dojrzał ścianę Kanionu, nim ponownie przykryła ją gęsta mgła. Wiedział, iż tam znajduje się droga ratunku, który zaprowadzi ich z powrotem na górę, i wiedział, iż muszą tam dotrzeć.
Reece obejrzał się przez ramię i ujrzał tysiące Fawów pędzących ku wzniesieniu, ku nim, bzyczących, szczękających zębami, wydających z siebie potworny dźwięk, głośniejszy niż uprzednio, i wiedział, iż nie pozwolą im odejść.
– A co ze mną? – przeciął powietrze jakiś głos.
Reece odwrócił się i ujrzał z tyłu Centrę. Wciąż trzymano go spętanego, obok przywódcy, a jeden z Fawów nadal przyciskał mu nóż do gardła.
– Nie zostawiajcie mnie tu! – wykrzyknął. – Oni mnie zabiją!
Reece stał w miejscu, a wewnątrz niego rozgorzała frustracja. Co oczywiste, Centra miał rację: zabiją go. Reece nie mógł go tam zostawić; postąpiłby wbrew swemu kodeksowi honoru. Wszak Centra przyszedł im z pomocą, gdy jej potrzebowali.
Reece stał bez ruchu, wahając się. Odwrócił się i ujrzał w oddali ścianę Kanionu, wyjście, które go przyzywało.
– Nie możemy po niego wrócić! – rzekła Indra gorączkowo. – Ukatrupią nas wszystkich.
Kopnęła Fawa, który zbliżył się do niej, a ten poleciał w tył, zsuwając się na plecach po stoku.
– Nawet nam samym trudno będzie ujść z życiem! – zawołał Serna.
– On nie jest jednym z nas! – rzekł Krog. – Nie możemy stawiać naszej grupy w niebezpieczeństwie przez wzgląd na niego!
Reece stał bez ruchu, rozmyślając. Fawowie zbliżali się i wiedział, że musi zadecydować.
– Zgadza się – przyznał Reece. – Nie jest jednym z nas. Lecz pomógł nam. I jest dobrym człekiem. Nie mogę pozostawić go na łasce tych stworów. Nikt nie zostaje z tyłu! – rzekł Reece stanowczo.
Reece począł kierować się w dół zbocza, by wrócić po Centrę – jednakże nim zdołał to zrobić, Conven raptownie wyrwał przed siebie i rzucił się w dół, zeskakując i ześlizgując się po błotnistym zboczu, stopami naprzód, z wyciągniętym mieczem, i siekąc po drodze, uśmiercając Fawów na lewo i prawo. Powracał do miejsca, z którego przyszli, w pojedynkę, nierozważnie, rzucając się w grupki Fawów, i jakimś sposobem udawało mu się z zapamiętaniem torować sobie przez nich drogę.
Reece podążał tuż za nim.
– Wy pozostańcie tutaj! – wykrzyknął do pozostałych. – Czekajcie, aż wrócimy!
Reece poszedł w ślady Convena, siekąc Fawów na prawo i lewo; zrównał się z nim i zabezpieczał tyły. We dwóch przedzierali się w dół, po Centrę.
Conven rzucił się naprzód, przecinając gęstwę Fawów, a Reece torował sobie drogę do Centry, który przyglądał się mu wybałuszonymi ze strachu oczyma. Jeden z Fawów uniósł sztylet, by poderżnąć gardło Centrze, lecz Reece nie pozwolił mu na to: dał krok naprzód, uniósł miecz, obrał cel i cisnął nim z całej siły.
Miecz przeciął powietrze, obracając się dokoła własnej osi, i zatopił się w gardle Fawa nim zdołał zabić Centrę. Centra wrzasnął, gdy obejrzał się i ujrzał martwego Fawa, ledwie kilka cali od siebie. Ich twarze niemal się stykały.
Ku zaskoczeniu Reece’a, Conven nie ruszył ku Centrze; miast tego pobiegł dalej, w górę niewielkiego wzniesienia. Reece podniósł wzrok i z przerażeniem patrzył na to, co robi Conven, który zdawał się lgnąć ku śmierci. Wycinał ścieżkę przez grupę Fawów otaczających ich przywódcę, który siedział na swym podwyższeniu, przyglądając się bitwie. Conven zabijał ich na prawo i lewo. Nie spodziewali się tego, to wszystko działo się zbyt szybko, by któryś z nich zdążył zareagować. Reece pojął, iż Conven mierzy w przywódcę.
Conven zbliżył się, skoczył, uniósł miecz, a gdy przywódca pojął, co zamierza uczynić i usiłował się wymknąć, Conven dźgnął go w serce. Przywódca wrzasnął – i nagle rozległ się chór dziesięciu tysięcy wrzasków wszystkich Fawów, jak gdyby to ich dźgnięto. Jak gdyby wszyscy mieli ten sam układ nerwowy – a Conven go przerwał.
– Nie powinieneś był tego czynić – rzekł Reece do Convena, gdy stanął ponownie u jego boku. – Rozpętałeś wojnę.
Reece przyglądał się z przerażeniem, jak niewielkie wzniesienie pęka i wysypują się z niego tysiące Fawów, rojących się niby mrówki. Reece pojął, iż Conven zabił ich królową matkę, iż wzniecił gniew wszystkich tych stworzeń. Ziemia zadrżała od tupotu ich stóp, gdy szczękając zębami, pędzili wprost na Reece’a, Convena i Centrę.
– NAPRZÓD! – krzyknął Reece.
Reece pchnął Centrę, który zastygł w miejscu, zaszokowany, i wszyscy odwrócili się i ruszyli w kierunku pozostałych, z trudem pokonując stok błotnistego wzgórza.
Reece poczuł, jak jeden z Fawów skacze mu na plecy i powala go. Pociągnął go za kostki w dół zbocza i zbliżył kły ku jego szyi.
Strzała poszybowała obok głowy Reece’a i rozległ się dźwięk grotu zatapiającego się w ciele. Podniósłszy wzrok, na szczycie wzniesienia Reece ujrzał O’Connora z łukiem w dłoni.
Centra pomógł Reece’owi stanąć na nogi, a Conven osłaniał tyły, odpierając Fawów. Pokonali w końcu pozostałą część drogi ku szczytowi wzniesienia i dotarli do pozostałych.
– Dobrze, żeście wrócili! – zawołał Elden, rzucając się naprzód i kładąc kilku Fawów toporem.
Reece stanął na szczycie i spojrzał we mgłę, zastanawiając, którędy pójść. Droga rozwidlała się na dwoje i Reece miał zamiar obrać tę skręcającą w prawo.
Wtem nagle Centra minął go pędem, skręcając w lewo.
– Za mną! – zawołał, nie zatrzymując się. – To jedyne wyjście!
Tysiące Fawów poczęły wbiegać na wzgórze, a Reece i pozostali odwrócili się i ruszyli za Centrą, ślizgając się i zjeżdżając po drugiej jego stronie. Ziemia drżała nadal. Podążali za Centrą, a Reece był niewymownie wdzięczny, iż ocalił mu życie.
– Musimy odnaleźć ścianę Kanionu! – zawołał Reece, nie będąc pewnym, w którym kierunku zmierza Centra.
Parli przed siebie, lawirując między gęsto porosłymi, sękatymi drzewami, z trudem nadążając za Centrą, który wprawnie poruszał się we mgle po wyboistym, piaszczystym szlaku, pooranym korzeniami.
– Uda nam się je zmylić tylko w jeden sposób! – zawołał Centra przez ramię. – Podążajcie za mną!
Trzymali się tuż za biegnącym Centrą, potykając się o korzenie, drapani przez gałęzie. Reece z trudem był w stanie dostrzec cokolwiek przez gęstniejącą mgłę. Nie raz potknął się na wyboistej ścieżce.
Biegli, aż bolało ich w płucach, a za nimi wciąż rozlegało się paskudne skrzeczenie tysięcy tych stworów, nieustannie się do nich zbliżających. Elden i O’Connor pomagali Krogowi, i to ich spowalniało. Reece modlił się, by Centra wiedział, dokąd zmierza; nie widział stąd wcale ściany Kanionu.
Nagle Centra zatrzymał się, wyciągnął dłoń i klapnął Reece’a w pierś, aż ten zatrzymał się raptownie.
Reece spojrzał w dół i u swych stóp ujrzał stromy spadek, uchodzący wprost w rwącą rzekę.
Reece, skołowany, odwrócił się ku Centrze.
– Woda – wyjaśnił Centra, z trudem chwytając powietrze. – Lękają się przekroczyć wodę.
Pozostali zatrzymali się raptownie obok nich, wpatrując się w dół, w ryczący nurt, i próbując złapać oddech.
– To wasza jedyna szansa – dodał Centra. – Przekroczcie rzekę, a na chwilę zatrzecie swój ślad i zyskacie czas.
– Ale w jaki sposób? – spytał Reece, wpatrując się w spienione zielone wody.
– Prąd nas zabije! – wykrzyknął Elden.
Centra uśmiechnął się pod nosem.
– To najmniejsze z waszych zmartwień – odrzekł. – W wodach tych roi się od Fourenów – najstraszliwszych zwierzy, jakie istnieją. Wpadnijcie do nich, a rozedrą was na strzępy.
Reece spojrzał w dół, na wodę, myśląc.
– Nie możemy zatem przebyć jej wpław – rzekł O’Connor. – A nie widzę żadnej łodzi.
Reece obejrzał się przez ramię. Odgłosy Fawów stawały się coraz głośniejsze.
– Waszą jedyną szansą jest to – rzekł Centra, sięgając w tył i przyciągając długie pnącze uczepione drzewa, którego gałęzie zwieszały się nad rzeką. – Musimy się przehuśtać na drugą stronę – dodał. – Nie ześlizgnijcie się. I nie spadnijcie tuż przed brzegiem. Pchnijcie ją z powrotem do nas, gdy będziecie po drugiej stronie.
Reece spojrzał na wzburzoną wodę i ujrzał nieduże, paskudne stworzenia, połyskujące na żółto i wyskakujące nad powierzchnię, niby samogłowy. Miały olbrzymie paszcze, którymi kłapały, wydając przy tym dziwne odgłosy. Były ich tam całe ławice i wyglądały, jak gdyby czekały na swój kolejny posiłek.
Reece obejrzał się przez ramię i na widnokręgu ujrzał zbliżającą się armię Fawów. Nie mieli wyboru.
– Pójdź pierwszy – rzekł Centra do Reece’a.
Reece potrząsnął głową.
– Pójdę ostatni – odrzekł. – Na wypadek, gdyby nie wszyscy zdążyli. Ty pójdź pierwszy. Ty nas tu przyprowadziłeś.
Centra skinął głową.
– Nie musisz mnie prosić dwa razy – rzekł z uśmiechem, nerwowo zerkając na nadchodzących Fawów.
Centra zacisnął dłonie na pnączu i z krzykiem podskoczył. Przehuśtał się szybko nad wodą, zwisając na pnączu nisko, unosząc nogi nad wodą i kłapiącymi stworami. W końcu wylądował na drugim brzegu, upadając na ziemię.
Udało mu się.
Centra wstał z uśmiechem na ustach; schwycił rozkołysane pnącze i posłał je z powrotem na drugą stronę rzeki.
Elden wyciągnął dłoń, schwycił je i podał Indrze.
– Damy przodem – rzekł.
Indra skrzywiła się.
– Nie potrzebuję lepszego traktowania – powiedziała. – Jesteś duży. Możesz przerwać pnącze. Pójdź i miej to z głowy. Nie wpadnij – albo ta kobieta będzie musiała cię ratować.
Elden skrzywił się, chwytając pnącze. Nie ubawiły go słowa Indry.
– Usiłowałem jedynie pomóc – rzekł.
Elden skoczył z krzykiem, poszybował w powietrzu i wylądował na drugim brzegu obok Centry.
Posłał linę z powrotem i nadeszła kolej O’Connora, za nim Serny, po nim Indry i Convena. Pozostali jedynie Reece i Krog.
– Cóż, wygląda na to, iż zostaliśmy tylko my dwaj – rzekł Krog do Reece’a. – Dalej. Ocal siebie – powiedział Krog, zerkając nerwowo przez ramię. – Fawowie są zbyt blisko. Nam obu się nie uda.
Reece pokręcił głową.
– Nikt nie zostaje z tyłu – rzekł. – Jeśli ty się nie ruszysz, ja także tu pozostanę.
Obaj tkwili uparcie w miejscu, a Krog zdawał się coraz bardziej podenerwowany. Pokręcił głową.
– Jesteś głupcem. Dlaczego tak ci na mnie zależy? Ja nie dbałbym o ciebie choćby w połowie tak bardzo.
– Jestem teraz przywódcą, co czyni mnie odpowiedzialnym za ciebie – odrzekł Reece. – Nie dbam o ciebie. Dbam o honor. A mój honor nakazuje mi nie pozostawiać nikogo z tyłu.
Obydwaj obrócili się nerwowo, gdy dotarł do nich pierwszy z Fawów. Reece dał krok naprzód, a Krog wraz z nim, i cięli mieczami, zabijając kilku.
– Pójdziemy razem! – zawołał Reece.
Nie tracąc już ani chwili, Reece pochwycił Kroga, przerzucił sobie przez ramię, schwycił linę i obaj krzyknęli, skacząc w powietrze na chwilę przed tym, jak Fawowie wpadli na brzeg.
We dwóch przecinali powietrze, lecąc na drugą stronę.
– Pomocy! – krzyknął Krog.
Krog ześlizgiwał się z ramienia Reece’a i pochwycił się pnącza; było ono teraz jednakże mokre od drobnych kropelek wody i dłoń Kroga ześlizgnęła się z niego, a on sam runął do wody. Reece wyciągnął dłoń, by go pochwycić, lecz działo się to zbyt szybko: serce mu zamarło, gdy zmuszony był patrzeć, jak Krog spada, wymykając się z jego dłoni, wprost we wzburzoną wodę.
Reece wylądował na drugim brzegu i przetoczył się po ziemi. Poderwał się na nogi, gotów pospieszyć na powrót w stronę wody – lecz nim zdążył zareagować, Conven wypuścił się z grupy, rzucił się naprzód i skoczył głową do przodu w rwącą rzekę.
Reece i pozostali przyglądali się z zapartym tchem. Reece zastanawiał się, czy Conven był w istocie tak odważny? Czy też lgnął do śmierci?
Conven bez cienia strachu pokonywał rwący nurt. Dotarł do Kroga, jakimś cudem niepogryziony przez te stwory, i schwycił go, młócącego wokoło rękoma. Zarzucił rękę dokoła jego ramienia i utrzymywał go na powierzchni. Conven ruszył pod prąd, zmierzając ku brzegowi.
Nagle Krog wrzasnął:
– MOJA NOGA!
Wykręcił się z bólu, gdy jeden z Fourenów, którego żółte łuski połyskiwały w wodzie, wgryzł się w jego nogę. Conven płynął i płynął, aż w końcu zbliżył się do brzegu, a Reece i pozostali schwycili ich i wyciągnęli. Wtem ławica Fourenów wyskoczyła za nimi w powietrze, a Reece i reszta odepchnęli je.
Krog młócił dokoła rękoma, a spojrzawszy w dół Reece spostrzegł, że Fouren wciąż tkwi w jego nodze; Indra dobyła swego sztyletu, pochyliła się i zatopiła go w udzie Kroga, odrywając zwierzę. Krog wrzasnął, a Fouren rzucając się upadł na brzeg, a następnie na powrót do wody.
– Nienawidzę cię! – wycedził do niej Krog przez zęby.
– I dobrze – odrzekła Indra, nie przejąwszy się zbytnio.
Reece spojrzał na Convena, który stał przed nim, ociekając wodą. Był pełen podziwu dla jego nieustraszoności. Conven patrzył na niego z kamiennym wyrazem twarzy i Reece ze zdumieniem zauważył, iż w jego ramię wgryzł się Fouren, trzepoczący w powietrzu. Reece z niedowierzaniem patrzył, jak Conven spokojnie, niespiesznie sięga do niego, odrywa i wrzuca na powrót do wody.
– Nie sprawiło ci to bólu? – spytał skołowany Reece.
Conven wzruszył ramionami.
Reece nigdy nie troskał się o Convena tak bardzo, jak teraz; choć podziwiał jego odwagę, nie mieściło mu się w głowie, iż był tak nierozważny. Bez chwili zastanowienia skoczył prosto w ławicę przeraźliwych stworzeń.
Setki Fawów zatrzymały się po drugiej stronie rzeki, patrząc za nimi rozwścieczone i szczękając zębami.
– Teraz już – rzekł O’Connor. – Nic nam nie grozi.
Centra pokręcił głową.
– Teraz – owszem. Lecz Fawowie są sprytni. Wiedzą, że rzeka zakręca. Obiorą dłuższą drogę, obiegną, znajdą przejście. Niebawem zjawią się po naszej stronie. Nie mamy wiele czasu. Musimy ruszać dalej.
Pobiegli za Centrą, który prowadził ich przez egzotyczne ziemie, przez pola błotne, pomiędzy wybuchającymi gejzerami.
Biegli i biegli, aż wreszcie mgła uniosła się i Reece uradował się ujrzawszy przed nimi ścianę Kanionu, jego połyskujący kamień. Podniósł wzrok. Ściany urwiska zdały mu się nieprawdopodobnie wysokie. Nie wiedział, jakim sposobem zdołają się po nich wspiąć.
Reece stał u boku pozostałych i przerażony patrzył w górę. Ściana zdała mu się teraz jeszcze bardziej olbrzymia niż wtedy, gdy schodzili. Rozejrzał się na boki, ujrzał, iż wszyscy są wyczerpani i zamyślił się nad tym, jakim sposobem mieliby się po niej wspiąć. Każdy z nich był wycieńczony, poobijany, znużony walką. Dłonie i stopy mieli poocierane. Jakim sposobem mieliby wspiąć się w górę, gdy całe siły spożytkowali, schodząc tutaj?
– Nie podołam – wydyszał Krog łamiącym się głosem.
Reece czuł to samo, choć nie przyznał tego.
Byli osaczeni. Pozostawili Fawów w tyle, lecz nie na długo. Niebawem odnajdą ich i wszyscy padną z ręki przewyższającego ich liczebnie wroga. Cała ta ciężka praca, cały ich wysiłek – wszystko na próżno.
Reece nie chciał tutaj ginąć. Nie w tym miejscu. Jeśli miał stracić życie, pragnął, by stało się to tam, na górze, na jego ziemi, z Selese u boku. Gdyby tylko mógł otrzymać jeszcze jedną szansę, by wymknąć się przeciwnikowi.
Reece usłyszał przeraźliwy dźwięk i obejrzawszy się ujrzał Fawów, może ze sto jardów od nich.
Stwory w sile tysięcy okrążyły już rzekę i szybko zmniejszały dzielącą ich odległość.
Wszyscy wyciągnęli swą broń.
– Nie mamy dokąd uciec – rzekł Centra.
– Będziemy zatem walczyć na śmierć i życie! – zawołał Reece.
– Reece! – rozległ się głos.
Reece podniósł wzrok ku ścianie Kanionu, a gdy kłęby mgły rozrzedziły się, zobaczył twarz, którą z początku wziął za zjawę. Nie mógł w to uwierzyć. Tam, nad sobą, ujrzał kobietę, o której właśnie myślał.
Selese.
Cóż ona tutaj robiła? Jak tutaj dotarła? I kim była kobieta, która jej towarzyszyła? Wyglądała jak Illepra, królewska uzdrowicielka.
Zwieszały się na ścianie urwiska na długiej, grubej linie, oplatającej je w pasie i wokół dłoni. Schodziły w dół szybko, po długiej, grubej linie, takiej, która nie wyślizgiwała się z rąk. Selese przechyliła się i zrzuciła resztę w dół, a ta opadła dobre pięćdziesiąt stóp, niby manna z nieba, i wylądowała pod stopami Reece’a.
To była ich droga powrotna.
Nie zawahali się. Rzucili się w jej kierunku i po kilku chwilach wspinali się już tak szybko, jak tylko mogli. Reece pozwolił, by wszyscy poszli przed nim, a gdy wskoczył na linę jako ostatni, wspiął się i wciągnął ją za sobą, tak by Fawowie nie mogli jej dosięgnąć.
Gdy lina była już w górze, nadbiegli Fawowie, wyciągając ku nim ręce i podskakując, by schwycić stopy Reece’a. Niewiele brakowało, lecz Reece’owi udało się im wymknąć.
Reece zatrzymał się, gdy zrównał się z Selese, która czekała na niego na występie skalnym; nachylił się i pocałowali się.
– Kocham cię – rzekł Reece, a całe jego jestestwo wypełnione było miłością do niej.
– A ja ciebie – odrzekła.
Odwrócili się i ruszyli w górę ściany Kanionu wraz z innymi. Wspinali się coraz wyżej i wyżej. Wkrótce znajdą się w domu. Reece nie mógł w to uwierzyć.
W domu.