Kitabı oku: «Powrót Walecznych », sayfa 4

Yazı tipi:

Wreszcie płomienie rozpaliły się tak, że ledwie dało się wytrzymać żar. Żołnierze Pandezji, ubrani w ciężkie zbroje, uwięzieni przez ogień, skakali ze statków w toń wody – Duncan zaś sprowadził swoich ludzi z pokładu, przez kamienny mur, z powrotem do portu. Usłyszał krzyk i zwrócił się ku niemu, by ujrzeć setki pandezyjskich żołnierzy starających się zejść za nimi ze statku.

Gdy schodził na suchy ląd, gdy ostatni z jego ludzi zszedł z pokładu, zwrócił się, uniósł miecz wysoko i ciął grube liny, którymi statki zacumowane były do brzegu.

– LINY! – zakrzyknął.

Na lewo i prawo, w całym porcie, jego ludzie poszli za jego przykładem i przecinali cumy, którymi uwiązana była flota. Gdy wielka lina wreszcie puściła, Duncan położył swój but na burcie, by kopnięciem posłać statek z dala od brzegu. Aż stęknął z wysiłku, więc Anvin, Arthfael i nastu innych skoczyło mu na pomoc. Wspólnymi siłami odepchnęli płonący kadłub od nabrzeża.

Statek stał w ogniu, cały wypełniony był wrzaskiem żołnierzy i powoli dryfował w kierunku reszty statków w porcie – a gdy dotarł do nich, je także zaczął podpalać. Ludzie zeskakiwali ze statków setkami, wrzeszcząc i tonąc w czarnych wodach.

Duncan stał tak, dysząc ciężko i patrząc z błyskiem w oku, jak cały port w końcu objęła wielka pożoga. Tysiące Pandezjan, w pełnym rynsztunku, wybiegało spod pokładów – lecz już było za późno. Zatrzymywały ich ściany ognia, pozostawiając im wybór, by spłonąć żywcem lub utonąć w zimowej toni. Wszyscy wybierali to drugie. Duncan patrzył, jak wody portu zapełniały się setkami ludzi unoszącymi się na powierzchni, wszyscy krzyczeli i starali się płynąć w stronę brzegu.

– ŁUCZNICY! – wykrzyknął Duncan.

Jego łucznicy wycelowali i strzelali salwę za salwą, celując w miotających rękoma żołnierzy w wodzie. Strzały sięgały celu, a Pandezjanie tonęli, jeden po drugim.

Wody stały się gęste od krwi, po chwili dało się słyszeć wrzaski, gdy toń napełniła się rekinimi płetwami, które pożywiały się wśród tej jatki.

Duncan spojrzał przed siebie, powoli dochodziło do niego, czego udało mu się dokonać: cała flota Pandezji, jeszcze kilka godzin temu zacumowana twardo w porcie, symbol pandezyjskiego podboju, przestała istnieć. Setki statków zostało zniszczonych, płonęły jeszcze tylko jako symbol zwycięstwa Duncana. Szybkość i zaskoczenie przeważyły.

Z gardeł jego ludzi podniósł się głośny okrzyk, Duncan zwrócił się do nich, by zobaczyć, że wszyscy wiwatują, patrząc na płonące statki, z twarzami czarnymi od sadzy, wyczerpani nocną jazdą – jednak zupełnie upojeni zwycięstwem. Był to krzyk ulgi. Krzyk wolności. Krzyk, który czekał w ich piersiach całe lata.

Jednak zaraz po nim powietrze zadrżało od kolejnego krzyku – znacznie bardziej zagadkowego – po czym dał się słyszeć dźwięk, od którego Duncanowi aż zjeżyły się włosy na karku. Odwrócił się i jego serce prawie stanęło, gdy zobaczył otwierające się bramy pobliskich kamiennych koszar. Za wrotami ujrzał przerażający obraz: tysiące pandezyjskich żołnierzy, w pełnym rynsztunku i karnych szeregach; zawodowa armia, o dziesięciokrotnej przewadze liczebnej, gotowała się do walki. I gdy bramy otworzyły się wreszcie, tysiące gardeł krzyknęło na raz i armia ruszyła na nich szarżą.

Wreszcie obudzili potwora. Teraz rozpocznie się prawdziwa wojna.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kyra, Dierdre i Leo pędzili pod osłoną nocy przez zaśnieżone równiny zachodniego Argos. Mijały długie godziny. Miarowy stukot końskich kopyt przeniósł Kyrę w jej własny świat. Podekscytowana, wyobrażała sobie, co może na nią czekać w Wieży Ur, kim może być jej wuj i czego dowie się tam o sobie i o swej matce. Musiała przyznać, że czuła też narastający niepokój. Czekała ją długa droga przez niebezpieczne ziemie Escalonu. Strach potęgował roztaczający się przed nią widok na majaczący w oddali zarys Cierniowego Lasu, przez który wiedziała, że prędzej czy później, będą musieli przejechać. Już wkrótce wjechać mieli w tę klaustrofobiczna gęstwinę, w której nawet najgorszy koszmar mógł okazać się rzeczywistością.

Zamieć śnieżna hulała po rozległych równinach, ograniczając jej widoczność i kalecząc boleśnie twarz. Kyra dopiero teraz zorientowała się że pochodnia, którą wciąż trzymała w swej zdrętwiałej z zimna dłoni dawno już wygasła, pogrążając ich w zupełnej ciemności. Zamyślona, wsłuchiwała się z stukot kopyt, przerywany niekiedy tylko rżeniem Andora. Kyra czuła pod sobą jego dzikość, jego furię, jego nieposkromioną rządzę walki.

Owinięta w swe futra, poczuła kolejną falę głodu, a gdy znowu usłyszała skamlenie Leo, wiedziała, że nie będą mogli już dłużej ignorować tego uczucia. Jechali od wielu godzin i zdążyli już zjeść wszystkie swoje zapasy suszonego mięsa. Kyra zbyt późno uświadomiła sobie, że nie zaopatrzyli się w odpowiednią ilość zapasów. Co gorsza, na zamarzniętej ziemi nie dostrzegła żadnych gryzoni. Nie wróżyło to nic dobrego. Wkrótce będą musieli przystanąć, by znaleźć coś do jedzenia.

W miarę jak zbliżali się do granicy Cierniowego Lasu, zwalniali coraz bardziej. Kyra obejrzała się przez ramię na równiny Argos i ostatni raz popatrzyła w otwarte niebo. Westchnęła na myśl o tym, że tego widoku nie uświadczy przez dłuższy czas. Odwróciła się znowu w stronę lasu. Wiedziała, co tam na nich czeka i wiedziała też, że od tej chwili nie ma już dla nich odwrotu.

– Jesteś gotowa? – Kyra zapytała Dierdre.

Dierdre wydawała się być teraz zupełnie inną dziewczyną, niż tam, w więzieniu. Była dużo silniejsza, bardziej zdecydowana, jak gdyby powróciła z piekieł, gotowa stawić czoła największym wyzwaniom.

– Najgorsze, co mogło mnie spotkać, już mnie spotkało – odpowiedziała Dierdre głosem zimnym i twardym.

Kyra skinęła głową, na znak zrozumienia, po czym razem wjechały w odmęty lasu.

W chwili, gdy przekroczyły linię drzew, Kyra poczuła przeszywający chłód. Ogarnęła je klaustrofobiczna ciemność, którą dodatkowo zagęszczały pradawne czarne drzewa, z sękatymi gałęziami przypominającymi ciernie i grubymi czarnymi liśćmi. Las ten wręcz emanował złem.

Ruszyły stępem pomiędzy drzewami. Śnieg skrzypiał pod ich wierzchowcami, a z głębin lasu zaczęły wydobywać się przerażające odgłosy dzikich i niespotykanych nigdzie indziej stworzeń. Kyra rozejrzała się wokół, chcąc zlokalizować ich źródło, ciemność jednak była zbyt nieprzenikniona. I bez tego wiedziała, że są obserwowani.

Zapuszczały się coraz głębiej w las, próbując kierować się na zachód i północ, tak jak radził ojciec Kyry. Leo i Andor co chwilę powarkiwali na stworzenia ukryte w gęstwinach, ona zaś próbowała omijać kaleczące ją gałęzie. Kyra myślała o długiej drodze, którą mają przed sobą. Choć myśl o poszukiwaniach wuja przyprawiała ją o szybsze bicie serca, równie mocno pragnęła być teraz ze swoimi ludźmi, by wspierać ich w walce. Czuła, że chce jak najszybciej do nich powrócić.

Mijały kolejne godziny. Kyra, spoglądając w otchłań lasu, zastanawiała się ile czasu jeszcze upłynie, zanim dotrą do morza. Wiedziała, że dużo ryzykują, kontynuując podróż w ciemnościach, z drugiej jednak strony, rozbijając obozowisko w tym miejscu i o tej porze, z pewnością naraziliby się na jeszcze większe niebezpieczeństwo.

– Gdzie jest morze? – Kyra zapytał w końcu Dierdre, głównie po to by przerwać milczenie.

Dierdre drgnęła nerwowo, wyrwana z odmętów własnych myśli; Kyra mogła się tylko domyślać, jakie koszmary ją prześladowały.

Dierdre pokręciła głową.

– Chciałbym to wiedzieć – odpowiedziała ochrypłym głosem.

Kyra była zdziwiona.

– Czy nie tędy cię wieźli? – spytała.

Dierdre wzruszyła ramionami.

– Jechałam zamknięta w klatce z tyłu wozu – odpowiedziała – Przez większość drogi byłam nieprzytomna. Nie znam tego lasu.

Westchnęła, wpatrując się w ciemność.

– Ale gdy znajdziemy się w pobliżu Białego Lasu, powinnam lepiej się orientować.

Dalszą podróż kontynuowały w milczeniu. Kyra mimowolnie zaczęła zastanawiać się nad przeszłością Dierdre. Czuła bijącą od niej siłę, ale i przemożny smutek. Kyrę zaczęły ogarniać czarne myśli o podróży, braku żywności, przenikliwym zimnie i dzikich stworzeniach, które czyhały na nie w zaroślach. Musiała skupić na czymś innym swoją uwagę.

– Opowiedz mi o wieży Ur – poprosiła Kyra – jaka ona jest?

Dierdre spojrzała na nią swoimi podkrążonymi ze zmęczenia oczami i wzruszyła ramionami.

– Nigdy nie byłam w wieży – odpowiedziała – Jestem z miasta Ur – a to jest dobry dzień jazdy na południe.

– Opowiedz mi zatem o swoim mieście – nalegała Kyra, chcąc oderwać się od swych myśli.

Oczy Dierdre rozjaśniły się.

– Ur to piękne miejsce – powiedziała z tęsknotą w głosie – Miasto położone nad morzem.

– Jak byłam dzieckiem, ojciec zabrał mnie raz do miasta położonego nad morzem – wspominała Kyra – Do Esephus, dzień drogi na południe od Volis.

Dierdre pokręciła głową.

– To nie jest morze – odpowiedziała.

Jej słowa zbiły Kyrę z tropu.

– Co masz na myśli?

– Tam jest Morze Łez – wyjaśniła Dierdre – Ur znajduje się nad Morzem Smutku. Nasze morze jest o wiele ciekawsze. Na wschodnim wybrzeżu dominują niewielkie fale, za to na zachodzie, fale osiągają prawie dziesięć metrów, a pływy są tak silne, że nawet statki, nie wspominając już o ludziach, nie dają im rady. Nasze miasto jest jedynym miejscem w całym Escalonie, gdzie klify są na tyle niskie, by pozwolić statkom przybić do brzegu. I tylko my mamy plażę. To dlatego Andros zostało zbudowane dzień jazdy na wschód od nas.

Kyra chłonęła jej słowa, szczęśliwa, że może pomyśleć o czymś innym. Pamiętała, że o Ur uczuła się trochę w przeszłości, ale nigdy nie znała nikogo, kto by stamtąd pochodził.

– A twoi ludzie? – dopytywała Kyra – Jacy oni są?

Dierdre westchnęła.

– Są dumni – odpowiedziała – jak wszyscy w Escalonie. Ale jest w nich też coś wyjątkowego. Mówi się, że ludzie w Ur mają jedno oko na Escalon a drugie na morze. Patrzymy w dal. Jesteśmy mniej prowincjonalni, być może dlatego, że tak wielu obcokrajowców przybija do naszych brzegów. Ludzie z Ur byli niegdyś słynnymi wojownikami, a w wśród nich przede wszystkim mój ojciec. Teraz jesteśmy poddanymi, jak wszyscy inni.

Westchnęła i zamilkła na dłuższy czas. Kyra była zaskoczona, gdy znów zaczęła mówić.

– Nasze miasto poprzecinane jest kanałami – ciągnęła – Kiedy byłam mała, siadywałam na szczycie wzgórza i całymi godzinami przypatrywałam się statkom wpływającym i wypływającym z naszych portów. Przypływały do nas z całego świata, pod różnymi banderami i żaglami. Przywozili przyprawy, jedwab, broń i przeróżne egzotyczne przysmaki, a czasem nawet zwierzęta. Obserwowałam ludzi i wyobrażałam sobie kim są, skąd pochodzą. Rozpaczliwie chciałam być jedną z nich.

Kyra zobaczyła, jak na myśl o tym miejscu twarz Dierdre się nieco rozpromienia.

– Kiedyś miałam marzenie, – powiedziała Dierdre – że kiedy dorosnę, wkradnę się na pokład jednego z tych statków i popłynę do jakiegoś odległego kraju. Tam spotkam mojego księcia, z którym zamieszkam gdzieś na wyspie we wspaniałym zamku. Gdzieś daleko od Escalonu.

Kyra zobaczyła szeroki uśmiech na jej twarzy.

– A teraz? – zapytał Kyra.

Dierdre natychmiast zwiesiła nos na kwintę i ze łzami w oczach pokręciła głową.

– Teraz jest już dla mnie za późno – powiedziała cicho – Po tym, co mi zrobili.

– Nigdy nie jest za późno – Kyra próbowała dodać przyjaciółce otuchy.

Ale Dierdre tylko pokręciła znowu głową.

– To były marzenia niewinnej dziewczyny – powiedziała, jej głos był ciężki od wyrzutów sumienia – A ta dziewczyna już dawno odeszła.

Zapadła cisza. Kyra czuła ogromny żal, współczucie dla cierpienia swojej przyjaciółki. Pragnęła uśmierzyć jej ból, ale nie wiedziała jak. Rozmyślała nad bólem, który odczuwali inni ludzie. Kiedyś ojciec powiedział jej coś takiego: Nie daj się zwieść pozorom – każdy z nas nosi rozpacz w sercu. Niektórzy tylko potrafią ją lepiej ukryć. Każdego człowieka obdarzaj współczuciem, nawet jeśli źródło jego smutku nie jest ci znane.

– Najgorszy dzień mojego życia – Dierdre nie mogła już dłużej w sobie tego dusić – był kiedy mój ojciec poddał się prawu Pandezji, kiedy wpuścił ich statki do naszych kanałów i pozwolił tym bydlakom opuścić nasze bandery. I kiedy pozwolił im mnie zabrać.

Kyra rozumiała to aż nazbyt dobrze. Znała to okropne poczucie zdrady.

– A kiedy wrócisz? – zapytał Kyra – Spotkasz się z ojcem?

Dierdre dłuższą chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.

– On nadal jest moim ojcem. Popełnił błąd. Jestem pewna, że nie zdawał sobie sprawy z tego, co tam ze mną zrobią. Myślę, że kiedy się dowie, już nigdy nie będzie taki, jak dawniej. Chcę mu powiedzieć. Oko w oko. Chcę, żeby zrozumiał przez co przeszłam. Do czego doprowadziła jego zdrada. On musi zrozumieć, co się dzieje, gdy mężczyzna decyduje o losie kobiety – otarła łzę z policzka – Kiedyś był moim bohaterem. Nie rozumiem, jak mógł mnie im oddać.

– I co teraz?

Dierdre pokręciła głową.

– Nigdy więcej. Skończyłam z czynieniem z mężczyzn moich bohaterów. Czas poszukać innych.

– A co z tobą?

Dierdre zwróciła się do niej, zdezorientowana.

– Co masz na myśli?

– Po co szukać bohaterów dalej niż w samej sobie? Nie możesz być swoją własną bohaterką?

Dierdre zupełnie zatkało.

– Nie bardzo rozumiem.

– Dla mnie już jesteś bohaterką – oznajmiła Kyra – To, co tam przeszłaś… ja bym nie zniosła takiego cierpienia. Ty to wszystko przetrwałaś. Co więcej, otrząsnęłaś się z tego i teraz jesteś jeszcze silniejsza. To właśnie sprawia, że jesteś moją bohaterką.

Dierdre najwyraźniej kontemplowała jej słowa, bo przez dłuższą chwilę jechały w ciszy.

– A ty, Kyra? – Dierdre zapytał w końcu – Opowiedz mi coś o sobie.

Kyra wzruszył ramionami, zastanawiając się, co powiedzieć.

– Co chciałabyś wiedzieć?

Dierdre odchrząknęła.

– Powiedz mi o smoku. Co tam się stało? Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Dlaczego on do ciebie przyszedł? – zawahała się przez chwilę – Kim ty jesteś?

Ku swemu zaskoczeniu, w jej głosie Kyra rozpoznała strach.

Długo zastanawiała się, jak jej odpowiedzieć. Starannie dobierała słowa, by jak najlepiej oddać prawdę, przynajmniej tą, którą znała.

– Nie wiem – odpowiedziała w końcu, zgodnie z prawdą – Przypuszczam, że tego właśnie jadę się dowiedzieć.

– Nie wiesz? – Dierdre naciskała – Smok nadlatuje z nieba, by walczyć o ciebie, a ty nie wiesz dlaczego?

Kyra wiedziała, jak nieprawdopodobnie to brzmi, ale nic więcej nie potrafiła jej powiedzieć. Odruchowo spojrzała na niebo między koronami drzew, naiwnie wierząc, że może gdzieś tam dostrzeże Theosa.

Nie było tam jednak nic, poza gęstym mrokiem. Poczuła się jeszcze bardziej samotna.

– Wiesz, że jesteś inna, prawda? – dopytywała Dierdre.

Kyra wzruszyła ramionami i zakłopotana oblała się rumieńcem. Zastanawiała się, czy przyjaciółka patrzy na nią jak na jakiś wybryk natury.

– Kiedyś byłam wszystkiego taka pewna – odpowiedziała Kyra – Ale teraz… teraz nic już nie jest dla mnie jasne.

W milczeniu kontynuowały podróż, przechodząc chwilami do kłusu, gdy tylko las się dla nich otwierał, to znów zeskakując z koni i prowadząc je za sobą pomiędzy powykręcanymi konarami drzew. Przez cały ten czas Kyra czuła się tak, jak gdyby za chwilę coś miało wyskoczyć na nie z krzaków i rozerwać im gardła. Ani przez chwilę nie mogła się w tym lesie zrelaksować. Nie wiedziała, co dokucza jej bardziej: przeszywające zimno, czy skurcze żołądka wywołane głodem. Bolały ją wszystkie mięśnie i nie czuła już ust. Czuła się okropnie. Nie mogła uwierzyć w to, że ich podróż tak naprawdę dopiero się zaczęła.

W pewnej chwili Leo zaczął dziwnie skamleć. Wydawał z siebie takie odgłosy, jakby poczuł zapach jedzenia. W tej samej chwili Kyra też coś poczuła. Wstrzymawszy solzora zaczęła nasłuchiwać z uwagą. Po chwili, gdzieś z oddali, zaczęły dochodzić ją jakieś szmery.

Kyra z jednej strony była podekscytowana, z drugiej jednak obawiała się, co to mogło oznaczać: w lesie był ktoś, poza nimi. Przypomniała sobie ostrzeżenie ojca, a ostatnią rzeczą, której chciała, była konfrontacja. Nie tutaj i nie teraz.

Dierdre spojrzała na nią.

– Umieram z głodu – powiedział cieniutkim głosem.

Kyra czuła to samo.

– Ktokolwiek tam jest – odpowiedziała – w taką noc jak ta raczej nie będzie miał ochoty dzielić się z nami jedzeniem.

– Mamy mnóstwo złota – przekonywała ją Dierdre – Może będą chcieli trochę nam odsprzedać.

Kyra miała złe przeczucia.

– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – powiedziała stanowczo, miło kolejnego bolesnego skurczu żołądka – Powinnyśmy trzymać się naszego szlaku.

– A jeśli nie znajdziemy już żadnego jedzenia? – Dierdre była bliska płaczu – Możemy umrzeć tutaj z głodu. I nasze konie też. Nasza podróż może potrwać jeszcze kilka dni. A co, jeśli to nasza jedyna szansa? Poza tym, nie mamy się czego obawiać. Masz broń, ja też mam swoją, no i są z nami Leo i Andor. Przecież ty potrafiłabyś umieścić trzy strzały w człowieku, zanim ten zdążyłby mrugnąć.

Kyra wciąż nie była przekonana.

– Poza tym, nie wydaje mi się, żeby jakiś myśliwy z mięsem na rożnie, chciał zrobić nam krzywdę – dodała Dierdre.

Kyra niechętnie zaczęła ulegać namowom towarzyszki.

– Nie podoba mi się to – powiedziała – Idźmy powoli i zobaczmy, kto tam jest. Przyrzeknij mi, że jeśli dostrzeżemy coś niepokojącego, natychmiast uciekniemy.

Dierdre skinęła głową.

– Masz moje słowo – odpowiedziała uroczyście.

Wszyscy razem żwawo ruszyli przez las. Z każdym ich krokiem zapach stawał się coraz intensywniejszy. Pomiędzy zaroślami Kyra dojrzała wreszcie blade światło. Cała w nerwach zastanawiała się, któż to mógł być.

Im bardziej zbliżali się do źródła światła, tym wolniej i ostrożniej jechali. Z każdą chwilą poświata stawała się jaśniejsza, hałas głośniejszy, a zamieszanie większe. Nie było już wątpliwości, że zbliżają się do sporej grupy ludzi.

Dierdre pozwoliłaby głód przejął nad nią kontrolę. Zwiększając tępo zaczęła coraz bardziej oddalać się od Kyry.

– Dierdre! – syknęła Kyra, próbując przywołać ja z powrotem do siebie.

Ale Dierdre oddalała się coraz bardziej, myśląc wyłącznie o swoim głodzie.

Kyra pospieszyła konia, by ją dogonić. Już po chwili obie dziewczyny znalazły się na skraju polany, oślepione jasnym światłem.

Stanęły jak wryte, oszołomione tym, co tam zobaczyły.

Na całej polanie rozstawione były dziesiątki rusztów, na których piekły się w ogniu ogromne świniaki. Zapach był wprost zniewalający. Wokół ognisk siedzieli mężczyźni, którzy śmieli się, pili wino i śpiewali, zajadając się przy tym świeżym mięsiwem. Kyra zmrużyła oczy, by przyjrzeć się im dokładniej i ku swojemu przerażeniu dostrzegła, że na ich strojach widnieją emblematy Pandezji.

Rozejrzawszy się po okolicy, Kyra dojrzała w mroku skupisko wozów, a na nich żelazne klatki, z których wyglądały wychudzone twarze dziesiątek mężczyzn i młodych chłopców. Od razu wiedziała, dokąd ich zabierają.

– Płomienie – syknęła do Dierdre – Zabierają ich wszystkich do Płomieni.

Nie mogąc oderwać wzroku od świniaków, Dierdre nawet nie obejrzała się na Kyrę.

– Dierdre! – Kyra syknął, czując narastający w sobie niepokój – Musimy natychmiast stąd uciekać!

Dierdre stała tam jak zaczarowana, głucha na jej słowa. Kyra już miała złapać ją za rękę, gdy kątem oka dostrzegła jakich ruch w zaroślach.

W tej samej chwili Leo i Andor warknęli groźnie – było już jednak za późno. Z głębi lasu wyłoniła się nagle grupa pandezyjskich żołnierzy, trzymających przed sobą ogromne sieci.

Kyra odwróciła się i instynktownie sięgnęła za plecy po swój kij, zanim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, poczuła, jak spada na nią siatka i krępuje jej ruchy. Zrozumiała, że oto trafiła w niewolę Pandezjan.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Alec stracił równowagę i machając desperacko rękami, leciał prosto w kłapiące paszcze Wilvoxów. Całe życie przeleciało mu przed oczami. Cudem umknął przed jadowitym ukąszeniem by teraz zostać rozszarpanym przez te wściekłe bestie. Tuż przy nim leciał Marco, który również ześlizgnął się z gałęzi. Marna to jednak była pociecha. Alec nie chciał widzieć, jak jego przyjaciel umiera.

Alec poczuł jak boleśnie obija się plecami o coś twardego. Ku swemu zaskoczeniu zorientował się, że zamiast wylądować na zlodowaciałej ziemi, w zasięgu zębisk Wilvoxa, spadł prosto na jego umięśniony grzbiet. Wszystko musiało wydarzyć się tak szybko, że Wilvox nie zdążył nawet zareagować. Potężne cielsko zamortyzowało upadek chłopaka, przy okazji skutecznie unieszkodliwiając bestię.

Wtedy rozległ się kolejny łomot. Alec spojrzał na ziemię, gdzie na przygniecionym cielsku drugiego Wilvoxa, leżał Marco. I jemu udało się wylądować tak, by uniknąć morderczych szczęk. To jednak nie był jeszcze koniec, dwa pozostałe Wilvoxy nadal szykowały się do ataku, groźnie szczerząc kły.

W chwili, gdy jeden z nich rzucił się na wciąż leżącego na plecach Aleca, ten podniósł do góry zgięte nogi, próbując ochronić w ten sposób brzuch. Gdy bestia skoczyła na niego, Alec z całych sił odepchnął nogami zwierza, posyłając go na śnieg kilka kroków dalej. To kupiło mu kilka cennych sekund.

Wtedy Alec poczuł jak cielsko, na którym do tej pory leżał, wymyka się spod niego. Wiedział, że musi działać szybko. Odwrócił się i owinął ramię wokół jego szyi. Trzymał go na tyle blisko, żeby ostre kły nie mogły go dosięgnąć i ściskał najmocniej, jak tylko potrafił. Stworzenie walczyło w uścisku jak szalone, desperacko próbując się wyrwać. Alec jednak ściskał mocniej i mocniej. Bestia rzucała się i wiła w śniegu, a Alec razem z nią.

Kątem oka Alec dostrzegł kolejnego zwierza szarżującego na jego odsłonięte teraz plecy i wiedział, że zaraz poczuje jak ostre kły wbijają się w jego ciało. Nie miał czasu na zastanowienie, więc zrobił to, co podpowiadała mu intuicja: wciąż ściskając mocno Wilvoxa, przewrócił się na plecy, osłaniając się jego cielskiem. W chwilę potem kły bestii zanurzyły się nie w Alecu, a w odsłoniętym podbrzuszu zwierzęcia, z którego Alec zrobił sobie żywą tarczę. Potwór zawył z bólu, a z jego ciała polała się gorąca krew.

To był moment zarówno zwycięstwa jak i głębokiego smutku dla Aleca. On nigdy wcześniej nie zabił żywej istoty. W przeciwieństwie do innych chłopców, nigdy nie polował, brzydził się zabijaniem. I choć wiedział, że bestia z pewnością by go zabiła, to i tak było mu jej żal.

Nagle Alec poczuł piekący ból w nodze, wrzasnął, a gdy spojrzał w dół, zobaczył jak Wilvoxa, zaciska na nim właśnie swoje szczęki. Natychmiast zrzucił z siebie przygniatające go do ziemi martwe cielsko i wyszarpnął nogę z paszczy bestii. Na szczęście potwór nie zdążył jeszcze zatopić w nim kłów zbyt głęboko. Tracąc już nadzieję na przeżycie, Alec w ostatniej chwili przypomniał sobie, że przecież za paskiem ma ukryty sztylet. Co prawda był on bardzo niewielki, ale w tej sytuacji musiał wystarczyć. W akcie desperacji, Alec sięgnął po sztylet i usztywnioną rękę wyciągną przed siebie.

Gdy Wilvox rzucił mu się do gardła, Alec nadział go na błyszczące ostrze. Bestia wydała z siebie przeraźliwy ryk, a jej krew zalała ręce chłopaka. Alec trzymał sztylet wbity w potężne cielsko tak długo, aż to zupełnie zwiotczało. Przerażająca paszcza zwisała teraz bezwładnie zaledwie kilka centymetrów od twarzy Aleca.

Serce chłopaka waliło jak oszalałe. Przywalony czarnym jak smoła truchłem zwierza, sam nie był do końca pewien czy przeżył. Pulsujący ból w nodze był jedyną oznaką tego, że jakimś cudem udało mu się wygrać tę walkę.

Nagle krzyk rozdarł nocne powietrze, przypominając Alecowi o Marco.

Alec spojrzał w bok i dostrzegł przyjaciela w poważnych tarapatach. Chłopak walczył o życie, leżąc na śniegu i desperacko próbując utrzymać szczęki Wilvoxa z dala od siebie. Zwierzę znowu natarło i tym razem śliskie od krwi ręce Marca nie zdołały powstrzymać bestii przed wbiciem kłów w jego ramię.

Marco wrzasnął z bólu. Alec widział, że musi natychmiast coś zrobić, zanim drugi z Wilvoxów rzuci się na jego rannego towarzysza.

Bez chwili wahania Alec rzucił mu się na ratunek, ryzykując przy tym własnym życiem. Biegł w stronę Marca tak szybko, jak tylko mógł, modląc się do Boga, by pozwolił mu dotrzeć tam przed bestią. On i Wilvox rzucili się na Marca w tym samym momencie – zwierz by rozerwać go na strzępy, Alec zaś, by ochronić go przed śmiertelnym atakiem.

Alec zasłonił przyjaciela własnym ciałem i wtedy poczuł rozrywający ból w ramieniu. To Wilvox wbił w niego swoje zębiska.

Alec zrzucił z siebie bestię i złapał się za krwawiące ramię. Sięgnął za pas w poszukiwaniu sztyletu i wtedy przypomniał sobie, że przecież tkwi on już w gardle innej bestii.

Alec leżał na plecach, z trudem powstrzymując Wilvoxa przed rozszarpaniem go na strzępy i poczuł, jak opada z sił. Był wyczerpany, ranny i zbyt słaby by pokonać tą potężną i żądną krwi kreaturę. Szczęki Wilvoxa były coraz bliżej niego, ślina kapała mu na twarz, a on czuł, że jego czas dobiega końca.

Jedyną jego nadzieją był Marco, ale ten sam szamotał się wciąż z Wilvoxem i Alec widział jak i jemu braknie już sił. Dotarło wtedy do niego, że ich obu czeka tu niechybna śmierć.

Przygniatający go potwór wygiął teraz grzbiet i już miał wbić w niego swoje zębiska gdy nagle zamarł w bezruchu. Alec nie rozumiał, co się stało. Zwierz, jakby sparaliżowany, jęknął tylko żałośnie i opadł bezwładnie na Aleca.

Martwy.

Alec był zupełnie zdezorientowany. Czy potwór został postrzelony strzałą? Ale przez kogo?

Kiedy usiadł, próbując zorientować się w sytuacji, poczuł na nodze coś zimnego i obślizgłego. Jego serce zamarło, gdy spojrzał w dół i zorientował się, że łazi po nim to obrzydliwe stworzenie podobne do węża. Musiało ześlizgnąć się z drzewa i spaść na Wilvoxa, wbijając w niego swoje śmiercionośne żądło – jak na ironię ratując tym samym Alecowi życie.

Wężowaty stwór pełzał wokół martwego Wilvoxa, owijając się wokół jego ciała. Alec był absolutnie przerażony, jeszcze bardziej nawet, niż gdy walczył z żywym Wilvoxem. Wydostał się spod martwego cielska, chcąc jak najszybciej uciec od tego obrzydliwego stworzenia, póki było jeszcze zajęte swoją zdobyczą.

Alec zerwał się na równe nogi i ruszył w stronę Marca, który wciąż siłował się z czarnym potworem. Gdy dotarł do niego, kopnął Wilvoxa w żebra tak mocno, jak tylko potrafił, zrzucając go z przyjaciela. Bestia jęknęła i przewróciła się na śnieg, wyraźnie zaskoczona.

Marco zerwał się z ziemi i pobiegł w stronę zwierza, by zadać mu serię potężnych kopniaków. Bestia stoczyła się w dół zaśnieżonego zbocza i zniknęła w zaroślach.

– Spadamy stąd! – krzyknął Alec.

Marca nie trzeba było długo przekonywać. Obaj chłopcy wystrzelili jak z procy w stronę lasu, o włos mijając żądło węża, który wciąż leżał owinięty wokół truchła Wilvoxa. Alec pędził przed siebie ile sił w nogach, chcąc jak najdalej uciec od tych potwornych stworzeń.

Gdy spojrzał przez ramię, by upewnić się, czy nic ich nie goni, ku swemu przerażeniu zobaczył ostatniego żyjącego wciąż Wilvoxa, biegnącego za nimi w morderczym pościgu. Rozjuszona bestia za wszelką cenę chciała dopaść ich w swoje szpony.

Rozejrzawszy się wokół, Alec dostrzegł stojące nieopodal dwa głazy, nieco wyższe od niego, oddzielone wąską szczeliną. Wtedy wpadł mu do głowy pewien szalony pomysł.

– Za mną! – zawołał.

Alec słyszał ciężki oddech bestii za swoimi plecami. Wiedział, że to ich jedyna szansa na przeżycie. Modlił się, by jego plan się powiódł.

Alec i Marco przeskoczyli nad głazami, lądując w śniegu po drugiej stronie. Odwrócili się i obserwowali jak w ślad za nimi na głazy próbuje wskoczyć Wilvox. Nie mogąc się jednak utrzymać na śliskiej powierzchni, ląduje w potrzasku między skałami.

Widząc to, Alec głośno odetchnął z ulgą. Przyglądał się bezbronnemu zwierzakowi uwiezionemu w rozpadlinie, nie mogąc uwierzyć, że oto położył kres ich koszmarowi.

Marco spojrzał na Aleca oczami pełnymi podziwu.

– Udało ci się – powiedział – Teraz możesz go zabić.

Alec stał na wyciągnięcie ręki od bestii, która gdyby tylko mogła, natychmiast rozerwałaby go na strzępy. Wiedział, że nie powinien czuć do niej nic prócz nienawiści. Jednak widok żywej, bezbronnej teraz istoty, napawał go raczej współczuciem niż pragnieniem zemsty.

Alec nie był pewien, co ma zrobić.

Marco schylił się, podniósł ostry kawał skały i podał go Alecowi. Chłopak wiedział, że w jednej chwili mógłby tym zabić bestię. Nie mógł się jednak do tego zmusić. Ręka mu zadrżała i w końcu wypuścił śmiercionośne narzędzie w śnieg.

– Co robisz? – zapytał Marco, wyraźnie zaskoczony.

– Nie mogę tego zrobić – powiedział Alec – Nie mogę zabić bezbronnego stworzenia. Bez względu na to, jak bardzo zasługuje na śmierć. Chodźmy stąd. Ta bestia nie może nam już zagrozić.

Marco spojrzał na niego, zszokowany.

– On przecież może się stąd uwolnić!

Alec skinął głową.

– Pewnie tak, ale do tego czasu my będziemy już daleko.

Marco zmarszczył brwi.

– Nie rozumiem – powiedział – Ta bestia próbowała zabić nas obu. Pogryzła nas i poturbowała.

Alec chciał to jakoś sensownie wytłumaczyć, ale sam nie wiedział jak. Wreszcie westchnął.

– Mój brat powiedział mi kiedyś – wspominał Alec – że kiedy odbiera się życie jakiejś żywej istocie, razem z nią zabija się kawałek świata.

Alec spojrzał wymownie na Marca.

– Chodźmy już – powiedział.

Gdy odwrócił się, chcąc odejść, Marco wyciągnął rękę i zrobił krok do przodu.

– Uratowałeś mi życie – powiedział głosem pełnym szacunku – Ta rana na twoim ramieniu była przeznaczona dla mnie. Gdyby nie ty, leżałbym tam martwy. Zawdzięczam ci życie.

– Nic takiego nie zrobiłem – Alec odpowiedział skromnie.

– Ryzykowałeś dla mnie życiem.

Alec westchnął.

– Kim byłbym, gdybym nie ryzykował życia dla innych? – odparł.

Chłopcy ścisnęli sobie dłonie. Od tej chwili Alec wiedział, że bez względu na to, co dalej się z nimi stanie i jakie niebezpieczeństwa staną na ich drodze, on zyskał przyjaciela na całe życie.

Ücretsiz ön izlemeyi tamamladınız.

₺74,90
Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
09 eylül 2019
Hacim:
283 s. 6 illüstrasyon
ISBN:
9781632913869
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu