Kitabı oku: «Przed Świtem », sayfa 9
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Nagle, ni z tego ni z owego, nogi Elijaha ugięły się pod nim. Kate wyrzuciła ręce przed siebie i zdołała chwycić go zanim uderzył o podłogę. Osunęła się na kolana, kładąc ciało Elijaha delikatnie na ziemi. Stracił przytomność i jego oddech stał się płytki.
Drzwi otworzyły się z hukiem, rozsypując drzazgi po całym pokoju. Kate uchyliła się, chowając głowę przed przypominającymi sztylety kawałkami drzewa, kiedy do środka weszły trzy postacie w czerni. Kate natychmiast zauważyła po rysach twarzy, że mężczyzna i kobieta są rodzicami Elijaha. Nie wiedziała, kim jest dziewczyna stojąca za nimi, ale zauważyła, że jest zdumiewająco piękna.
Kiedy ruszyli przed siebie, Kate krzyknęła, by się zatrzymali. W jednej chwili uwolniła drzemiące w niej moce, o których mówiło proroctwo. Wampiry zakryły uszy i zgięły się w przód, kiedy głos Kate przeszył powietrze.
– Cofnijcie się! – wrzasnęła. – Powiedziałam, cofnijcie się!
Wraz z jej krzykiem nadciągnął silny wiatr. Był tak silny, że przydusił wampiry do ściany za nimi, chłoszcząc ich ubraniami i włosami dookoła, podczas gdy oni starali się zasłonić twarze.
Kate skierowała twarz z powrotem ku Elijahowi, kołysząc go w ramionach.
– Obudź się – powiedziała z bólem serca. – Proszę, wróć do mnie.
– Koniec tych gierek – powiedziała matka Elijaha z drugiego krańca pokoju. – Oddaj go nam. Nie należy do ciebie. Jej twarz wyrażała czystą pogardę.
Kate tuliła pozbawione przytomności ciało Elijaha w swych ramionach.
– On nie chce z wami iść! – krzyknęła.
Dziewczyna zwęziła oczy.
– Zakochałaś się w nim – powiedziała w taki sposób, jakby to było oskarżenie. – Zakochałaś się w moim narzeczonym! Jej głos był pełen jadu.
Matka Elijaha położyła rękę na ramieniu dziewczyny, niejako powstrzymując przed uwolnieniem pełnej mocy jej gniewu.
Kate przełknęła głośno. A więc to była ta dziewczyna, którą Elijahowi pisane było poślubić, ta, z powodu której wolał umrzeć niż związać się na wieczność?
– Jeśli rzeczywiście kochasz go – powiedział ojciec Elijaha – oddaj go nam. Pozwól nam zabrać go na Lęgi zanim będzie za późno.
Kate nawoływała Elijaha w myślach, by się obudził, by przemienił ją w prawdziwego wampira, aby mogła go pocałować i zakończyć cały ten koszmar. Ale na nic się to zdało. Był nieprzytomny. I tak bliski śmierci.
A to oznaczało, że to od niej zależał ostateczny wybór jego przeznaczenia. Musiała jedynie przekazać go jego klanowi i zostanie ocalony, będzie mógł przeżyć resztę swojego życia…
Podniosła wzrok i spojrzała w oczy trzem wampirom. Poza narzeczoną Elijaha, która spoglądała na nią z czystą nienawiścią, pozostali, jego rodzice, patrzyli błagalnie, zaklinając, by zrezygnowała z niego zanim będzie za późno. W ich oczach krył się ból, ból, który rozpoznała jako miłość.
– Nie ukarzecie go? – powiedziała Kate drżącym głosem. – Za to, że próbował sprzeciwić się wam?
Jego ojciec potrząsnął głową.
– Nie. Chcemy jedynie tego, co dla niego najlepsze. Nie należy do twojego świata. Musisz pozwolić mu odejść.
Zrobił ostrożny krok naprzód.
Oczy Kate zaszkliły się łzami. Nie mogła pozwolić Elijahowi tak po prostu umrzeć w jej ramionach. Ale nie mogła też skazać go na życie, którego nie chciał.
– On tego nie chce – wyjąkała.
– Niewielu tego pragnie – odparła jego matka. Ona również kroczyła ostrożnie w kierunku Kate. – Ale to część naszej kultury, naszej tradycji. To czyni nas tym, kim jesteśmy. Nie tobie zmieniać prawa, które istnieją od zarania dziejów.
Kate nie wiedziała, co robić. W jej głowie kotłowały się różne myśli. Czuła się rozdarta z powodu niezdecydowania.
Ni stąd ni zowąd, narzeczona Elijaha runęła do przodu, przepychając się obok jego rodziców. Podbiegła do Kate i skoczyła. Kate walnęła na oślep, kiedy zwaliły się na siebie, wykręcając się, sycząc, szczerząc kły jak zwierzęta.
– Ty obrzydliwy człowieku – wysyczała. – Nigdy go nie zaspokoisz.
Przetoczyły się po podłodze. Kate zaczęła mocować się z dziewczyną, jednak uświadomiła sobie, że tamta wygrywa. Nagle, na jej szyję opadły kły i dziewczyna zaczęła wysysać z niej krew.
Ni stąd ni zowąd, Kate poczuła przypływ mocy. Zdołała przerzucić dziewczynę na plecy i kucnęła nad nią, przygniatając ją do ziemi. Kiedy ścisnęła mocniej, przez twarz dziewczyny przemknął wyraz prawdziwej paniki. Poczuła, jak kark dziewczyny pęka w jej dłoni. Potem jej oczy zamknęły się, a głowa opadła na bok. Była martwa.
– Nie! – usłyszała krzyk matki Elijaha.
Kate skoczyła na nogi, zszokowana siłą zawartą w jej jednej dłoni.
Rodzice Elijaha rzucili się do ataku. Lecz nawet ich dwoje, dysponując niespotykaną wampirzą siłą, nie stanowiło wyzwania dla Kate. Zgodnie ze słowami proroctwa, była o wiele od nich silniejsza. Złapała ich wyciągniętymi rękoma i cisnęła w tył tak, że koziołkując, wylądowali na plecach. Leżeli na podłodze, jęcząc z bólu.
Nie marnując czasu, Kate podbiegła do Elijaha. Szeptał coś jakby trawiła go gorączka, a jego twarz lśniła od potu.
– Elijah – krzyknęła. Jego powieki zamrugały niejako w odpowiedzi. – Musisz wypić – powiedziała. Odsłoniła szyję w miejscu, gdzie dziewczyna zdążyła przebić ją swymi kłami. Rozpoczęła już proces; Elijah musiał jedynie go zakończyć. – Proszę – błagała. – Pij.
Przycisnęła szyję do jego kłów. Jakby zadziałał jakiś instynkt. Elijah zanurzył kły, poczuła, jak krew opuszcza jej ciało i wzdrygnęła się, kiedy ogarnął ją ból. Głowa jej opadła i wzrok zaczął się zamazywać.
Nagle pojawili się przy nich rodzice Elijaha, którzy doszli już do siebie po uderzeniu Kate. Próbowali odciągnąć ją od niego. Jej obwisłe ciało przypominało szmacianą lalkę, kiedy szarpali, by ich rozdzielić.
– Coś ty zrobiła? – krzyknął jego ojciec do Kate. – Zabiłaś jego partnerkę! Skazałaś go na śmierć!
– Nie kochał jej – wysapała Kate. – To ja jestem jego prawdziwą partnerką, nie ona.
– Wasza miłość jest zakazana – odkrzyknęła jego mama. – Związki wampirów z ludźmi nigdy nie przetrwają.
Kate miała jedynie nadzieję, że wraz z dziewczyną Elijah utoczył wystarczająco jej krwi, by przemienić ją w prawdziwego wampira. A to oznaczało, że musiała jedynie wrócić do Elijaha, dokończyć to, co należało zrobić, by ocalić jego życie; pocałować go.
Przetoczyła się na brzuch. Jej ramiona były tak osłabione, że z trudem utrzymywała podniesioną głowę. Zaczęła czołgać się na łokciach w kierunku Elijaha.
– Ani się waż – krzyknął jego ojciec, chwytając jej nogi i uniemożliwiając jej dotarcie w pobliże Elijaha.
Ale kiedy przytrzymał ją solidnie w miejscu, mocując się z nią na podłodze, Kate poczuła, że jej ciało zaczyna się zmieniać. Przez ostatnie kilka tygodni przechodziła powolną przemianę, z każdym dniem stając się coraz bardziej wampirem, lecz teraz, nagle, wydawało się, że cały ten proces przyspieszył.
Krzyknęła, kiedy ból rozdarł jej ciało, i wygięła się w pałąk, wbijając palce w podłogę.
– Przemienia się – powiedziała mama Elijaha pełnym napięcia głosem.
Kate dostała konwulsji, kiedy umarła w niej ostatnia cząstka ludzkiego ciała, pozwalając, by zwyciężyła jej wampirza natura. Z trudem łapała powietrze, mając wrażenie, że się dusi, tonie, nie może zaczerpnąć tchu.
W końcu upadła na podłogę, na plecy. Wszystko spowijała cisza i spokój, jakby znalazła się w oku cyklonu.
Usiadła i zauważyła, że w odległym kącie pokoju rodzice Elijaha już go podnieśli. Otoczyli go, a wokół nich zaczęła rosnąć ogromna ciemna chmura. Wydawało się, że ich połyka.
Kate uświadomiła sobie, że go gdzieś zabierają, przenoszą w przestrzeni w podobny sposób, jak on robił to z nią poprzednio.
Czując się odmłodzoną i potężną w swym w pełni rozwiniętym wampirzym ciele, Kate skoczyła i pognała w ich kierunku. Staranowała ich, uderzając tak mocno, że wpadli na okno. Rozbiło się, wyrzucając kawałki szkła w chłodne nowojorskie powietrze. A potem polecieli, wszyscy czworo zbici w grupkę, wypadając przez okno wieży i w dół, w kierunku ziemi.
Wiatr chłostał ich włosami i ubraniami, a oni opadali coraz szybciej i szybciej. Mama Elijaha oderwała się w pewnej chwili od nich i odbiła w inną stronę. Kate zauważyła jak pochłonął ją czarny obłok i zniknęła całkowicie, przenosząc się w jakieś inne miejsce. Sekundę później, oderwał się również ojciec i ten sam ciemny obłok wybawił go z opresji.
Choć poniewierał nią silny wiatr, Kate zdołała utrzymać się Elijaha. W lodowatym, chłoszczącym skórę nowojorskim powietrzu, Kate przywarła ustami do jego ust.
Nic się nie wydarzyło. Przepowiednia myliła się. Nie mogła go ocalić.
Ziemia wciąż gnała na spotkanie z nimi. Dzieliły ich sekundy od pewnej śmierci. Dopiero wówczas Kate przypomniała sobie, że jest prawdziwym wampirem, w pełni rozwiniętym, a to oznaczało, że posiada moc, dzięki której może przenieść ich razem w inne miejsce.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie ich razem stojących znowu na dachu jego domu, spoglądających na Pacyfik. Kiedy siłą woli wymusiła, by ten obraz się urzeczywistnił, wokół niej uformował się czarny obłok. To działało. Przenosiła ich w przestrzeni.
Odczucie opadania minęło. Potem zniknęły drapacze chmur i ucichły odgłosy pędzących samochodów. Unosili się oboje, razem, w mrocznej, pustej otchłani.
Nagle poczuła dłoń na policzku. Wydała z siebie stłumiony okrzyk i odwróciła się twarzą do Elijaha. Odzyskał przytomność. Jego oczy lśniły od łez.
– Uratowałaś mnie – powiedział.
Kate przycisnęła usta do jego warg i tak, jak wcześniej Elijah instynktownie wyssał z niej krew, tak teraz przejęła nad nimi panowanie jakaś moc, której nie pojmowali. Całowali się namiętnie, głęboko, przelewając całą miłość, jaką do siebie czuli, w ten jeden pocałunek.
Przywarli do siebie. Kate nie wiedziała, gdzie wylądują, ani też, co może uczynić im klan, kiedy dowie się, co się stało, ale nie obchodziło jej to. Ponieważ wiedziała, że już na wieki będą ze sobą: ona i Elijah.
Cokolwiek przyniesie im przyszłość, zmierzą się z tym razem.
JUŻ WKRÓTCE!
KSIĘGA 2 CYKLU WAMPIRY, UPADŁA
W międzyczasie, zapraszam do przeczytania pierwszego rozdziału PRZEMIENIONA, pierwszej części mojego bestselerowego cyklu pt. WAMPIRZE DZIENNIKI.
Rozdział Pierwszy
U Caitlin Paine pierwszy dzień w nowej szkole zawsze wywoływał niepokój. Powodów było wiele, tych poważnych, jak nawiązywanie nowych znajomości, poznawanie nowych nauczycieli i oswajanie się z nowy środowiskiem, jak i tych pozornie mniej istotnych, jak zmiana szafki szkolnej, zapach nowego miejsca, nowe dźwięki. Bardziej niż czegokolwiek innego, Caitlin nienawidziła tych wszystkich natarczywych spojrzeń. W nowym miejscu czuła, jakby wszyscy nieustannie się na nią gapili. Niczego w świecie bardziej nie pragnęła niż anonimowości, bycia niezauważalną. Zawsze wydawało się być dokładnie odwrotnie.
Caitlin nie mogła zrozumieć, czym się tak bardzo wyróżnia. Przy stu sześćdziesięciu pięciu centymetrach wzrostu nie była jakoś szczególnie wysoka, a jej brązowe włosy i brązowe oczy oraz średnia waga pozwalały jej myśleć, że była raczej przeciętna. Na pewno nie piękna, jak niektóre dziewczyny. Miała osiemnaście lat. To być może nieco więcej niż inni, ale bez przesady.
Musiało chodzić o coś innego. Było w niej coś takiego, co sprawiało, że luzie nie mogli oderwać od nie wzroku. W głębi duszy Caitlin wiedziała, że jest inna niż wszyscy. Tylko jeszcze nie do końca wiedziała, dlaczego.
Jeśli istniało cokolwiek gorszego od pierwszego dnia w szkole, to był to pierwszy dzień w szkole w połowie semestru, kiedy cała reszta szkoły już się poznała i nawiązała przyjaźnie. Dzisiaj miał być ten dzień, środek marca, najgorszy dzień w historii. Przeczuwała, że tak będzie.
Ale w swoich najdzikszych fantazjach nie pomyślała, że może być aż tak źle. Nic, co do tej pory widziała – a widziała wiele – nie mogło jej na to przygotować.
W lodowaty marcowy poranek Caitlin stała przed swoją nową, przerażająco wielką nowojorską szkołą publiczną, zachodząc w głowę, dlaczego ja? Była fatalnie ubrana, tylko w sweter i legginsy i była zupełnie nieprzygotowana na ten cały zgiełk i chaos, który tu panował. Były tu setki dzieci, wrzeszczących, piszczących i popychających się wzajemnie. Przypominało to trochę dziedziniec więzienia.
Panował ogromny zgiełk. Te dzieciaki za głośno się śmiały, za dużo przeklinały, zbyt mocno się przepychały. Można by pomyśleć, że panuje tu jedna wielka awantura, gdyby nie w oddali dostrzeżone uśmiechy i szyderczy śmiech. Oni najwyraźniej mieli zbyt dużo energii, a ona była wyczerpana, zmarznięta, niewyspana i nie do końca świadoma, co się z nią dzieje. Przymknęła na chwilę oczy z nadzieją, że to wszystko po prostu zniknie.
Sięgnęła do kieszeni i wyczuła w niej coś – jej ipod. Hura. Włożyła słuchawki do uszu i nacisnęła start. Tak bardzo chciała odpłynąć w swój świat.
Nic z tego. Zerknęła w dół i zobaczyła, że bateria jest zupełnie wyładowana. Wspaniale.
Spojrzała na telefon z nadzieją, że w nim znajdzie ratunek. Niestety – brak nowych wiadomości.
Podniosła wzrok. Patrząc na morze nieznanych twarzy, czuła się bardzo samotna. Nie dlatego, że była jedyną białą dziewczyną – to jej się nawet podobało. Niektóre z jej najbliższych przyjaciółek w innych szkołach były Latynoskami, Azjatkami, Hinduskami, albo były czarne. Niektóre zaś z jej najbardziej znienawidzonych koleżanek były białe. Nie, to Ne w tym tkwił problem. Czuła się osamotniona, ponieważ była w wielkim mieście. Stała na betonie. Głośny dzwonek zadzwonił, wzywając do „strefy rekreacyjnej.” Musiała więc przejść przez te ogromne, metalowe bramki. Poczuła się jak w klatce, metalowej klatce, otoczonej dodatkowo drutem kolczastym. Czuła się jak w więzieniu.
Spojrzała w górę na kraty w oknach i wcale nie zrobiło się jej lepiej. Nigdy wcześniej nie miała takich problemów z odnalezieniem się w nowej szkole. Wszystkie te szkoły były jednak na przedmieściach. Wszędzie tam były trawy, drzewa i niebo. Tu nie było nic poza miastem. Czuła, jakby się dusiła. Ogarnęła ją panika.
Rozległ się kolejny głośny dźwięk dzwonka a ona, powłócząc nogami, udała się wraz z setkami innych dzieci w kierunku wejścia. Jakaś gruba dziewczyna wpadła na nią, wytrącając jej z ręki dziennik. Podniosła go (Psując sobie przy tym fryzurę), a potem spojrzała w górę, czekając na przeprosiny. O przeprosinach mogła jednak zapomnieć, dziewczyna już dawno zniknęła w tłumie. W oddali tylko słychać było jej śmiech.
Chwyciła mocno swój pamiętnik, jedyną rzecz, która dawała jej tu poczucie bezpieczeństwa. Wszędzie zabierała go ze sobą. Przechowywała w nim notatki i rysunki z każdego miejsca, w którym do tej pory była. Był on swoistą mapą jej dzieciństwa. W końcu dotarła do wejścia, ale żeby przejść do środka, musiała się zdrowo namęczyć. Przypominało to wchodzenie do pociągu w godzinach szczytu. Miała nadzieję, że kiedy wejdzie do środka, zrobi jej się wreszcie ciepło. Niestety, otwarte wciąż drzwi za jej plecami wpuszczały do pomieszczenia lodowaty wiatr, który sprawiał, że było jej jeszcze bardziej zimno. Dwóch potężnych strażników stało przy wejściu, a towarzyszyło im dwóch nowojorskich policjantów w pełnym umundurowaniu, z pistoletami widocznymi przy boku.
= RUSZAĆ SIĘ! – wrzasnął jeden z nich.
Nie mogła pojąć, dlaczego dwóch uzbrojonych policjantów musiała pilnować wejścia do liceum. Coraz bardziej ją to wszystko przerażało. Zrobiło się jej jeszcze gorzej, kiedy spojrzała przed siebie i zobaczyła, że będzie musiała przejść przez wykrywacz metali, używany dla bezpieczeństwa na lotniskach.
Czterech kolejnych uzbrojonych policjantów stało po obu stronach bramki, razem jeszcze z dwoma ochroniarzami.
– OPRÓŻNIĆ KIESZENIE! – warknął strażnik.
Caitlin patrzyła, jak inne dzieci wypełniają małe plastikowe pojemniki zawartością swoich kieszeni. Szybko zrobiła to samo, wyjmując swojego ipoda, portfel i klucze.
Alarm zawył, kiedy przechodziła przez bramkę.
– TY! – warknął strażnik. – Na bok!
No świetnie.
Wszystkie dzieci gapiły się, jak strażnik zmusza ją do podniesienia ramion i przesuwa ręczny skaner w górę i w dół po jej ciele.
– Masz na sobie jakąś biżuterię?
Dotknęła swoich nadgarstków, potem dekoltu i nagle przypomniała sobie. Jej krzyż.
– Zdejmij to – warknął strażnik.
To był naszyjnik, który babcia dała jej przed śmiercią, mały, srebrny krzyżyk, z wygrawerowanym napisem w języku łacińskim, którego nigdy nie przetłumaczyła. Babcia powiedziała, że krzyż miał kilkaset lat i był bez wątpienia najcenniejszą rzeczą, jaką posiadała.
Caitlin ujęła go w dłoń, nie mając zamiaru go zdejmować.
– Wolałabym nie – odpowiedziała.
Strażnik obrzucił ją lodowatym spojrzeniem.
Nagle wybuchło zamieszanie. Rozległ się krzyk, gdy policjant chwycił wysokiego, chudego dzieciaka i pchnął go na ścianę, wyjmując mu z kieszeni mały nóż.
Strażnik ruszył mu na pomoc, a Caitlin wykorzystała dogodną chwilę, by zniknąć w tłumie.
Witamy w nowojorskiej szkole publicznej, pomyślała Caitlin. Wspaniale.
Zaczęła już odliczać dni do końca szkoły.
*
To był najszerszy korytarz, jaki w życiu widziała. Wydawało jej się nieprawdopodobne, by mógł się kiedykolwiek przepełnić, a tak się właśnie stało – dzieciaki tłoczyły się tu jedno przy drugim. Musiały tu być tysiące dzieciaków, morze twarzy ciągnęło się w nieskończoność. Panował tu hałas jeszcze gorszy niż na zewnątrz, odbijał się od ścian, przytłaczał. Chciała zasłonić sobie uszy, ale nie miała nawet miejsca, żeby podnieść ręce. Ogarnęło ją klaustrofobiczne uczucie.
Zadzwonił dzwonek i podniosła się wrzawa.
Już późno.
Ponownie spojrzała na rozkład sal i wreszcie dostrzegła swoją klasę w oddali. Próbowała przedrzeć się przez morze ciał, ale opornie jej to szło. W końcu, po kilku próbach, zdała sobie sprawę z tego, że jedynym sposobem jest agresywne natarcie. Zaczęła przepychać się do przodu łokciami. Jedna osoba po drugiej, powoli torowała sobie drogę przez zatłoczony korytarz, aż wreszcie pchnęła ciężkie drzwi do klasy.
Była przygotowana na te wszystkie spojrzenia, którymi mieli ją obrzucić rówieśnicy, kiedy spóźniona wejdzie do sali. Wyobrażała sobie nauczyciela besztającego ją za zakłócanie spokoju. Jakże była zaskoczona, kiedy nic takiego się nie wydarzyło. Klasa, przeznaczona dla trzydziestu osób, była wypełniona po brzegi ponad pięćdziesiątką nastolatków. Część z nich siedziała na swoich miejscach, a inni chodzili między ławkami, krzycząc i kłócąc się ze sobą. Panował kompletny chaos.
Dzwonek wybrzmiał ponad pięć minut temu, ale nauczyciel, rozczochrany i ubrany w niedbały garnitur, nawet nie zaczął lekcji. W zasadzie to siedział z nogami na biurku, czytając gazetę, ignorując wszystkich.
Caitlin podeszła do niego i położyła swoją nową legitymację na biurku. Stała tam i czekała, aż na nią spojrzy, ale ten nie przestawał czytać gazety.
W końcu wymownie chrząknęła.
– Przepraszam.
Niechętnie opuścił gazetę.
– Jestem Caitlin Paine. Jestem tu nowa. Wydaje mi się, że powinnam to panu dać.
– Jestem tu tylko w zastępstwie – odparł i wrócił do lektury, urywając rozmowę.
Stała tam skonfundowana.
– Więc… – zapytała – nie sprawdza pan obecności?
– Wasz nauczyciel wróci w poniedziałek – warknął. – On się tym zajmie.
Przyjmując do wiadomości, że na tym rozmowa się skończyła, Caitlin zabrała swoją legitymację.
Odwróciła się i rozejrzała się po sali. Nadal panował w niej chaos. Jedyną tego zaletą było to, że pozostawała niezauważona. Nikt nie zwracał tu na nią uwagi, chyba nawet nie zauważyli jej obecności.
Z drugiej strony, przebywanie w tej zatłoczonej sali wykańczało ją nerwowo, szczególnie, że nie znalazła żadnego miejsca żeby usiąść.
Zebrała się w sobie i przyciskając do siebie swój dziennik, zaczęła kroczyć powoli między ławkami, starając się lawirować pomiędzy wrzeszczącymi na siebie dzieciakami. Kiedy dotarła do końca, mogła wreszcie ogarnąć wzrokiem całą salę. Było jedno wolne krzesło.
Stała tam, czując się jak idiotka i miała wrażenie, że inne dzieci zaczęły zauważać jej obecność. Nie wiedziała, co ma zrobić. Na pewno nie zamierza stać tam bez końca, a nauczyciel wydawał się być obojętny na to, co dzieje się w klasie. Odwróciła się i rozejrzała po sali bezradnie. Usłyszała śmiech dochodzący z kilku rzędów przed nią i była pewna, że był on skierowany w nią. Nie ubierała się tak, jak inne dzieci i nie wyglądała jak one. Nagle poczuła, jak bardzo rzuca się w oczy i jej policzki zarumieniły się natychmiast.
W chwili, gdy zaczęła rozważać opuszczenie klasy, a może nawet szkoły, usłyszała głos.
– Tutaj.
Odwróciła się.
W ostatnim rzędzie obok okna wysoki chłopiec wstał ze swojego miejsca.
– Usiądź – powiedział. – Proszę.
Klasa uspokoiła się trochę, wszyscy czekali na jej reakcję.
Podeszła do niego. Starała się nie patrzeć w jego oczy – duże, błyszczące, zielone oczy – ledwie mogła się przed tym powstrzymać.
Był cudowny. Miał gładką, oliwkową skórę – ciężko było stwierdzić, czy był Afroamerykaninem, Latynosem, Białym, czy może mieszanką, ale nigdy nie widziała tak gładkiej i delikatnej skóry pokrywającej idealnie wyrzeźbioną linię szczęki. Był szczupłym chłopakiem o krótkich brązowych włosach. Było w nim coś, co sprawiało, że zupełnie nie pasował do tego miejsca. Wydawał się kruchy. Być może był artystą.
Nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby jakiś chłopak zawrócił jej w głowie. Wiedziała, że jej przyjaciółki kochały się w chłopakach, ale ona nigdy tego do końca nie rozumiała. Aż do teraz.
– A ty gdzie usiądziesz? – zapytała.
Próbowała kontrolować swój głos, ale zabrzmiało to przekonywująco. Miała nadzieję, że nie poznał, jak była zdenerwowana.
Uśmiechnął się szeroko, ukazując idealne zęby.
– J usiądę tutaj – powiedział i stanął obok szerokiego parapetu, zaledwie kilka metrów dalej.
Spojrzała na niego, a on odwzajemnił jej spojrzenie. Próbowała odwrócić wzrok, ale nie mogła.
– Dzięki – powiedziała i od razu wściekła się na siebie.
Dzięki? To wszystko, na co cię stać. Dzięki!?
– Jasne, Barack! – wrzasnął ktoś. – Oddaj białej dziewczynie swoje miejsce!
Klasa wybuchnęła śmiechem i powróciła do swoich spraw, przestając zwracać na nich uwagę.
Caitlin widziała, jak opuszcza głowę zawstydzony.
– Barack? – zapytała. – Tak ci na imię?
– Nie – odpowiedział, czerwieniąc się. Tak mnie tylko nazywają. Od Obamy. Myślą, że wyglądam jak on.
Spojrzała na niego uważnie i przyznała, że rzeczywiście wygląda podobnie.
– To dlatego, że jestem w połowie czarny, w jednej czwartej biały i w jednej czwartej z Puerto Rico.
– Cóż, zdaje mi się, że to komplement – powiedziała.
– Raczej nie według nich – odpowiedział.
Obserwowała go jak siedział na parapecie, jego pewność siebie gdzieś zniknęła, oczywistym było, że był niezwykle wrażliwy. Bezbronny wręcz. Nie pasował do tej grupy. To dziwne, ale prawie czuła, że powinna go chronić.
– Jestem Caitlin – powiedziała, wyciągając rękę i patrząc mu w oczy.
Spojrzał w górę zaskoczony, a jego uśmiech powrócił.
– Jonah – odpowiedział.
Uścisnął mocno jej dłoń. Gdy poczuła jego gładką skórę na swej dłoni, dreszcz przeszedł przez jej ciało. Czuła, jakby się w niego wtapiała. Ich dotyk przeciągał się, a ona nie mogła powstrzymać uśmiechu.
*
Do przerwy śniadaniowej Caitlin zdążyła już porządnie zgłodnieć. Przez podwójne drzwi weszła do ogromnej stołówki, wypełnionej chyba tysiącem wydzierających się dzieciaków. Poczuła się jak w gimnazjum. Tyle tylko, że co dwadzieścia metrów stał w przejściu strażnik, obserwując wszystkich uważnie.
Jak zwykle nie miała pojęcia, gdzie powinna się skierować. Włóczyła się po ogromnej hali, aż w końcu natrafiła na stos tac. Wzięła jedną i stanęła w miejscu, które uznała za koniec kolejki.
– Nie wpychaj się, suko!
Caitlin obejrzała się i zobaczyła potężną dziewczynę ze sporą nadwagą, dużo wyższą od niej samej, z bardzo groźną miną.
– Przepraszam, nie zrobiłam tego specjalnie.
– Kolejka kończy się tam! – rzuciła inna dziewczyna, wskazując palcem.
W kolejce stała jeszcze co najmniej setka dzieci, co oznaczało jakieś dwadzieścia minut czekania.
Kiedy ruszyła na koniec kolejki, jakiś chłopak pchnął innego, a ten przeleciał tuż przed nią, uderzając ciężko o ziemię.
Chłopak wskoczył na leżącego i zaczął okładać pięściami jego twarz.
Na stołówce wybuchnął ryk podniecenia. Wszyscy chcieli zobaczyć walkę.
– BIJĄ SIĘ! BIJĄ SIĘ!
Caitlin cofnęła się o kilka kroków, patrząc z przerażeniem na brutalne sceny rozgrywające się u jej stóp.
Czterech strażników wkroczyło do akcji, rozdzielając krwawiących chłopaków. Nie spieszyli się z tym.
Caitlin dostała wreszcie swoje jedzenie i rozejrzała się po stołówce z nadzieją na znalezienie Jonaha. Nigdzie jednak nie było po nim śladu.
Szła między ławkami, mijając stół za stołem. Było tylko kilka wolnych miejsc w niezbyt dogodnych lokalizacjach, w sąsiedztwie dużych grup przyjaciół.
W końcu usiadła przy pustym stole na tyłach sali. Na drugim końcu siedział chłopak, niski, kruchy Chińczyk w szelkach, źle ubrany, z nisko spuszczoną głową i wpatrzony w swoje jedzenie.
Znowu poczuła się samotna. Spojrzała na telefon. Było kilka wiadomości na Facebooku od koleżanek ze starej szkoły. Chciały wiedzieć, jak się jej podoba w nowym miejscu. Wolała nie odpowiadać. Wydawały się być tak daleko.
Caitlin prawie nic nie zjadła, nadal miała nudności wywołane stresem pierwszego dnia w szkole. Próbowała myśleć o czymś innym. Zamknęła oczy. Pomyślała o swoim nowym mieszkaniu na piątym piętrze obskurnego budynku na 123-ej ulicy. Zrobiło się jej słabo. Odetchnęła głęboko, zmuszając się, by skupić myśli na czymś innym, czymkolwiek pozytywnym.
Jej młodszy brat. Sam ma czternaście lat, ale zachowuje się, jakby miał dwadzieścia. Sam zdawał się zapominać, że był najmłodszy w rodzinie: zawsze zachowywał się jak jej starszy brat. Miał trudne dzieciństwo. Odejście ich taty i sposób, w jaki matka traktowała ich oboje sprawił, że stał się twardy. Widziała, jak to wszystko na niego wpływa, jak zaczyna zamykać się w sobie. Jego częste bijatyki w szkole wcale jej nie dziwiły. Obawiała się, że będzie tylko gorzej.
Sam bardzo kochał Caitlin. A ona jego. Był jedyną w jej życiu osobą, na której mogła polegać. Wydawało się, że zachował resztki swej delikatności specjalnie dla niej. Za wszelką cenę chciała go chronić.
– Caitlin?
Podskoczyła.
Nad nią stał Jonah, w jednej ręce trzymając tacę, w drugiej zaś futerał na skrzypce.
– Miałabyś coś przeciwko, gdybym się przysiadł?
– Tak… znaczy… oczywiście, że nie – odparła speszona.
Idiotka, pomyślała. Wyluzuj trochę.
Na twarzy Jonaha pojawił się uśmiech, po czym usiadł naprzeciwko niej. Siedział wyprostowany, z doskonałą postawą, skrzypce odłożył tuż przy swojej nodze. Ostrożnie położył na stole swoje jedzenie. W tym chłopaku było coś wyjątkowego, coś, czego nie mogła zdefiniować. Był inny niż ktokolwiek, kogo do tej pory spotkała. Był jakby z innej epoki. Zdecydowanie nie należał do tego miejsca.
– Jak ci mija pierwszy dzień szkoły? – zapytał.
– Inaczej niż to sobie wyobrażałam.
– Doskonale cię rozumiem – odparł.
– To skrzypce?
Wskazała na instrument przy jego nodze. Rękę trzymał na zamkniętym futerale, jakby się bał, że ktoś go zaraz ukradnie.
– Właściwie to altówka. Trochę większa od skrzypiec i brzmi zupełnie inaczej. Jej dźwięk jest łagodniejszy.
Nigdy wcześniej nie widziała altówki, więc miała cichą nadzieję, że Jonah wyjmie ją z pudełka i pokaże jej. On jednak nie miał takiego zamiaru, a ona nie chciała być wścibska.
Wciąż trzymał rękę na futerale, wydawał się traktować ten instrument jak cos bardzo osobistego, prywatnego.
– Dużo ćwiczysz?
Jonah wzruszył ramionami.
– Kilka godzin dziennie – powiedział jakby od niechcenia.
– Kilka godzin!? Musisz być świetny!
– Jakoś sobie radzę, chociaż jest wielu lepszych ode mnie. Wierzę jednak, że dla mnie to przepustka do innego świata.
– Zawsze chciałam nauczyć się grać na pianinie – powiedziała Caitlin.
– Dlaczego więc tego nie robisz?
Chciała powiedzieć, nigdy nie miałam pianina, ale ugryzła się w język. Zamiast tego wzruszyła ramionami i zawstydzona spuściła wzrok.
– Nie musisz mieć pianina – powiedział Jonah.
Spojrzała na niego, zaskoczona, że czyta jej w myślach.
– Mamy tu salę prób. Pośród wszystkich beznadziejnych rzeczy w tym miejscu, to jest ta jedna dobra. Mogę cię uczyć za darmo. Musisz tylko się wpisać na listę.
Caitlin szeroko otworzyła oczy ze zdumienia.
– Mówisz poważnie?
– Lista wisi przed sala muzyczną. Poproś panią Lennox. Powiedz jej, że jesteś moją koleżanką.
Koleżanka. Caitlin lubiła to słowo. Przepełniło ją uczucie szczęścia.
Uśmiechnęła się szeroko i na krótką chwilę ich spojrzenia spotkały się.
Znowu nie mogła oderwać wzroku od jego błyszczących, zielonych oczu. W głowie pojawiły się miliony pytań: Czy ma dziewczynę? Czemu jest dla niej taki miły? Czy mu się podoba?
Ale zamiast je zadać, znowu ugryzła się w język i zamilkła.
Ich wspólny czas powoli dobiegał końca, a ona próbowała znaleźć w myślach temat, który mogłaby poruszyć, by przedłużyć tę chwilę. Chciała znaleźć powód do następnego spotkania. Zamiast tego wpadła w panikę i zamarła.
W chwili, gdy chciała już coś powiedzieć, rozległ się dzwonek.
W pomieszczeniu zawrzało, Jonah wstał od stołu i chwycił swoja altówkę.
– Jestem spóźniony – powiedział i podniósł swoją tacę.
Spojrzał na jej tacę.
– Mogę odnieść też twoją?
Opuściła wzrok, uświadamiając sobie, że kompletnie o niej zapomniała. Kiwnęła głową.
– OK – powiedział.
Jonah znowu stał się nieśmiały, nie wiedział, co powiedzieć.
– No to… do zobaczenia.
– Na razie – odpowiedziała prawie szeptem.
*
Jej pierwszy dzień w szkole dobiegł końca. Chociaż tego słonecznego marcowego popołudnia wiał silny wiatr, ona nie czuła już zimna. Nawet gwar wybiegających ze szkoły dzieci przestał jej przeszkadzać. Czuła, że żyje, że jest wolna. Reszta dnia minęła bez większych wrażeń; nie mogła sobie przypomnieć nazwiska an jednego nowego nauczyciela.
Nie mogła przestać myśleć o Jonahu.
Zastanawiała się, czy w stołówce zrobiła z siebie idiotkę. Bełkotała coś pod nosem; nie zadała mu prawie żadnego pytania. Jedyne pytanie, na jakie wpadła, było o tą głupią altówkę. Powinna była zapytać, gdzie mieszka, skąd pochodzi, gdzie zdaje do college’u.
A przede wszystkim, czy ma dziewczynę. Ktoś taki jak on musiał się z kimś spotykać. W tym momencie ładna, dobrze ubrana Latynoska mignęła jej przed oczami. Czy to mogła być jego dziewczyna?
Caitlin skręciła w 134-tą ulicę i na chwilę zapomniała, dokąd idzie. Po raz pierwszy przemierzała tą drogę i na chwilę zupełnie straciła orientację w terenie. Stała na rogu zagubiona. Chmura przysłoniła słońce i podniósł się silny wiatr, nagle znowu zrobiło się jej zimno.