Kitabı oku: «Powrót Smoków », sayfa 9
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Wezuwiusz, król Trolli i Najwyższy Władca Mardy stał na skalnym balkonie, na skraju wznoszącej się setki metrów nad ziemią olbrzymiej jaskini i obserwował jak w dole ciężko pracuje jego armia. W przepastnych podziemiach harowały setki trolli. Młoty i kilofy uderzały o skały, odłupując kamienie i ziemię. Panował hałas, jak w kopalni.
Ściany jaskini oświetlała niezliczona ilość pochodni, a po podłogach płynęły strumienie lawy. Iskrząc i połyskując ogrzewały i rozświetlały wnętrze jaskini, podczas gdy na dole trolle pociły się i ciężko dyszały w upale.
Wezuwiusz uśmiechnął się szeroko. Jego twarz, rozmiarem dwukrotnie większa niż ludzka, była zniekształcona, wręcz groteskowa. Z jego ust wystawały dwa długie kły. Lubił patrzeć na cierpienie innych swoimi małymi, czerwonymi, paciorkowatymi oczami. Chciał by jego lud harował, pracował ciężej niż kiedykolwiek. Wiedział, że tylko ich wielki trud pozwoli mu osiągnąć to, czego nie udało się osiągnąć jego ojcu. Wielki jak dwa trolle, trzy razy większy od człowieka – Wezuwiusz wiedział, że jest wyjątkowy. Miał w sobie wystarczająco siły i gniewu, by osiągnąć to, czego nie osiągnął nikt wcześniej. W głowie uknuł plan, o jakim jego przodkowie nawet nie śnili. Plan, który przyniesie chwałę całej jego nacji.
Tu powstanie najpotężniejszy tunel jaki widział ten świat. Tunel który przeprowadzi ich pod Płomieniami, aż do Escalonu. Każde uderzenie młota zbliżało go do upragnionego celu.
Nigdy dotąd żaden troll nie wymyślił, jak przejść przez Płomienie całą armią. Czasem udawało się przedostać jednemu czy dwóm, ale większość ginęła podczas tych samobójczych wypraw. Ale Wezuwiusz postanowił przeprowadzić tędy całą armię. Armię, której potrzebował by zniszczyć Escalon, raz na zawsze. Jego ojciec nie wiedział jak to zrobić, poddał się i wybrał życie tu, w dzikiej Mardrze. Ale nie on. Nie Wezuwiusz. On był mądrzejszy niż wszyscy jego ojcowie, silniejszy i bardziej zdeterminowany. Bezwzględny. Pewnego dnia dotarło do niego, że skoro nie można przejść nad Płomieniami, ani przez nie, trzeba przedostać się pod nimi. Porwany tą myślą, od razu zaczął wprowadzać swój plan w życie. Poświęcił tysiące swoich żołnierzy i niewolników, by stworzyć największe dzieło w historii królestwa trolli – tunel pod Płomieniami.
Wezuwiusz przyglądał się z satysfakcją, jak jeden z jego dowódców biczuje ludzkiego niewolnika, schwytanego na Zachodzie i skutego łańcuchami z setkami podobnych sobie. Człowiek zawył i osunął się na ziemię. Dowódca nie przestał go chłostać dopóki ten nie wyzionął ducha. Twarz Wezuwiusza wykrzywił uśmiech. Z przyjemnością stwierdził, że inni ludzie zaczęli pracować ciężej. Jego trolle były dwa razy większe od ludzi. Wyglądały też bardziej groteskowo, z wielkimi napęczniałymi mięśniami i zniekształconymi twarzami, na których malowała się niezaspokojona żądza krwi. Ludzie, których schwytali, byli doskonałymi obiektami, na których mogli dać oni upust swojej nienawiści.
Jednak, gdy tak się temu przyglądał, Wezuwiusz nadal czuł się sfrustrowany. Wiedział, że ilu ludzi by nie zniewolił, ilu żołnierzy by nie poświęcił, bez względu na to jak mocno by ich nie chłostał, jak okrutnie by ich nie torturował czy ilu by nie zabił, by zmotywować do pracy innych, postępy szły nadal zbyt wolno. Kamień był zbyt twardy, a całe przedsięwzięcie zbyt wielkie. Wiedział, że w tym tempie nie skończą pracy za jego życia, a jego plan zniszczenia Escalonu, pozostanie jedynie marzeniem.
Oczywiście Marda była wystarczająco duża dla jego ludu. Ale to nie miało dla niego znaczenia. Chciał zabijać, podporządkować sobie wszystkich ludzi, odebrać im wszystko. Tak po prostu, dla zabawy. Chciał tego i wiedział, że żeby to osiągnąć, będzie musiał sięgnąć po drastyczniejsze metody.
– Mój Panie i Królu – odezwał się głos.
Wezuwiusz odwrócił się. Stało przed nim kilku żołnierzy. Wszyscy ubrani w charakterystyczne dla ich armii zielone zbroje z insygniami przedstawiającymi ryczącego niedźwiedzia z psem w pysku. Jego ludzie z szacunkiem pochylili głowy i utkwili wzrok w podłodze, jak zwykli to robić w jego obecności.
Zauważył, że trzymają innego żołnierza, w poszarpanej zbroi, z twarzą umazaną popiołem i ze śladami poparzeń.
– Możecie przemówić – polecił.
Żołnierze powoli unieśli głowy i spojrzeli na niego.
– Pojmaliśmy go w Mardzie. W Południowym Lesie – odezwał się jeden z nich – Wracał zza Płomieni.
Wezuwiusz spojrzał na spętanego dezertera z odrazą. Każdego dnia wysyłał żołnierzy na zachód z misją przedostania się przez Płomienie do Escalon. Ci, którym się to udało, mieli za zadanie siać postrach wśród ludzi. Jeśli zdołaliby przetrwać, ich kolejnym celem było odnalezienie Dwóch Wież i zdobycie Miecza Ognia, legendarnej broni, która według wierzeń podtrzymywała Płomienie. Większość jego żołnierzy nie wracała z tej misji. Ginęli w Płomieniach lub zabijali ich ludzie po drugiej stronie, w Escalon. To była wyprawa bez powrotu, chyba że z Mieczem Ognia w dłoni. Zdarzało się czasem, że oszpeceni podczas prób przedostania się przez Płomienie wysłannicy, naiwnie powracali do Mardy, jak do bezpiecznego portu po nieudanej misji. Wezuwiusz nie miał dla mnich litości. Uważał ich za dezerterów.
– Jakie wieści przynosisz z Zachodu? – zapytał – Czy udało ci się zdobyć Miecz.
Przerażony żołnierz ciężko przełknął ślinę. Powoli pokręcił głową.
– Nie, mój Panie i Królu – odpowiedział łamiącym się głosem.
Wezuwiusz milczał chwilę.
– Zatem dlaczego wróciłeś do Mardy? – zapytał.
Żołnierz spuścił wzrok.
– Zostałem osaczony przez grupę ludzi – odpowiedział – Miałem szczęście, że udało mi się uciec i wrócić.
– Ale dlaczego wróciłeś? – naciskał Wezuwiusz.
Żołnierz spojrzał na niego niepewnie i nerwowo.
– Moja misja się zakończyła, Mój Panie i Królu.
Wezuwiusz zamarł.
– Twoją misją było zdobyć miecz lub zginąć próbując.
– Ale udało mi się przejść przez Płomienie. Zabiłem wielu ludzi i zdołałem wrócić – odpowiedział błagalnym tonem.
– Powiedz mi – zapytał spokojnie Wezuwiusz kładąc rękę na ramieniu trolla i powoli prowadząc go nad brzeg urwiska – Naprawdę sądziłeś, że jeśli wrócisz, pozwolę ci żyć?
Mówiąc to Wezuwiusz chwycił trolla za kark, zrobił krok do przodu i zrzucił go z urwiska. Żołnierz zamachał rękoma na ile pozwalały mu kajdany i krzyknął. Żołnierze pracujący na dole zatrzymali się na chwilę i patrzyli jak spada. Troll leciał kilkadziesiąt metrów w dół, po czym z głośnym plaśnięciem uderzył o twardą skałę.
Pracujący spojrzeli w górę na Wezuwiusza, a ten popatrzył na nich. Wiedział, że to będzie dobra przestroga dla tych, którzy odważyliby się go zawieść.
Szybko wrócili do swojej pracy.
Wezuwiusz, ciągle owładnięty furią, którą chciał na kimś wyładować, odszedł od skalnego występu i dumnym krokiem ruszył w dół po krętych, kamiennych schodach. Jego ludzie podążyli za nim. Chciał z bliska zobaczyć, jak idą prace. A skoro już tam będzie, może przy okazji znajdzie sobie jakiegoś żałosnego niewolnika, którego będzie mógł zbić na miazgę.
Schodził wąskimi kamiennymi schodami, wykutymi w ciemnej skale. Z każdym jego krokiem w dół podnosiła się temperatura w jaskini. Dziesiątki żołnierzy podążyły za nim, gdy kroczył dumnie przez jaskinię, torując sobie drogę wśród unoszącej się pary, lawy i hord uwijających się w pocie niewolników. Kiedy tak szedł, żołnierze i niewolnicy schodzili mu z drogi, chyląc przed nim głowy.
Było piekielnie gorąco od rozgrzanych spoconych ciał harujących mężczyzn, od płynącej przez salę lawy, od iskier, które wydobywały się ze ścian za każdym uderzeniem młota czy kilofu. Wezuwiusz przeszedł przez salę i dotarł do wejścia do tunelu. Staną przed nim i przyglądał się. Szeroki na trzydzieści i wysoki na piętnaście metrów tunel schodził stopniowo w dół, coraz głębiej i głębiej pod ziemię. Kiedy nadejdzie czas, będzie musiał być wystarczająco głęboki by pozwolić całej armii przejść pod Płomieniami. Pewnego dnia dotrą do Escalon, wyjdą na powierzchnię i wezmą tysiące ludzi w niewolę. Wiedział, że to będzie najpiękniejszy dzień w jego życiu.
Wezuwiusz maszerował przed siebie. Wyrwał bicz z rąk jednego z żołnierzy i zaczął uderzać nim na prawo i lewo. Wszyscy natychmiast wrócili do pracy. Teraz kuli skały ze zdwojoną siłą prędkością, rozbijając czarny kamień z takim impetem, że powietrze wypełniły kłęby pyłu.
Potem skierował się do ludzkich niewolników – kobiet i mężczyzn, których schwytali i uprowadzili z Escalon. Takie misje wspominał z największym zadowoleniem. Wyprawy, których jedynym celem było sianie postrachu na Zachodzie. Większość porwanych ludzi nie przeżywała transportu, ci jednak, którym się udawało, dotkliwie poparzeni, harowali przy budowie jego tunelu.
Wezuwiusz skupił się na nich. Wcisną bat w ręce jednego z mężczyzn i wskazał na stojącą obok kobietę.
– Zabij ją! – nakazał.
Człowiek stał w miejscu, cały drżał, w końcu nieznacznie pokręcił głową.
Wezuwiusz wyrwał mu bat i zaczął w zamian biczować jego. Raz za razem, aż ten w końcu przestał się opierać i padł na ziemię martwy. Inni wrócili do pracy, odwracając wzrok. Wezuwiusz odrzucił bat na ziemię i dysząc ciężko zwrócił wzrok ku wejściu do tunelu. To było jak patrzeć na swoje nemezis. Konstrukcja była tylko w połowie gotowa, prowadziła donikąd. Prace szły zdecydowanie zbyt wolno.
– Mój Panie i Królu – odezwał się głos za jego plecami.
Wezuwiusz odwrócił się i ujrzał przed sobą elitarną dywizję swoich żołnierzy z Mantry. Ubrani byli w czarno-zielone zbroje zarezerwowane dla najlepszych oddziałów. Stali przed nim dumnie, trzymając przy bokach halabardy. Były to jedyne trolle, którymi Wezuwiusz nie pogardzał. Na ich widok, jego serce zabiło mocniej. Ich obecność tu mogła znaczyć tylko jedno – przynosili ważne wieści.
Wiele księżyców temu Wezuwiusz wysłała mantrańskich żołnierzy na specjalną misję. Mieli odnaleźć olbrzyma grasującego w Wielkim Lesie. Wieść niesie, że zabił on już tysiące trolli. Marzył by pojmać olbrzyma, sprowadzić go tu i wykorzystać przy budowie tunelu. Wysyłał w tym celu misję za misją, ale żołnierze nigdy już z nich nie wracali. Wszystkich odnajdywano martwych. Zabitych przez olbrzyma.
Wezuwiusz patrzył na swoich żołnierzy, a serce biło mu mocniej z podniecenia.
– Przemówcie – polecił.
– Mój Panie i Królu, znaleźliśmy olbrzyma – powiedział jeden z nich – Okrążyliśmy go. Nasi ludzie czekają na twoje rozkazy.
Wezuwiusz uśmiechną się powoli. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów poczuł zadowolenie. Jego uśmiech rozszerzał się coraz bardziej, a w jego głowie krystalizował się plan. Uświadomił sobie, że wreszcie będzie mógł urzeczywistnić swoje marzenie. Będzie mógł przekroczyć Płomienie.
Popatrzył na dowódcę, po czym przepełniony determinacją i gotowy na to co nieuniknione, odpowiedział.
– Zaprowadźcie mnie do niego.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Kyra brnęła przez śnieg, który teraz sięgał jej już do kolan. Wędrowała przez Cierniowy Las, opierając się na swojej lasce, próbując przebić się przez zagęszczającą się śnieżną zamieć. Burza rozszalała się na dobre. Wiatr targał nawet najgrubszymi drzewami, wykrzywiając ich gałęzie i niemal zginając je na pół. Silne podmuchy wiatru i śnieg kaleczyły jej twarz. Nic nie widziała. Trudno było jej nawet utrzymać równowagę. Wiatr cały czas się wzmagał. Każdy krok obkupiony był niewyobrażalnym wysiłkiem.
Czerwony księżyc zniknął. Został wchłonięty przez burzę. Teraz nie miała już żadnego światła, którym mogłaby się kierować. Nawet gdyby je miała, na nic by się to zdało, bo i tak nic nie widziała. Jedyną pociechą była obecność Leo, który szedł powoli koło niej. Z każdym krokiem zdawała się zapadać głębiej. Zastanawiała się nawet czy w ogóle się przemieszcza. Czuła, że musi jak najszybciej dotrzeć do swoich ludzi, żeby ich ostrzec. Przez to każdy mozolny krok był jeszcze bardziej frustrujący.
Kyra spróbowała podnieść wzrok, mrużąc oczy spojrzała w tnący śnieg. Chciała wypatrzeć cokolwiek na horyzoncie, jakiś odległy punkt orientacyjny, coś, co potwierdziłoby chociaż, że idzie we właściwym kierunku. Dookoła była jednak tylko biel. Jej policzki były rozpalone, wręcz płonęły od smoczego zadrapania. Dotknęła go, a jej ręka od razu zatonęła we krwi – jedynej ciepłej rzeczy, jaka jeszcze istniała. Policzek pulsował, jakby zostało czymś skażony.
Kiedy jakiś wyjątkowo silny powiew wiatru w końcu zwalił ją z nóg, zrozumiała, że nie ma sensu iść dalej. Musieli znaleźć schronienie. Była zdeterminowana, chciała dotrzeć do Volis przed żołnierzami, ale wiedziała, że jeśli będzie kontynuować tę samobójczą eskapadę, zginie po drodze. Pocieszało ją tylko to, że w taką pogodę nie mogli zaatakować. Nie wiadomo było nawet, czy giermek dotarł do domu.
Rozejrzała się dookoła, tym razem w poszukiwaniu schronienia. Jej wysiłki były daremne. Wokół nic, tylko śnieg. Bezkresna biel i wyjący wiatr sprawiały, że nie była w stanie myśleć, zaczynała panikować. Jej głowę nachodziły wizje tego, jak zamarzają tu z Leo na śmierć i nigdy nikt ich nie znajduje. Wiedziała, że jeśli zaraz nie znajdą schronienia, zginą przed świtem. Była przerażona i ogarniała ja rozpacz. Uświadomiła sobie, że wybrała możliwie najgorszą noc, żeby opuścić Volis. Leo, jakby rozumiał jej myśli, nagle zaczął wyć, po czym odwrócił się i pobiegł gdzieś. Przebiegł prze polanę i na jej drugim końcu zaczął zawzięcie kopać w śniegu.
Kyra przyglądała się z ciekawością, jak Leo kopie jak szalony coraz głębiej i głębiej. Zastanawiała się co mógł tam znaleźć. W końcu, zadowolony, odsunął się na bok, odsłaniając wejście do małej jaskini wykutej w zboczu wielkiego głazu. Serce zabiło jej mocniej, podeszła i skuliła się we wnętrzu jaskini, tak małym, że ledwie mieszczącym ich dwoje. Wnętrze było suche i chroniło ich przed wiatrem, co niezwykle ją ucieszyło. Pochyliła się i ucałowała Leo w głowę.
– Dobra robota, mały.
Polizał ją w odpowiedzi.
Pochyliła się i wczołgała głębiej do jaskini. Leo wszedł za nią. Kiedy tylko znaleźli się w środku, poczuła ogromna ulgę. Wreszcie cisza, ściany jaskini wyciszały odgłos wyjącego wiatru. Wreszcie ani wiatr, ani śnieg nie drażniły już jej twarzy i uszu. Wreszcie była sucha. Poczuła, jakby znów mogła oddychać.
Poczołgała się po sosnowych igłach w głąb jaskini, zastanawiając się jak daleko sięga, aż dotarła do tylnej ściany. Usiadła i oparła się o ścianę, obserwując stąd śnieg padający na zewnątrz. Od czasu do czasu większe kłęby śniegu sięgały wejścia do jaskini, ale wnętrze pozostawało suche. Śnieg nie docierał do miejsca w którym siedziała. Leo skulił się obok niej i położył głowę na jej kolanach. Przytuliła go do piersi, trzęsąc się i próbując utrzymać ciepło. Otrzepała jego futro i swoje ubrania z płatków śniegu, starając się je osuszyć. Obejrzała jego ranę. Na szczęście nie była głęboka. Użyła śniegu by oczyścić ranę. Zaskomlał gdy to robiła.
– Szzzz… – powiedziała, by go uspokoić.
Sięgnęła do kieszeni i dała mu ostatni kawałek suszonego mięsa. Zjadł je łapczywie.
Siedząc tak, opierając się o ścianę jaskini, wsłuchując się w szum wiatru i patrząc jak padający śnieg piętrzy się przy wejściu, powoli zasłaniając jej widok, Kyra miała wrażenie, że to już koniec.
Próbowała zamknąć oczy, zmęczona, zmarznięta, rozpaczliwie potrzebująca chwili odpoczynku. Jednak pulsujący ból w płonącym policzku, nie pozwalał jej zasnąć.
Jej oczy stawały się coraz cięższe, i czuła że nie jest w stanie utrzymać ich otwartych. Igły, na których siedziała, wydały się dziwnie wygodne, jej ciało przylgnęło do skały. Mimo starań zachowania świadomości, czuła że odpływa w błogi sen.
*
Kyra leciała na grzbiecie smoka, trzymając się kurczowo i bojąc o swoje życie. Leciała szybciej niż myślała, że to możliwe. Smok z głośnym świstem trzepotał ogromnymi skrzydłami. Były rozłożyste i piękne, a z każdą chwilą wydawały się stawać coraz większe, jakby miały przysłonić cały świat.
Spojrzała w dół i gdy zobaczyła pod sobą wzgórza Volis, zaparło jej dech w piersiach. Nigdy nie widziała ich z góry, nie z takiej wysokości. Mijali wioski, wzgórza i lasy, żyzne winnice. Kyra znała dobrze te okolice. Bez trudu poznała fort swojego ojca, stare głazy okalające pastwiska i pasące się na nich owce.
Ale gdy smok zniżył lot, Kyra od razu wyczuła, że coś jest nie tak. Zobaczyła dym. Nie był to dym z kominów, ale czarny, gęsty dym. Gdy zbliżyli się bardziej, z przerażeniem stwierdziła, że to gród jej ojca stoi w płomieniach. Ogień pochłaniał wszystko. Zobaczyła armię, rozciągającą się po horyzont. Żołnierze okrążali fort i podpalali go. Usłyszała krzyki i wiedziała już, że wszyscy jej bliscy, wszyscy, których znała i kochała, umierają właśnie w męczarniach.
– Nie! – chciała krzyknąć.
Ale słowa utknęły jej w gardle i nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku. Smok odkręcił szyję i odwrócił się do tyłu by spojrzeć jej w oczy. Zdziwiła się widząc, że to dokładnie ten sam smok, którego uratowała. Przeszywał ją spojrzeniem swoich wielkich zółtych ślepi. Theos.
Ocaliłaś mnie. Odezwał się głos w jej w myślach. Ocaliłaś mnie a teraz ja ocalę ciebie. Jesteśmy jednością, Kyra. Jednością.
Nagle Theos skręcił gwałtownie, a ona straciła równowagę i spadła. Krzyczała, lecąc w dół. Widziała, jak ziemia zbliża się w zawrotnym tempie.
– Nie! – krzyknęła.
Z krzykiem znalazła się nagle w ciemności. Nie była pewna gdzie jest. Dysząc ciężko, rozejrzała się wokoło. Zorientowała się, że jest nadal w jaskini.
Leżący z głową na jej kolanach Leo jęknął i polizał jej rękę. Wzięła głęboki oddech, starając się przypomnieć sobie, gdzie jest. Było ciemno. Na zewnątrz nadal szalała burza, wiatr wył, a śnieg piętrzył się przy wyjściu z jaskini. Pulsowanie w policzku jeszcze bardziej się nasiliło. Dotknęła go i na dłoni znów zobaczyła świeżą krew. Zastanawiała się czy rana kiedykolwiek przestanie krwawić.
– Kyra! – dało się słyszeć tajemniczy głos, cichy jak szept.
Kyra, zdziwiona i zaniepokojona obecnością kogoś obcego w jaskini, rozejrzała się w ciemności. Spojrzała w górę i ujrzała stojącą nad nią nieznajomą postać. Mężczyzna miał na sobie długi, czarny płaszcz a w ręku laskę. Wyglądał jak starzec, z siwymi włosami wystającymi mu spod kaptura. Jego laska lśniła lekkim blaskiem oświetlając wnętrze jaskini..
– Kim jesteś i jak się tu znalazłeś? – zapytała, siadając wyprostowana w pełnej gotowości.
Mężczyzna zrobił krok w jej stronę. Chciała zobaczyć jego twarz, ale wciąż była ukryta w cieniu.
– Czego pragniesz niewiasto? – odezwał się głosem jakby z innego świata, który sprawiał, że poczuła się dziwnie swobodnie.
– Chcę być wolna – odpowiedziała. – Chcę być wojownikiem.
– Zapomniałaś o czymś – powiedział – O najważniejszej rzeczy. Czego naprawdę pragniesz?
Patrzyła na niego oniemiała. Zbliżył się o kolejny krok.
– Pragniesz podążać ścieżką swojego przeznaczenia.
Kyra zastanowiła się nad tymi słowami.
– Co więcej – mówił dalej – pragniesz poznać siebie.
Podszedł jeszcze bliżej. Był już tuż przy niej, jednak nadal spowijał go cień.
– Kim jesteś, Kyro? – zapytał.
Patrzyła na niego otępiała. Chciała odpowiedzieć, ale w tej chwili wydało jej się, że nie wie kim właściwie jest. Niczego nie była już pewna.
– Kim jesteś? – powtórzył, jakby domagał się odpowiedzi, a jego głos odbił się echem od wszystkich ścian i wybrzmiał tak głośno, że miała wrażenie, jakby zaraz miały jej pęknąć bębenki.
Gdy zbliżył się jeszcze bardziej, przestraszona, zasłoniła twarz rękami. Gdy wreszcie odsłoniła oczy, ze zdziwieniem odkryła, że znów jest w jaskini sama. Nie rozumiała, co tu zaszło. Powoli opuściła ręce. Nie miała wątpliwości, że to nie był sen.
Jaskinia wypełniła się blaskiem porannego słońca. Światło, odbijające się od śniegu i ścian, było oślepiające. Zdezorientowana, zmrużyła oczy i spróbowała zebrać się w sobie.
Silny wiatr ustał, nie sypał już śnieg. Spora warstwa białego puchu częściowo blokowała wejście do jaskini. Na zewnątrz śpiewały ptaki, a niebo było niebieskie, bez ani jednej chmurki. Czuła się jak nowo narodzona.
Nie dowierzała – udało jej się przetrwać tę straszną noc. Leo szturchnął ją niecierpliwie i uszczypnął w nogę.
Spróbowała wstać, ale gdy to zrobiła natychmiast zachwiała się i zwinęła z bólu. Jej ciało było obolałe po walce, czuła na sobie każdy przyjęty cios, ale przede wszystkim jej policzek piekł, jakby płoną żywym ogniem. Przypomniała sobie pazur smoka. Dotknęła twarzy i stwierdziła, że mimo że to tylko zadrapanie, rana jest wciąż wilgotna i oblepiona krwią. Zakręciło się jej w głowie. Nie wiedziała czy to ze zmęczenia, głodu czy od rany zadanej przez smoka. Na miękkich nogach ruszyła za Leo, który niecierpliwie rozkopywał śnieg, torując im wyjście z jaskini.
Kyra schyliła się i wyszła na zewnątrz. Znalazła się nagle w krainie oślepiającej bieli. Zasłoniła oczy. Wiatr ustał, wokoło ćwierkały ptaki, a na leśną polanę, pomiędzy drzewami, wdzierało się słońce. Usłyszała hałas. Odwróciła się i zobaczyła, jak wielka czapa śniegu ześlizguje się z pobliskiej sosny i spada na ziemię. Spojrzała pod nogi i zorientowała się, że stoi po pas w śniegu.
Leo ruszył pierwszy, torując im drogę w śniegu. Szli z powrotem w kierunku Volis. Była tego pewna. Szła za nim, starają się dotrzymać mu kroku.
Jednak każdy krok był dla niej wyzwaniem. Oblizała wargi. Znów poczuła silne zawroty głowy. Krew pulsowała w jej policzku. Zaczęła zastanawiać się, czy rana nie jest zatruta. Czuła w sobie zmianę. Nie umiała tego racjonalnie wyjaśnić, ale miała wrażenie, jakby smocza krew płynęła teraz w jej żyłach.
– Kyra! – dało się słyszeć krzyk. Głos brzmiał jakby dochodził zza światów. Kolejne głosy dołączyły do niego, wyciszane przez śnieg i drzewa. Zajęło jej to chwilę, by zorientować się, że zna te głosy. To byli ludzie jej ojca. Szukali jej.
Poczuła ulgę.
– Tutaj! – zawołała. Myślała, że krzyczy, ale ze zdziwieniem usłyszała swój słaby głos, niewiele głośniejszy od szeptu. W tej chwili zdała sobie sprawę z tego, jaka była już słaba. Jej rana dziwnie na nią wpływała. Nie wiedziała co się dzieje. Nagle poczuła, że uginają się pod nią kolana. Upadła na śnieg. Nic już nie mogła zrobić.
Leo zawył po czym pobiegł w stronę odległych głosów. Chciała go zawołać, chciała krzyczeć, ale była już zbyt słaba. Leżała tak, w śniegu, patrząc na świat bieli i w oślepiające zimowe słońce. Zamknęła oczy. Sen ją zmógł. Nie mogła tego powstrzymać.