Kitabı oku: «Przemieniona », sayfa 8
Rozdział Czternasty
Kyle szedł prosto kamiennym korytarzem, otoczony niewielkim orszakiem wampirów. Szli szybko, tupot ich butów niósł się echem. Jeden z adiutantów niósł pochodnię.
Kierowali się do kwater dowództwa, podziemnych komnat, do których żaden wampir nie może wejść bez wcześniejszego uzyskania pozwolenia. Kyle był już kiedyś tak głęboko. Ale tym razem wezwał go sam naczelny dowódca. Przez 4000 lat Kyle nigdy nie został wezwany. Słyszał o innych, których wzywano. Wszyscy schodzili tam, ale nigdy nie wracali.
Z trudem przełykał ślinę i szedł coraz szybciej. Zawsze należał do osób, które wolały jak najszybciej poznać złe wieści i mieć to już z głowy.
Dotarli do dużych drzwi, strzeżonych przez kilka wampirów. Patrzyły na nich chłodno, aż w końcu odsunęły się na boki i otworzyły drzwi. Gdy tylko Kyle przekroczył próg, zablokowali przejście, uniemożliwiając jego świcie wejście wraz z nim. Kyle usłyszał za sobą odgłos zamykających się drzwi.
Po obu stronach sali, w kompletnej ciszy, na baczność stały dziesiątki wampirów. Na końcu sali w masywnym metalowym fotelu siedział Rexus, naczelny dowódca.
Kyle przeszedł kilka kroków po czym ukłonił się pochylając głowę i czekając, aż zostanie wezwany.
Recus wpatrywał się w niego zimnym i twardym spojrzeniem swoich lodowato błękitnych oczu.
– Powiedz mi wszystko, co wiesz o tym człowieku, o tej pół–krwi, czy czym tam jest – zaczął – I o tym szpiegu. Jak zdołał przedostać się w nasze szeregi?
Kyle wziął głęboki wdech i zaczął mówić.
– Niewiele wiemy o dziewczynie – powiedział – Nie wiemy dlaczego woda nie wyrządziła jej krzywdy. Ale wiemy, że to ona zaatakowała tego wokalistę. Jest w naszym areszcie i jak tylko się zregeneruje, zaprowadzi nas do niej. To ona go przemieniła. Ma jej zapach we krwi.
– Do którego z klanów ona należy? – zapytał Rexus.
Kyle starał się ostrożnie dobierać słowa.
– Wydaje nam się, że ona jest tylko w części wampirem.
– Wydaje się wam? A czy czegoś w ogóle jesteście pewni?
Kyle, zbesztany, poczuł, że jego policzki się czerwienią.
– Więc sprowadziłeś ją do naszego gniazda, nic o niej nie wiedząc – podsumował Rexus – Naraziłeś całe nasze zgromadzenie.
– Sprowadziłem ją w celu przesłuchania. Nie miałem pojęcia, że okaże się odporną....
– A co ze szpiegiem? – zapytał Rexus, przerywając mu.
Kyle przełknął ślinę.
– Caleb. Przyjęliśmy go 200 lat temu. Wiele razy udowadniał swoją lojalność. Nigdy nie dał nam żadnego powodu do podejrzeń.
– Kto go zwerbował? – zapytał Rexus.
Kyle zamilkł i ciężko przełknął ślinę.
– Ja.
– Czyli po raz kolejny sprawdziłeś zagrożenie w nasze szeregi.
Rexus patrzył na niego. To nie było pytanie. To było stwierdzenie i pełne było potępienia.
– Przepraszam, mój Panie – powiedział Kyle zniżając głowę – Ale na swoją obronę mogę powiedzieć, że nikt tu, ani jeden z nas, nigdy nie podejrzewał Caleba. W wielu przypadkach...
Rexus uniósł rękę. Kyle przestał mówić.
– Zmusiłeś mnie do wszczęcia wojny. Będę musiał przekierować wszystkie nasze zasoby. Nasz plan będzie musiał zostać chwilowo zawieszony.
– Przykro mi, Panie. Obiecuję, że zrobię wszystko by ich odnaleźć i należycie ukarać.
– Obawiam się, że na to już za późno.
Kyle przełknął z trudem ślinę i przygotował się na cokolwiek miałby się teraz stać. Jeśli czekała go śmierć, był na nią gotów.
– Teraz nie odpowiadasz już przede mną. Ja sam zostałem wezwany przez Radę Najwyższą.
Kyle otworzył szeroko oczy. Do tej pory słyszał o Radzi Najwyższej, najwyższej instancji, przed którą musi odpowiadać nawet najwyższy dowódca, tylko z plotek. A teraz wiedział, że ona naprawdę istnieje i on został przez nią wezwany. Znów przełknął z trudem ślinę.
– Rada jest bardzo niezadowolona z powodu tego, co tu dziś zaszło. Chcą odpowiedzi. Wytłumaczysz im jakie popełniłeś błędy, jak udało się jej uciec, dlaczego szpieg infiltrował nasze szeregi, opiszesz plany wyszukania i pozbycia się innych szpiegów. Następnie przyjmiesz ich wyrok w sprawie.
Kyle skinął powoli głową, przerażony tym co ma nastąpić. Nie brzmiało to dobrze.
– Spotkamy się przy następnym nowiu. W ten sposób będziesz miał trochę czasu. Sugeruje wykorzystać go na znalezienie tej pół–krwi. Może okazać się, że tak uda ci się zostać przy życiu.
– Obiecuję, mój Panie. Wezwę wszystkie wampiry. Sam poprowadzę szarżę. Znajdziemy ją. Zapłaci nam za to.
Rozdział Piętnasty
Przerażony Jonah siedział na komisariacie. Obok stał jego ojciec, który wyglądał na bardziej zdenerwowanego, niż kiedykolwiek wcześniej. Z drugiej strony siedział jego nowo zatrudniony prawnik. Naprzeciwko nich, w małym, jasnym, pokoju przesłuchań, siedziało pięcioro detektywów. Za nimi stało jeszcze pięciu, wszyscy byli nerwowi i wstrząśnięci tym, co zaszło.
To był największy news dnia. Nie tylko zamordowany został znany na całym świecie wokalista, podczas swojego amerykańskiego debiutu w Carnegie Hall – został on zamordowany w bardzo podejrzanych okolicznościach. A to był dopiero początek. Kiedy policja ruszyła swoim jedynym tropem do mieszkania, czterech policjantów zginęło. Delikatnie mówiąc, sprawa coraz bardziej się komplikowała.
Teraz, poszukiwany był już nie tylko " Rzeźnik Beethovena" (lub "Zabójca z Carnegie Hall", jak niektóre gazety ją nazywały), ale także zabójca policjanta. Zabójca czterech policjantów. Każdy policjant w mieście zaangażowany jest w tą sprawę i żaden z nich nie spocznie, dopóki nie zostanie ona rozwiązana.
A jedyny trop, jaki mieli, siedział teraz przy stole naprzeciwko nich. Jonah. Jej partner z tego wieczoru.
Jonah siedział tam z szeroko otwartymi oczami, czując krople potu, spływające po jego czole. Siedział w tym pokoju od siedmiu godzin. Przez pierwsze trzy godziny bez przerwy ocierał pot z czoła. Teraz pozwalał kroplom spływać strużką po skroniach i twarzy. Wykończony, osunął się na krześle.
Już sam nie wiedział, co mógłby jeszcze powiedzieć. Co chwila nowy policjant wchodził do pokoju, ale ich pytania wciąż się powtarzały. Zadawali je we wszystkich możliwych kombinacjach. A on nie potrafił udzielić na nie żadnych odpowiedzi. Nie mógł zrozumieć, dlaczego cały czas pytają go o to samo. Jak długo ją znasz? Dlaczego przyprowadziłeś ją tam? Dlaczego wyszła w przerwie? Dlaczego nie poszedłeś za nią?
Jak mogło do tego dojść? Była taka piękna. Tak słodka. Uwielbiał z nią być, rozmawiać. Był pewien, że ta randka będzie spełnieniem jego marzeń.
Potem zaczęła się dziwnie zachowywać. Krótko po tym, jak wybrzmiały pierwsze dźwięki, czuł, jakby narastał w niej niepokój. Wydawała się być nie tyle chora, co... nerwowa. Co więcej: wydawało się, jakby miała zaraz wybuchnąć. Jakby musiała dokądś pójść i to w tej sekundzie.
W pierwszej chwili pomyślał, że to tylko dlatego, że nie podoba jej się koncert. Zastanawiał się, czy zaproszenie jej tam było złym pomysłem. Potem zastanawiał się, czy to dlatego, że nie lubiła jego. Ale wtedy jej stan zaczął się pogarszać, mógł prawie poczuć ciepło promieniujące z jej skóry. Wtedy przeszło mu przez myśl, że może była chora, może się czymś zatruła.
Kiedy wystrzeliła ze swojego miejsca, pomyślał, że może pobiegła do toalety. Nie wiedział, co się dzieje, ale czekał cierpliwie przed drzwiami, zakładając, że wróci po przerwie. Ale po piętnastu minutach od ostatniego dzwonka, wrócił na swoje miejsce zdezorientowany.
Po kolejnych 15 minutach, światła w całej sali zostały zapalone. Na scenę wszedł mężczyzna i oświadczył, że koncert nie będzie kontynuowany, a bilety można zwrócić w kasie. Nie powiedział dlaczego. Cały tłum jęknął zirytowany, ale przede wszystkim zaskoczony. Jonah w całym swoim życiu był na wielu koncertach, ale nigdy nie widział, żeby jakiś został przerwany. Czy wokalista się pochorował?
– Jonah?– rzuciła detektyw.
Jonah spojrzał na nią zaskoczony.
Detektyw patrzyła na niego ze złością. Nazywała się Grace. Była najtwardszym gliną, jakiego kiedykolwiek spotkał. Była bezlitosna.
– Nie słyszałeś, o co pytałam?
Jonah pokręcił przecząco głową.
– Chcę, żebyś mi opowiedział wszystko jeszcze raz, wszystko, co o niej wiesz – powiedziała.
– Powiedz mi jeszcze raz, jak się spotkaliście.
– Odpowiedziałem na to pytanie już milion razy – Jonah odpowiedział, sfrustrowany.
– Chcę usłyszeć to jeszcze raz.
– Poznałem ją w klasie. Była nowa. Oddałem jej moje miejsce.
– I co było potem?
– Chwile porozmawialiśmy, spotkaliśmy się w stołówce. Zaprosiłem ją, a ona się zgodziła.
– To wszystko? – zapytała detektyw – Nie masz już absolutnie nic do dodania?
Jonah zastanawiał się, jak dużo może im powiedzieć. Oczywiście, było coś więcej. Mógł powiedzieć o tym, jak pobiły go te łobuzy. Tam był jej dziennik, leżał obok niego z niewiadomych przyczyn. Podejrzewał, że mogła tam być. Że to ona mu pomogła. A nawet, że jakimś cudem pobiła tych łotrów. Ale jak to było możliwe, nie miał pojęcia.
Ale co miał powiedzieć tym policjantom? Że dał się pobić? Że wydaje mu się, że widział ją tam, jak bije się z tymi czterema, dwa razy większymi od niej, facetami? To zupełnie nie miało sensu, nie trzymało się kupy. A na pewno nie dla nich. Będą myśleli, że kłamie, że wymyślił sobie to wszystko. Chcieli ją odnaleźć. A on nie zamierzał im w tym pomagać.
Mimo wszystko czuł się za nią odpowiedzialny. Nie mógł zrozumieć, co naprawdę się tam stało. Jakaś część niego nie wierzył, nie chciała w to uwierzyć. Czyżby naprawdę zabiła wokalistę? Dlaczego? Czy naprawdę miał dwa otwory w szyi, jak napisały gazety? Czyżby go ugryzła? Czy była jakaś ...
– Jonah – Grace powtórzyła – Zapytałam, czy jest coś jeszcze?
Detektyw spojrzała na niego.
– Nie – powiedział w końcu. Miał nadzieję, że nie zorientuje się, że kłamie.
Nowy detektyw podszedł do niego. Pochylił się i spojrzał prosto w oczy Jonaha.
– Czy tego wieczoru powiedziała coś, co pozwoliło ci myśleć, że była niezrównoważona psychicznie?
Jonah zmarszczył brwi.
– Znaczy, szalona? Dlaczego mógłbym tak pomyśleć? Była świetną towarzyszką. Bardzo ją lubię. Jest inteligentna i miła. Lubię z nią rozmawiać.
– A dokładniej to o czym rozmawiać? – wtrąciła się znowu pani detektyw.
– O Beethovenie – Jonah odpowiedział.
Detektywi spojrzeli po sobie. Mieli taki wyraz twarzy, jakby im powiedział: "o pornografi".
– O Beethovenie, powiadasz? – jeden z detektywów, napakowany facet koło 50tki, zapytał drwiącym głosem.
Jonah był wyczerpany i nie mógł się powstrzymać.
– Tak, to taki kompozytor.
– Wiem, kim był Beethoven, gówniarzu! – wrzasnął detektyw.
Inny detektyw, potężny człowiek po 60–tce z wydętymi, czerwonymi policzkami, zrobił trzy kroki wprzód, oparł dłonie na blacie stołu i pochylił się na tyle blisko, że Jonah mógł poczuć jego śmierdzącego kawą oddech.
– Słuchaj kolego, to nie jest zabawa. Czterech policjantów nie żyje z powodu twojej małej koleżanki – powiedział – Teraz wiemy, że wiesz, gdzie się ukrywa – dodał – Lepiej zacznij mówić.
Prawnik Jonaha podniósł rękę
– To jest wyłącznie hipoteza, detektywie. Nie możesz zarzucić mojemu klientowi, że…"
– Nie obchodzi mnie twój klient! – detektyw był wściekły.
W pokoju zapadła nerwowa cisza.
Nagle drzwi się otworzyły i do środka wszedł inny detektyw w rękawicach lateksowych. W ręku niósł telefon Jonaha, położył go na stole obok chłopaka. Jonah ucieszył się na jego widok.
– Masz coś? – zapytał jeden z policjantów.
Policjant zdjął rękawiczki i wyrzucił je do kosza. Potrząsnął głową.
– Nic. Telefon dzieciaka jest czysty. Dostał od niej kilka smsów przed koncertem i tyle. Dzwoniliśmy do niej. Ma wyłączony telefon. Wyciągamy teraz jej bilingi. W każdym razie, chłopak mówi prawdę. Przed dniem wczorajszym, nigdy wcześniej nie pisała ani nie dzwoniła na jego numer.
– Mówiłem wam – Jonah warknął na policjantów.
– Skończyliśmy tutaj? – zapytał adwokat Jonaha.
Detektywi odwrócili się i spojrzeli po sobie.
– Mój klient nie popełnił żadnego przestępstwa, nie zrobił nic złego. Współpracował w wami na każdym etapie postępowania, odpowiadał na wszystkie pytania. Nie ma zamiaru opuszczać stanu, a nawet miasta. Stawi się na przesłuchanie w dowolnym momencie. Proszę teraz, żebyście go wypuścili. On jest uczniem, rano idzie do szkoły – prawnik spojrzał na zegarek – Jest już prawie 1 w nocy, panowie."
W tym momencie w pokoju rozległ się głośny dźwięk dzwonka, któremu towarzyszyły silne wibracje. Wszyscy spojrzeli na telefon Jonaha, leżał tam na metalowym stole. Znowu zawibrował i zaświecił. Zanim zdążył po niego sięgnąć, telefon już był w rękach policjantów. Zdołał tylko zerknąć, od kogo był wiadomość. To była Caitlin.
Chciała wiedzieć, gdzie teraz był.
Rozdział Szesnasty
Caitlin ponownie sprawdziła swój telefon. Była 1 rano, a ona właśnie napisała do Jonaha. Nie odpisał jej. Pewnie spał. A nawet jeśli nie spał, to pewnie i tak nie chciał z nią rozmawiać. Napisanie to niego było jedyną rzeczą, która przyszła jej do głowy.
Kiedy oddaliła się od Cloisters, w świeżym, nocnym powietrzu, jej myśli zaczęły się klarować. Im dalej odchodziła od tego miejsca, tym lepiej czuła. Obecność Caleba, jego energia, powoli ją opuszczała, a ona zaczęła czuć jakby znowu mogła myśleć jasno.
Z jakiegoś powodu, kiedy była z nim, nie była w stanie zebrać myśli. Jego obecność ją przytłaczała. Nie mogła wtedy myśleć o czymkolwiek, czy kimkolwiek innym.
Teraz, kiedy była już sama, z dala od niego, myśli o Jonahu powróciły. Czuła się źle tym, że polubiła Caleba, czuła jakby zdradziła Jonaha. W szkole Jonah był dla niej taki miły, taki dobry podczas randki. Zastanawiała się, co teraz o niej myśli. Pewnie ją znienawidził.
Szła przez park Fort Tryon i co chwila sprawdziła telefon. Całe szczęście, że jej telefon był taki mały i że dobrze ukryła go w wewnętrznej kieszeni swojej sukienki. Dzięki temu miała go nadal przy sobie.
Niestety bateria była prawie pusta. Telefon ładowała prawie dwa dni temu i wiedziała, że zaraz padnie. Zostało jej tylko kilka minut. Miała nadzieję, że Jonah zdąży odpowiedzieć. W przeciwnym razie, nie było żadnego innego sposobu, żeby się z nim skontaktować.
Śpi? Czy ją ignoruje? Nie mogła go za to winić. Na jego miejscu też by siebie ignorowała.
Caitlin szła i szła przez park. Nie miała pojęcia, dokąd zmierza. Wiedziała, że musi odejść jak najdalej od tego miejsca. Od Caleba. Od wampirów. Od tego wszystkiego. Chciała tylko wrócić do swojego normalnego życia. W głębi duszy miała nadzieję, że jeśli odejdzie wystarczająco daleko, może zdoła od tego wszystkiego uciec. Może wschodzące słońce przyniesie nowy dzień, który wyrwie ją z tego okropnego snu.
Spojrzała na telefon. Bateria była prawie zupełnie wyładowana. Wiedziała, że za nie dłużej niż minutę, telefon się wyłączy. Nie odrywała od niego oczu, cały czas mając nadzieję, modląc się, żeby Jonah odpowiedział. Pragnęła, żeby zadzwonił i powiedział Gdzie jesteś? Przyjadę zaraz po ciebie. Miała nadzieje, że ją ocali.
Telefon nie miał dla niej litości. Bateria zupełnie się wyładowała i telefon padł na amen.
Zrezygnowana, schowała go z powrotem do kieszeni. Straciła resztki nadziei. Pogodziła się z tym, że nie ma już nikogo. Od teraz mogła liczyć wyłącznie na siebie. Podobnie z resztą, jak zawsze.
Wyszła z parku Fort Tryon i z powrotem znalazła się w mieście, na Bronksie. To dało jej odrobinę normalności. Kierunku. Nie miała co prawda dokąd pójść, ale kierowała się w stronę Midtown.
Tak. To tam pójdzie. Penn Station. Chciała złapać pociąg, który zabierze ją z dala od tego wszystkiego. Może mogłaby wrócić do swojego poprzedniego miasta. Może jej brat nadal tam będzie. Mogłaby zacząć wszystko od nowa. Jak gdyby to wszystko się nigdy nie wydarzyło.
Rozejrzała się po okolicy: wszędzie graffiti, na każdym rogu pełno naciągaczy. Jakimś cudem, póki co, nikt jej nie zaczepiał. Może czuli, że nic jej nie zostało. Że nie mają czego jej odebrać.
Zobaczyła znak. 186 Ulica. Przed sobą miała daleką drogę. 150 bloków do dworca Penn Station. Zajmie jej to całą noc. Ale tego właśnie teraz potrzebowała. Oczyścić myśli. Z Caleba, Jonaha. Wydarzeń z ostatnich dwóch dni.
Widziała przed sobą inną przyszłość, była gotowa iść całą noc.
Rozdział Siedemnasty
Gdy Caitlin obudziła się, był już ranek. Bardziej czuła, niż widziała promienie słońca padające na nią, podniosła chwiejnie głowę, by zorientować się w otoczeniu. Czuła zimno kamiennej powierzchni na skórze ramion i czoła. Gdzie mogła się znajdować?
Unosząc głowę i rozglądając się zdała sobie sprawę, że jest w Central Parku. Przypomniała sobie, że zatrzymała się tu po drodze, jakoś w nocy, by odpocząć. Była zmęczona, tak strasznie utrudzona. Musiała zasnąć na siedząco, gdy oparła głowę na marmurowej balustradzie.
Był już późny poranek, już sporo osób przechodziło przez park. Właśnie mijała ją starsza pani z młodą córką, posyłając jej niespokojne spojrzenie. Staruszka przyciągnęła córkę bliżej, gdy były blisko.
Caitlin usiadła prosto i rozejrzała się. Kilka osób gapiło się na nią, była ciekawa co sobie myślą. Spojrzała na swoje zabrudzone ubrania, ale nie przejęła się wcale. Chciała tylko wydostać się z tego miasta, z tego miejsca, w którym wszystko nagle się popsuło.
Uczucie uderzyło znienacka. Głód. Rwący ból, była głodna bardziej niż kiedykolwiek. Ale nie był to zwyczajny głód, a szalony, pierwotny popęd. By pożywić się. Jak ten, który czuła w Carnegie Hall.
Mały chłopiec bawił się piłką, miał nie więcej jak sześć lat. Przypadkiem kopnął piłkę w jej pobliże i popędził w tym kierunku. Jego rodzice byli już daleko, conajmniej kilkanaście metrów.
To była jej szansa. Każda kostka w jej ciele zawyła o pożywienie. Zapatrzyła się na jego szyi, skoncentrowała na pulsującej krwi. Czuła ją. Prawie jak zapach pod samym nosem. Chciała rzucić się na chłopca.
Ale gdzieś głęboko, jakaś część jej samej zatrzymała ją. Wiedziała, że umrze z głodu, jeśli się nie pożywi, i że ta chwila szybko się zbliża. Ale wolałaby umrzeć, niż skrzywdzić to dziecko. Dała mu odejść.
Światło słoneczne było przykre, ale do zniesienia. Czy to dlatego, że była pół–krwi? Jak działałoby na inne wampiry? Może to da jej jakąś przewagę.
Rozejrzała się, mrużąc oczy pod promieniami słońca, czując się oszołomiona i zdezorientowana. Wokół było tylu ludzi, tyle zamieszania. Dlaczego zatrzymała się tutaj? Gdzie chciała dotrzeć? Tak... na Penn Station.
Poczuła ból w umęczonych nogach, obolałych od długiej drogi. Ale była już blisko. Nie dalej jak trzydzieści przecznic. Przejdzie resztę drogi, złapie pociąg i wreszcie się stąd wydostanie. Zmusi się do tego, wyłącznie siła woli, by znowu być zwyczajną dziewczyną. Jeśli znajdzie się wystarczająco daleko od metropolii plan miał szansę się udać.
Caitlin wstała powoli, przygotowując się do drogi.
– Stój! – rozległ się krzyk.
– Nie ruszaj się! – wrzasnął ktoś inny.
Caitlin obróciła się wolno.
Przed nią stał przynajmniej tuzin umundurowanych nowojorskich policjantów, każdy trzymał broń wycelowaną w nią. Utrzymywali dystans, jakieś kilka metrów, jakby bali się podejść bliżej. Jakby mieli do czynienia z dzikim zwierzęciem.
Spojrzała na nich i, o dziwo, nie poczuła strachu. Zamiast tego poczuła dziwny spokój, który rósł w jej wnętrzu. Zaczynała czuć się silniejsza niż ludzie. I z każdą mijającą chwilą coraz mniej czuła się częścią ludzkiej rasy. Czuła się dziwnie potężna, czuła że nieważne ilu by ich nie było, czy jaką dysponowali bronią, mogła im uciec lub ich pokonać.
Z drugiej strony czuła się zmęczona. Zrezygnowana. Część niej nie chciała już więcej uciekać. Przed policją. Przed wampirami. Nie wiedziała gdzie ucieka, ani – tak naprawdę – przed czym. Czuła, że w jakiś dziwny sposób ucieszyłoby ją aresztowanie przez policję. Przynajmniej to byłoby czymś normalnym, racjonalnym. Może poprzestawiałoby jej w głowie i uświadomiło, że wciąż jest normalną osobą.
Policjanci powoli zbliżali się do niej z bronią w ręku, poruszając się z największą ostrożnością.
Obserwowała jak się zbliżają, bardziej zaciekawiona niż przestraszona. Jej zmysły wyostrzyły się. Widziała każdy, najdrobniejszy szczegół. W najdrobniejszych detalach widziała kształt ich broni, kontur spustów, nawet jak długie mieli paznokcie.
– Podnieś ręcę wysoko! – wrzasnął policjant.
Najbliższy z nich był tylko o kilka kroków od niej.
Pomyślała, jak wyglądałoby jej życie, gdyby jej ojciec nigdy ich nie opuścił. Gdyby nigdy się nie przeprowadzili. Gdyby miała inną mamę. Gdyby zostali w jednym z tych miast. Może znalazłaby chłopaka. Czy kiedykolwiek była normalna? Czy jej życie mogłoby być normalne?
Najbliższy policjant był już na wyciągnięcie ręki.
– Odwróć się i skrzyżuj ręce za plecami – powiedział policjant – Tylko powoli.
Powoli opuściła ramiona, obróciła się i skrzyżowała ręce za plecami. Czuła, że policjant chwyta ją mocno za jeden nadgarstek, potem drugi i wykręca jej ręce zbyt mocno, zbyt wysoko, zbyt brutalnie. Żałosne zachowanie. Czuła zimny uścisk kajdanek, czuła metal wrzynający się w skórę.
Policjant złapał ją za włosy, o wiele za mocno, przyciągnął blisko i zbliżył usta do jej ucha.
– Trafisz na krzesło elektryczne – wyszeptał.
I wtedy, znienacka, wszystko oszalało.
Zanim zdążyła zorientować się, że coś sie dzieje, usłyszała obrzydliwy odgłos druzgotanych kości i obryzgała ją krew – poczuła jej wilgoć i zapach na całej twarzy.
Słyszała wściekłe krzyki i wrzaski przerażenia, padły strzały, wszystko w ułamku sekundy. Dopiero, gdy instynktownie padła na kolana, okręciła się za siebie i spojrzała w górę, zorientowała się, co się dzieje.
Policjant, który ją skuł był martwy, leżał z roztrzaskaną na pół głową. Reszta policjantów strzelała na oślep, ale nie mieli szans. Banda wampirów – ci, których widziała w Ratuszu – opadła ich zewsząd. Rozdzierali policjantów na strzępy.
Ludzie zdołali postrzelić kilku z nich, ale efekty były mizerne. Wampiry wciąż nacierały, urządzając sobie absolutną rzeź.
W przeciągu kilku sekund, policjanci zamienili się w krwawe strzępy.
Nagle Caitlin poczuła znajomy żar krwi burzącej się w jej żyłach, poczuła moc wypełniającą ją od stóp, przez ramiona i ręce. Z łatwością rozerwała kajdanki. Podniosła ręce do twarzy i zapatrzyła się na nie, zadziwiona swą własną siłą. Metalowe obręcze zwisały jej z nadgarstków, lecz jej ręce były wolne.
Skoczyła na równe nogi, przyglądając się z fascynacją krwawej scenie rozgrywającej się przed nią. Cała banda wampirów pochylona nad ciałami policjantów. Wydawali się zbyt zajęci, by ją zauważyć. Zdała sobie sprawę z tego, że musi uciekać. Natychmiast.
Lecz zanim zdołała cokolwiek zrobić, poczuła lodowaty, nieludzko silny uścisk na karku. Zerknęła za siebie i natychmiast rozpoznała twarz. To Kyle. W swoich oczach miał śmierć.
Uśmiechnął się do niej, choć grymas bardziej przypominał bestię obnażającą kły.
– Nie przybyliśmy ci na ratunek – powiedział – lecz by odebrać naszą własność.
Próbowała walczyć. Zamachnęła się na niego, lecz z łatwością zablokował jej cios i schwycił ją za gardło. Nie mogła oddychać. Był dla niej zbyt silny.
– Możesz być odporna na to i owo – powiedział – ale siłą zupełnie mi nie dorównujesz. I nigdy nie dorównasz.
Nagle zobaczyła kolejne mignięcie w tle i poczuła, że znowu może oddychać. Zaskoczona zobaczyła, że Kyle nagle leci w tył. Rzuciło nim tak mocno, że roztrzaskał marmurową barierkę i spadł za nią.
Spojrzała za siebie i zobaczyła, kto dorównał mu siłą.
Caleb.
Był przy niej.
Zanim była w stanie zrozumieć co się dzieje, poczuła znajomy silny uścisk wokół swej talii, jego muskularne ramię i pierś, czuła że trzyma ją, gdy puścili się pędem przed siebie, wciąż szybciej, jak poprzedniej nocy. Biegli przez Central Park na południe, po chwili drzewa zaczęły rozmywać się po bokach. Wzbili się w powietrze. Po raz kolejny lecieli.
Byli wysoko w powietrzu, nad miastem, gdy Caleb rozpostarł skrzydła i owinął ją nimi.
– Myślałam, że nie możesz odejść – w końcu powiedziała Caitlin.
– Nie mogę – powiedział Caleb.
– Więc... czy to znaczy, że zostaniesz–
– Wygnany. Tak.
Poczuła się oszołomiona szczęściem. Zostawił dla niej wszystko.
Gdy tak lecieli, wyżej i wyżej, prawie pośród chmur, Caitlin nie miała pojęcia, gdzie się kierują. Spojrzała w dół i zobaczyła, że zostawiają miasto z tyłu. Poczuła ulgę. Czuła się szczęśliwa, zostawiając wszystko za sobą- teraz mogła zacząć od nowa. Było jej tak dobrze w ramionach Caleba. Niebo przed nimi rozjarzyło się ciepłym, ciemnozłotym blaskiem, wtedy pomyślała, że ta chwila mogłaby trwać wiecznie.