Kitabı oku: «Przysięga Braci », sayfa 2

Yazı tipi:

ROZDZIAŁ DRUGI

Gwendolyn stała na szczycie wzgórza, patrząc jak na pustynnym niebie budził się dzień. Serce waliło jej w piersi w oczekiwaniu na przygotowywany właśnie atak. Obserwując z oddali starcie armii Imperium z mieszkańcami wioski, przyprowadziła swoich ludzi tutaj, obchodząc dookoła pole bitwy i lokując się za oddziałami Imperium. Armia wroga była tak skupiona na walce z miejscowymi, na bitwie w dole, że w ogóle nie zwróciła uwagi na Gwendolyn i jej ludzi. A teraz, kiedy miejscowi zaczęli w dole umierać, nadszedł czas, aby Imperium za wszystko zapłaciło.

Odkąd Gwen zdecydowała się zawrócić, aby pomóc ludziom z wioski, cały czas miała poczucie, że to właśnie ich przeznaczenie. Nieważne czy wygrają, czy przegrają – wiedziała, że postąpiła słusznie. Obserwowała tę konfrontację z góry i zobaczyła armię Imperium wyposażoną z zerty i zawodowych żołnierzy. Przypomniało jej to o inwazji na Krąg, której dokonał Andronicus, a następnie Romulus. Zobaczyła jak Darius sam wychodzi naprzód, aby się z nimi zmierzyć. Ucieszyła się bardzo, kiedy zobaczyła jak chłopak zabija dowódcę. Tak samo postąpiłby Thor. Ona również dokonałaby takiego wyboru.

Gwen stała teraz na wzgórzu. Krohn kręcił się jej pod nogami. Za nią zaś stali Kendrick, Steffen, Brandt, Atme, dziesiątki Srebrnych i setki jej ludzi – wszyscy w stalowych zbrojach, które mieli jeszcze od czasu, kiedy opuścili Krąg. Wszyscy dzierżyli swoją stalową broń i z cierpliwością oczekiwali na jej rozkaz. Stanowili profesjonalną armię, choć nie stoczyli ani jednej bitwy odkąd zostali wygnani ze swojej ojczyzny.

Nadszedł czas.

– TERAZ! – krzyknęła Gwen.

Rozległ się głośny wojenny okrzyk, a wszyscy ludzie Królowej, prowadzeni przez Kendricka, puścili się w dół zboczem góry. Ich głos brzmiał niczym tysiąc budzących się po nocy lwów.

Gwen obserwowała jak jej ludzie atakują szeregi Imperium i jak żołnierze przeciwnika, zajęci starciem z miejscowymi, powoli się odwracają, zdziwieni, wyraźnie nie rozumiejąc, kto jeszcze mógłby ich atakować i dlaczego. Ci żołnierze nigdy wcześniej nie zostali zaskoczeni, a już na pewno nie przez profesjonalną armię.

Kendrick nie dał im czasu, aby się przygotować, aby przetworzyć, co się dzieje. Rzucił się naprzód i dźgnął pierwszego mężczyznę, którego spotkał na swojej drodze. Brandt, Atme, Steffen i dziesiątki Srebrnych atakowali przy jego boku. Krzyczeli, kiedy wbijali swą broń w żołnierzy przeciwnika. Wszyscy nosili w sobie wielki żal, chcieli wreszcie stanąć do walki, pragnęli dokonać zemsty na Imperium i rozprostować kości, po tym jak przez wiele dni bezczynnie tłoczyli się w jaskini. Gwen doskonale wiedziała, że pragnęli dać upust swojemu gniewowi na Imperium od chwili, w której opuścili Krąg – a ta bitwa stanowiła ku temu doskonały pretekst. W oczach tych ludzi palił się ogień. Ogień, w którym skrywały się dusze wszystkich ich ukochanych, których stracili w Kręgu i na Wyspach Górnych. Przez morze cały czas płynęła z nimi potrzeba zemsty. W pewien sposób, zdała sobie sprawę Gwen, sprawa miejscowych, choć zaistniała na drugim końcu świata, była również ich sprawą.

Mężczyźni krzyczeli walcząc wręcz. Kendrick i pozostali zrobili pożytek ze swojego impetu i mocnymi cięciami zdołali utorować sobie drogę daleko w głąb bitwy. Powalili kilka szeregów armii Imperium, zanim żołnierze zdążyli połapać się w tym, co się dzieje. Gwen była taka dumna, patrząc jak Kendrick zablokował swoją tarczą dwa uderzenia, a następnie odwrócił się i uderzył nią żołnierza w twarz, po czym dźgnął innego w klatkę piersiową. Obserwowała jak Brandt podciął przeciwnika, a następnie uniósł miecz dwiema rękoma i dźgnął leżącego na plecach wojownika prosto w serce. Steffen dzierżył swój krótki miecz i ciął żołnierzy po nogach, jednego z nich uderzył w krocze, a gdy ten się schylił, Steffen uderzył go z główki, co skutecznie powaliło przeciwnika. Atme machał swoim kiścieniem, jednym ciosem powalając dwóch przeciwników.

– Darius! – ktoś krzyknął.

Gwen rozejrzała się i ujrzała Sandarę, która stała obok niej, patrząc na pole bitwy.

– Mój brat! – krzyknęła.

Gwen dojrzała w oddali Dariusa, leżał na plecach otoczony przez żołnierzy Imperium. Serce podeszło jej do gardła, ale już po chwili z radością zobaczyła, ze Kendrick ruszył naprzód trzymając w ręku swoją tarczę – ochronił Dariusa od ciosu siekierą, która wymierzona była wprost w jego twarz.

Sandara krzyknęła, a Gwen mogła zauważyć jak bardzo jej ulżyło, zobaczyła też, jak ta dziewczyna bardzo kocha swojego brata.

Gwendolyn wystąpiła naprzód i wzięła łuk od jednego ze stojących przed nią żołnierzy. Umieściła strzałę na cięciwie, naciągnęła i wycelowała.

– ŁUCZNICY! – krzyknęła.

Wokół niej dziesiątki łuczników wycelowało swe strzały, napięło swoje łuki i czekało na rozkaz.

– OGNIA!

Gwen wystrzeliła swą strzałę wysoko w niebo, ponad swoimi ludźmi, a kiedy to uczyniła, dziesiątki łuczników poszły w jej ślady.

– OGNIA! – krzyknęła po raz kolejny.

Wypuścili kolejną partię, i kolejną.

Kendrick i jego ludzie ruszyli do boju, zabijając wszystkich mężczyzn, którzy upadli na kolana ranieni strzałami.

Żołnierze Imperium zostali zmuszeni do tego, aby porzucić atakowanie miejscowych i zwrócić się do walki z Kendrickiem i jego ludźmi.

To dało ludziom z wioski szansę. Wydali głośny wojenny okrzyk, a następnie ruszyli naprzód, dźgając w plecy żołnierzy Imperium, którzy byli teraz atakowani z dwóch stron.

Armia Imperium, ściśnięta  pomiędzy dwiema wrogimi siłami, kruszała coraz szybciej. Jej żołnierze powoli zaczęli sobie zdawać sprawę z tego, że zostali przechytrzeni. Ich szeregi, składające się z setek wojowników, zmalały do dziesiątek mężczyzn, a ci którym udało się przeżyć, odwracali się i starali się uciekać na nogach – ich zerty zostały zabite, albo wzięte do niewoli.

Jednak nie byli w stanie uciec zbyt daleko, szybko ich doganiano i zabijano.

Wśród miejscowych i ludzi Gwendolyn rozległ się potężny okrzyk zwycięstwa. Wszyscy zebrali się razem, wiwatując, ściskając się niczym bracia. Gwendolyn pospieszyła w dół zbocza, aby do nich dołączyć. Krohn biegł przy jej nodze. Wszyscy zebrali się wokół niej. W powietrzu unosił się zapach potu, strachu i świeżej krwi, która wsiąkała teraz w pustynne ziemie. Tutaj, tego dnia, pomimo wszystkiego co wydarzyło się w Kręgu, Gwen poczuła, że nadszedł moment triumfu. To było wspaniałe zwycięstwo. Tutaj, na pustyni, miejscowi i wygnańcy z Kręgu połączyli swe siły, zjednoczyli się przeciw wspólnemu wrogowi.

Mieszkańcy wioski stracili wielu wspaniałych ludzi, a Gwen straciła część swoich. Ale Darius, co Gwen przyjęła z ulgą, żył. Choć wymagał, aby go podtrzymywać, był w stanie stanąć na własnych nogach.

Gwen wiedziała, że Imperium posiada miliony innych ludzi. Wiedziała, że nadejdzie dzień rozrachunku.

Ale ten dzień dopiero przed nimi. Nie podjęła dziś wprawdzie najmądrzejszej decyzji, ale na pewno podjęła decyzję najodważniejszą. Właściwą. Czuła, że jej ojciec postąpiłby tak samo. Wybrała wprawdzie najtrudniejszą ścieżkę. Ale ta ścieżka była właściwa. Była to ścieżka sprawiedliwości. Ścieżka odwagi i waleczności. Niezależnie od tego, jakie skutki będzie miała ta decyzja, dziś Gwen poczuła, że żyje.

Że żyje naprawdę.

ROZDZIAŁ TRZECI

Volusia stała na kamiennym balkonie i patrzyła w dół, pod nią rozpościerał się brukowany dziedziniec Maltolis, na którym leżało roztrzaskane ciało Księcia. Leżał tam, nie ruszając się, a jego kończyny zastygły w groteskowej pozie. Wydawał się być tak daleko stąd, był taki malutki, taki bezbronny. Volusia zastanawiała się, jak to możliwe, że jeszcze kilka chwil temu był jednym z najpotężniejszych władców Imperium. Doskonale ukazywało to jak ulotne jest życie i że władza może okazać się jedynie iluzją. Udowadniało też, że ona, osoba o nieograniczonej władzy, prawdziwa bogini, dzierży władzę nad życiem i śmiercią praktycznie każdego. Teraz już nikt, nawet wielki Książę, nie był w stanie jej powstrzymać.

Kiedy tam stała, patrząc w dal, w mieście zaczęły wznosić się okrzyki tysięcy ludzi. Jęki tysięcy poruszonych obywateli Maltolis wypełniły dziedziniec i wznosiły się w górę niczym plaga szarańczy. Zawodzili, krzyczeli, uderzali głowami w kamienne mury, padali na ziemię niczym poirytowane dzieci i rwali sobie włosy z głowy. Volusia zadumała się na ich widok, można by pomyśleć, że władca Maltolis był dobrotliwym przywódcą.

– NASZ KSIĄŻĘ! – krzyknął ktoś w tłumie, a wielu innych powtórzyło te słowa. Ruszyli naprzód, klękając koło ciała szalonego Księcia. Szlochali w konwulsjach przytulając jego zwłoki.

– NASZ NAJDROŻSZY OJCIEC!

Nagle w mieście rozległy się dzwony, biły długo, a wydawane przez nie dźwięki nakładały się na siebie. Volusia słyszała, że powstało zamieszanie. Podniosła wzrok i obserwowała jak setki Maltolijczyków w dwóch rzędach przechodzą przez miejską bramę, wprost na dziedziniec. Podniesiona w górę krata nie zatrzymywała nikogo.  Wszyscy zmierzali do zamku Maltolis.

Volusia wiedziała, że musi zrobić coś, co na zawsze odmieni to miasto.

Nagłe, natarczywe walenie w grube dębowe drzwi do komnaty Volusii sprawiło, że aż podskoczyła. Było to nieustępliwe trzaskanie, dźwięk dziesiątek żołnierzy ubranych w zbroje, którzy uderzali taranem w grube dębowe drzwi. Volusia oczywiście je zaryglowała, a grube na stopę drzwi byłyby w stanie to wszystko wytrzymać, jednak uginały się przy zawiasach. Z każdym uderzeniem wykrzywiały się nieco bardziej.

Co chwila rozlegał się trzask. I kolejny. I kolejny.

Kamienna komnata trzęsła się w posadach, a starożytny metalowy żyrandol, który wisiał wysoko w górze na drewnianej belce, rozhuśtał się do cna, zanim z hukiem spadł na podłogę.

Volusia stała tam i obserwowała to wszystko ze spokojem, wszak się tego spodziewała. Oczywiście wiedziała, że po nią przyjdą. Pragnęli zemsty – nie było możliwości, aby pozwolili jej uciec.

– Otwórz drzwi! – krzyknął jeden z generałów.

Rozpoznała jego głos – był to dowódca sił Maltolis, pozbawiony poczucia humoru mężczyzna, którego spotkała wcześniej. Miał niski, chrapliwy głos – człowiek ten był pozbawiony taktu, ale jednocześnie był doskonałym żołnierzem, który miał pod sobą tysiąc mężczyzn.

Volusia stała tam więc spokojnie z twarzą zwróconą w stronę drzwi. Była niewzruszona. Cierpliwie czekała, aż uda im się wyważyć drzwi. Oczywiście mogłaby je otworzyć, ale nie chciała dać im tej satysfakcji.

Wreszcie rozległ się donośny huk, a drewniane drzwi poddały się naciskowi. Zostały wyrwane z zawiasów, a dziesiątki żołnierzy wpadły do komnaty w swych brzęczących pancerzach. Prowadził ich dowódca Maltolis, odziany w swą odświętną zbroję i niosący złote berło, które uprawniało go do prowadzenia armii.

Zwolnili do szybkiego marszu, kiedy zobaczyli stojącą samotnie Volusię, która wcale nie próbowała uciekać. Dowódca, z ogromnym gniewem wyrytym na twarzy, podszedł do przodu i zatrzymał się gwałtownie zaledwie kilka stóp przed nią.

Spojrzał na nią z nienawiścią. Wszyscy jego ludzie zatrzymali się tuż za nim, w gotowości czekali na jego rozkazy.

Volusia stała spokojnie, patrząc na niego z delikatnym uśmieszkiem na twarzy. Zrozumiała, że jej opanowanie spowolniło ich działanie. Mężczyzna wyglądał bowiem na skołowanego tym, co tutaj zastał.

– Cóżeś uczyniła, kobieto? – zażądał odpowiedzi, kładąc rękę na swym mieczu. – Przybyłaś do naszego miasta jako gość i zabiłaś naszego władcę. Osobę wybraną. Przywódcę, którego nie można było zabić.

– Myli się pan, Generale – odpowiedziała. – To ja jestem osobą, której nie można zabić. Co zresztą właśnie udowodniłam.

Potrząsnął głową we wściekłości.

– Jak możesz być taka głupia? – powiedział. – Z pewnością musisz wiedzieć, że zabijemy ciebie i wszystkich twoich ludzi. Nie macie dokąd uciec, nie macie możliwości wydostać się z tego miejsca. Oto, kilkoro twoich żołnierzy otoczonych jest przez setki tysięcy naszych. Z pewnością musisz zdawać sobie sprawę z tego, że to, co dziś uczyniłaś, ściąga na ciebie wyrok śmierci. A nawet więcej – zostaniesz pojmana i poddana torturom. Jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, zwróć uwagę, że nie jesteśmy zbyt mili dla naszych wrogów.

– Generale, zauważyłam, oczywiście, że zauważyłam. I co więcej – podziwiam to – odpowiedziała. – A jednak mnie pan nie tknie. Podobnie jak nikt z pańskich ludzi.

Potrząsnął głową, poirytowany.

– Jesteś bardziej nierozsądna niż myślałem – powiedział. – Dzierżę złote berło. Nasza armia wykona wszystkie moje rozkazy. Zrobi dokładnie to, co powiem.

– Czyżby? – zapytała powoli z uśmiechem na twarzy.

Powoli Volusia odwróciła się i spojrzała przez otwarte okno w dół, na zwłoki Księcia – rzesza szaleńców niosła je teraz na swoich barkach, niczym ciało męczennika.

Odwrócona plecami do swego rozmówcy, Volusia odchrząknęła i kontynuowała wypowiedź.

– Nie wątpię, Generale, – powiedziała – że wasze siły są doskonale wytrenowane. Ani, że żołnierze będą wypełniać rozkazy osoby, która jest w posiadaniu berła. Ich sława ich wyprzedza. Wiem również, że są dużo potężniejsi niż ja. I że nie ma stąd drogi ucieczki. Ale widzi pan, ja wcale nie mam zamiaru uciekać. Nie ma takiej potrzeby.

Spojrzał na nią, zbity z tropu. Volusia odwróciła się i spojrzała przez okno, przyglądając się dziedzińcowi. W oddali zauważyła Kooliana, swojego czarnoksiężnika – stał wśród tłumu, ignorując wszystkich wokół i wgapiał się w nią swoimi błyszczącymi zielonymi oczami, osadzonymi na zapełnionej brodawkami twarzy. Miał na sobie swoją czarną pelerynę, wyróżniając się z tłumu. Stał spokojnie z założonymi rękoma. Jego blada twarz schowana częściowo za kapturem, wpatrywała się w nią i czekała na rozkaz. Stał prosto i spokojnie. Cierpliwy i posłuszny w tym pogrążonym w chaosie mieście.

Volusia skinęła w jego kierunku tak delikatnie, że było to prawie niezauważalne. Momentalnie dał jej znak, że zrozumiał.

Kobieta powoli odwróciła się z uśmiechem na twarzy i spojrzała na generała.

– Możesz teraz oddać mi berło – powiedziała – albo mogę cię zabić i wziąć je sobie sama.

Spojrzał na nią zdumiony, następnie pokręcił głową i po raz pierwszy się uśmiechnął.

– Wiem jak zachowują się szaleńcy, – powiedział – służyłem jednemu przez lata. Ty jednak… Ty stanowisz osobny przypadek. Dobrze. Jeśli życzysz sobie umrzeć w ten sposób, proszę bardzo.

Wystąpił do przodu, dobywając miecza.

– Mam zamiar radować się twoją śmiercią – powiedział. – Chciałem cię zabić od chwili, kiedy zobaczyłem twoją twarz. Cała ta arogancja przyprawiała mnie o mdłości.

Podszedł do niej, a kiedy był już blisko, Volusia odwróciła się, a jego oczom ukazał się stojący za jej plecami Koolian.

Koolian odwrócił się i spojrzał na niego. Dowódca był zdziwiony nagłym pojawieniem się czarnoksiężnika. Stał tam, wryty, wyraźnie się tego nie spodziewając i wyraźnie nie wiedząc, co z tym wszystkim zrobić.

Koolian ściągnął swój czarny kaptur, a na jego groteskowej twarzy pojawił się uśmiech. Był blady, jego oczy wywrócone były gałkami w głąb głowy. Powoli uniósł dłonie.

Kiedy to uczynił, nagle, dowódca i wszyscy jego ludzie upadli na kolana. Krzyknęli i chwycili się za uszy.

– Przestań! – wrzasnął generał.

Po chwili krew zaczęła wypływać im z uszu, jeden po drugim padali na kamienną podłogę. Nikt się nie ruszał.

Byli martwi.

Volusia podeszła kilka kroków, powoli, spokojnie, następnie schyliła się i podniosła złote berło, które spoczywało dotychczas w martwej dłoni dowódcy.

Podniosła je wysoko i przyjrzała mu się w świetle. Podziwiała jego wagę i to, jak pięknie się mieniło. Była to ponura rzecz.

Uśmiechnęła się szeroko.

Berło było nawet cięższe, niż się tego spodziewała.

*

Volusia stała nad fosą poza murami miejskimi Maltolis. Za jej plecami stał jej czarnoksiężnik, Koolian, będący na jej usługach zabójca, Aksan, oraz dowódca jej sił zbrojnych, Soku. Kobieta spoglądała na rozpościerającą się przed nią armię. Pustynia, jak okiem sięgnąć, pokryta była przepastną ilością mężczyzn – było ich dwieście tysięcy – nigdy wcześniej nie miała przed sobą tylu ludzi. Nawet dla niej był to porywający widok.

Stali cierpliwie, bez przywódcy. Wszyscy patrzyli na Volusię, która stała przodem do nich w blasku wschodzącego słońca. W powietrzu wisiało ogromne napięcie, władczyni wyczuwała, że wszyscy oni oczekują, zastanawiając się, czy ją zabić, czy zacząć jej służyć.

Spojrzała na nich dumnie, czując, że oto stanęła twarzą w twarz ze swoim przeznaczeniem. Powoli uniosła nad głowę złote berło. Obróciła się powoli w każdą stronę, tak aby wszyscy mogli ją zobaczyć, aby wszyscy mogli dostrzec połyskujące w słońcu berło.

– MÓJ LUDZIE! – krzyknęła nagle. – Jestem Bogini Volusia. Wasz Książę nie żyje. To ja jestem osobą, która dzierży teraz berło. To ja jestem osobą, za którą powinniście podążać. Pójdźcie za mną a doświadczycie chwały i bogactwa, na które tak bardzo zasługujecie. Zostańcie tutaj, a staniecie się słabi i ostatecznie umrzecie w cieniu tych murów, w cieniu zwłok przywódcy, który nigdy was nie kochał. Służyliście mu w oparach obłędu. Mnie będziecie służyć w oparach chwały i podboju – wreszcie będziecie mieć dowódcę, na którego zasługujecie.

Volusia uniosła berło jeszcze wyżej, patrząc na nich, spotykając ich zdyscyplinowane spojrzenia, czując swoje przeznaczenie. Czuła, że jest niepokonana, że nic nie może stanąć jej na drodze, nawet te setki tysięcy mężczyzn. Wiedziała, że ostatecznie wszyscy jej się pokłonią, tak jak i reszta świata. Widziała to okiem swojego umysłu, koniec końców, była boginią. A żyła w królestwie pomiędzy ludźmi. Jakiż oni mogą mieć wybór?

Zgodnie z tym, co przewidziała, usłyszała powolny brzęk zbroi i wszyscy mężczyźni kolejno zaczęli uginać swoje kolana. Jeden po drugim – donośny dźwięk szczękających pancerzy rozległ się na pustyni, kiedy wszyscy upadli przed nią na kolana.

– VOLUSIA! – skandowali łagodnie, powtarzając to imię.

– VOLUSIA!

– VOLUSIA!

ROZDZIAŁ CZWARTY

Godfrey czuł jak pot spływał mu po karku, kiedy szedł skulony w grupie niewolników, starając się trzymać w środku i nie zostać zauważonym. Przemieszczali się ulicami Volusii. Kolejny trzask przeciął powietrze – Godfrey krzyknął z bólu, gdyż końcówka bata dosięgła jego pleców. Niewolnica, która szła za Godfreyem krzyknęła jeszcze głośniej, jako że to uderzenie przeznaczone było głównie dla niej. Dostała solidnie w plecy, krzyknęła i zaczęła upadać do przodu.

Godfrey chwycił ją, zanim zdążyła upaść – działał pod wpływem chwili, wiedział, że postępując w ten sposób, ryzykuje własne życie. Odzyskała równowagę i odwróciła się do niego, na jej twarzy malowała się panika, a kiedy go zobaczyła, otworzyła oczy szeroko ze zdumienia. Wyraźnie nie spodziewała się ujrzeć kogoś takiego jak on – człowieka o jasnej skórze, idącego swobodnie obok niej, bez jakichkolwiek kajdan. Godfrey szybko pokiwał głową i uniósł palec do ust, prosząc, aby pozostała cicho. Na szczęście, tak właśnie postąpiła.

Nastąpiło kolejne uderzenie batem, Godfrey spojrzał w górę i zobaczył, że nadzorcy zaznaczają swoją obecność – bezmyślnie batożyli niewolników, najwyraźniej chcieli, aby nikt nie zapominał, że są tuż obok. Kiedy spojrzał w tył, zobaczył jak przerażeni są, znajdujący się za nim, Akorth i Fulton. Obok nich ujrzał zaś spokojne i pełne determinacji twarze Mereka i Ario. Zdziwił się, że ci dwaj chłopcy wykazują więcej  spokoju i odwagi niż Akorth i Fulton, dorośli, choć pijani, mężczyźni.

Szli tak dość długo, a Godfrey wyczuwał, że są już blisko celu, gdziekolwiek ten miał się znajdować. Oczywiście nie mógł pozwolić, aby dotarli na miejsce, już niedługo będzie musiał wykonać jakiś ruch. Jak dotąd udało mu się osiągnąć swój cel i wślizgnąć się do Volusii – ale teraz musiał się odłączyć od tej grupy, zanim wszyscy zostaną zdemaskowani.

Godfrey rozejrzał się i zwrócił uwagę na jedną rzecz – nadzorcy gromadzili się teraz głównie na przodzie grupy niewolników. Oczywiście miało to sens. Skoro wszyscy niewolnicy byli skuci razem, nie było możliwości, aby gdzieś uciekli, więc strażnicy nie widzieli powodu, dla którego mieliby skupiać się na tym, co się dzieje na tyłach. Z boku, jeden nadzorca chodził wzdłuż rzędu tam i z powrotem i chłostał osoby stojące w grupie – nie było nikogo, kto mógłby ich powstrzymać przed wyślizgnięciem się stąd tyłem. Mieli możliwość ucieczki, mogli po cichu wymknąć się wprost na ulice Volusii.

Wiedział, że będą musieli działać szybko, a jednak serce waliło mu jak oszalałe za każdym razem, kiedy rozważał podjęcie śmiałego działania. Rozum podpowiadał mu, aby ruszył, ale ciało ciągle się wahało i wciąż nie umiało zdobyć się na odwagę.

Godfrey cały czas nie umiał uwierzyć, że się tu znajdują, że udało im się przedrzeć między te mury. To było niczym sen, a jednak – sen powoli zamieniał się w koszmar. Bąbelki powoli wietrzały mu z głowy, a im mniej wina miał w organizmie, tym bardziej zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, jak poroniony był to pomysł.

– Musimy się stąd wydostać – pospiesznie wyszeptał Merek, wychyliwszy się uprzednio. – Musimy wykonać jakiś ruch.

Godfrey pokręcił głową i przełknął ślinę, wycierając sobie pot z czoła. Jakaś część niego wiedziała, że chłopak ma rację, ale inna część kazała mu czekać na naprawdę odpowiedni moment.

– Nie – odpowiedział. – Jeszcze nie teraz.

Godfrey rozejrzał się ponownie i zobaczył różnorakie grupy skutych niewolników, którzy byli wiedzeni ulicami Volusii, nie byli to tylko ludzie o ciemnej karnacji. Wyglądało na to, że Imperium udało się zniewolić wszelkie rasy pochodzące z różnych zakątków świata – wszystkich i każdego, kto nie należał do rasy imperialnej. Każdego, kto nie posiadał ich żółtej, połyskującej skóry, wyjątkowego wzrostu, szerokich ramion i małych rogów za uszami.

– Na co czekamy? – zapytał Ario.

– Jeśli wybiegniemy na otwarte ulice, – powiedział Godfrey – możemy wydać się zbyt podejrzani. Mogą nas wtedy złapać. Musimy poczekać.

– Poczekać na co? – naciskał Merek, a w jego głosie dało się wyczuć frustrację.

Godfrey uparcie pokręcił głową. Wydawało mu się, jakby jego plan właśnie przestawał wypalać.

– Nie wiem – odpowiedział.

Minęli kolejny zakręt, a kiedy to zrobili, rozpostarł się przed nimi widok na całe miasto, na Volusię. Godfrey westchnął głęboko, był zachwycony.

Było to najbardziej niesamowite miasto, jakie kiedykolwiek widział. Jako syn króla był wprawdzie w dużych miastach, w ogromnych miastach, w bogatych miastach i w doskonale ufortyfikowanych miastach. Był w najpiękniejszych miastach na całym świecie. Naprawdę niewiele miejscowości mogło równać się z majestatem Savarii, Silesii, czy, przede wszystkim, Królewskiego Dworu. Nie było mu łatwo zaimponować.

Ale nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Było to połączenie piękna, porządku, siły i bogactwa. Przede wszystkim bogactwa. Pierwszą rzeczą, która przykuła uwagę Godfrey’a były wszystkie posągi. Wszędzie w mieście porozstawiane były statuy, posągi bogów, których Godfrey nie rozpoznawał. Jeden wydawał się przedstawiać boga morza, inny boga nieba, jeszcze inny – wzgórz… Wszędzie znajdowały się też grupy ludzi, którzy oddawali im cześć. W oddali, wysoko nad miastem królował potężny złoty posąg, wznoszący się na sto stóp, posąg Volusii. Tabuny mieszkańców kłaniały się nisko, oddając mu cześć.

Następną sprawą, która zaskoczyła Godfrey’a, były ulice, wysadzane złotem, lśniące, nieskazitelne – wszystkie były skrupulatnie wyczyszczone. Wszystkie budynki wykonane były z doskonale wyszlifowanych kamieni, każdy pojedynczy kamień był idealnie dopasowany do pozostałych. Ulice miasta rozchodziły się w nieskończoność, wydawało się, że zabudowania sięgają aż po horyzont. Co wprawiło go w jeszcze większe zdumienie to kanały i ujścia wody, doskonale przeplatające się z ulicami – czasem miały kształt łuku, czasem koła. Płynęły nimi lazurowe wody oceanu. Zdawało się, iż są to żyły tego miasta, które tłoczą w to miejsce życie. Kanały wypełnione były zdobionymi, złotymi naczyniami, które sprawiały, że płynące tędy wody łagodnie się wznosiły i opadały, przecinając się gdzieniegdzie z ulicami.

Miasto przepełnione było światłem, które odbijało się od portu, gdzie dominował wszechobecny dźwięk przełamujących się fal. Wydawało się jakby zabudowania, które miały kształt podkowy, obejmowały port i fale, które rozbijały się o wykonany ze złota falochron. Błyszczące refleksy oceanu, promienie obu słońc oraz wszędobylskie złoto sprawiały, że Volusia dosłownie olśniewała. Do tego wszystkiego, przy wejściu do portu umiejscowione były dwie kolumny, które sięgały prawie do nieba – symbolizowały siłę.

Godfrey zrozumiał, że to miasto zostało wybudowane, aby onieśmielać, aby epatować bogactwem – i szczerze mówiąc, doskonale wykonywało swoje zadanie. Miejsce to emanowało postępem i rozwojem cywilizacyjnym – gdyby Godfrey nie zdawał sobie sprawy z tego, jakim okrucieństwem odznaczają się jego mieszkańcy, z wielką chęcią by tutaj zamieszkał. Tutejsza przestrzeń bardzo różniła się od tego, co miał do zaoferowania swym mieszkańcom Krąg. Miasta w Kręgu budowane były tak, aby odpierać ataki. Budowane były, aby chronić. Były pokorne i skromne – tak jak ich mieszkańcy. W odróżnieniu od miast Imperium, które były otwarte, nieustraszone i budowane po to, aby pokazywać swe bogactwo. Godfrey zdał sobie sprawę, że było to całkiem sensowne – wszak miasta Imperium z żadnej strony nie musiały obawiać się ataku.

Z tych rozważań wyrwała Godfreya wrzawa, którą usłyszał przed sobą. Kiedy zeszli w dół alei i skręcili za róg, ich oczom ukazał się ogromny dziedziniec, za którym widać było port. Był to szeroki, kamienny plac, do którego dochodziły najważniejsze ulice miasta – dwanaście traktów, które rozchodziły się w dwunastu różnych kierunkach. Wszystko to prześwitywało przez kamienny łuk, który znajdował się jakieś dwadzieścia jardów przed nimi. Godfrey wiedział, że jeśli przejdą pod tym łukiem, znajdą się na otwartej przestrzeni i nie będą w stanie w żaden sposób wyślizgnąć się z grupy.

Co gorsza, Godfrey widział, że niewolnicy napływają tu ze wszystkich stron, wszyscy byli tu spędzani przez swoich nadzorców. Niewolnicy ze wszystkich zakątków Imperium, reprezentanci najróżniejszych ras. Wszyscy skuci, prowadzeni na wysoką platformę wystającą ponad oceanem. Niewolnicy stawali na niej, a bogaci mieszkańcy Imperium dokładnie się im przyglądali, po czym składali swoje oferty. Wyglądało to niczym licytacja.

Nagle rozległ się wiwat, a Godfrey zobaczył jak imperialny szlachcic przygląda się szczęce niewolnika – człowieka o białej skórze i długich, kręconych, brązowych włosach. Szlachcic skinął z zadowoleniem, a nadzorca podszedł i spętał niewolnika, jakby potwierdzając dobicie targu. Nadzorca chwycił niewolnika od tyłu za koszulę i twarzą w dół wypchnął go z platformy. Mężczyzna przez chwilę spadał, po czym z impetem uderzył o ziemię, na co tłum zareagował radosnym wiwatem. Następnie podeszło kilku żołnierzy i go stamtąd wywlekło.

Z innej części miasta nadeszła kolejna grupa niewolników – Godfrey zobaczył, że do przodu został wypchnięty największy spośród nich. Mężczyzna był o głowę wyższy od pozostałych, był silny i zdrowy. Żołnierz Imperium uniósł swój topór, a niewolnik przygotował się na najgorsze.

Jednak nadzorca rozwalił jego kajdany – dziedziniec wypełnił teraz dźwięk rozłupywanego metalu.

Niewolnik w zdziwieniu gapił się na strażnika.

– Czy jestem wolny? – zapytał.

Ale kilku żołnierzy wystąpiło naprzód, chwyciło mężczyznę za ramiona i zaciągnęło go do podnóża wielkiej złotej statuy, która wyrastała w porcie – był to kolejny posąg Volusii. Palcem wskazywała na morze, a fale rozbijały się u jej stóp.

Tłum podszedł bliżej kiedy żołnierze przytrzymywali mężczyznę w dole. Popchnęli go tak, aby jego głowa leżała nisko u stóp posągu.

– NIE! – krzyczał mężczyzna.

Żołnierz wystąpił do przodu dzierżąc swój topór, ale tym razem jednak ściął niewolnikowi głowę.

Tłum wrzasnął z zachwytu, wszyscy upadli na kolana i zaczęli się kłaniać, wielbić posąg, po którego stopach spływała krew.

– W ofierze dla naszej wspaniałej bogini! – krzyknął żołnierz. – Przeznaczamy największe i najdorodniejsze spośród naszych owoców!

Tłum znów wiwatował radośnie.

– Nie wiem jak wy, – Godfrey usłyszał nagle głos Mereka – ale ja nie zamierzam zostać poświęcony dla jakiegokolwiek bożka. W każdym razie nie dzisiaj.

Nastąpiło kolejne uderzenie bata i Godfrey zobaczył, że wejście na plac jest już coraz bliżej. Serce waliło mu w piersi, kiedy zastanawiał się nad słowami kolegi – doskonale wiedział, że Merek miał rację. Wiedział, że musi coś zrobić – i to szybko.

Godfrey odwrócił się nagle. Kątem oka zauważył pięciu mężczyzn odzianych w jasnoczerwone peleryny z kapturami. Przemierzali szybko ulicę, idąc w przeciwnym kierunku niż grupa niewolników. Zauważył, że mają białą skórę, blade dłonie i twarze. Zobaczył, że są mniejsi niż olbrzymi brutale rasy imperialnej i nagle zdał sobie sprawę, kim są – byli to Finianie. Jedną z doskonałych zdolności Godfrey’a była umiejętność szybkiego łączenia faktów, umiał to robić nawet kiedy był pijany. Przez ostatni miesiąc co chwila wsłuchiwał się w opowieści o Volusii, które lud Sandary snuł przy ogniu. Słyszał więc jak opisywali wygląd miasta, jak rozprawiali o jego historii i o wszystkich zniewolonych rasach. I o jedynej rasie, która pozostawała wolna – o Finianach. Było to jedyne odstępstwo od reguły. Pozwolono im żyć wolno, pokolenie po pokoleniu. A to dlatego, że byli zbyt bogaci, aby ich zabić. Byli byt wpływowi – mieli za dużo możliwości uwolnienia się spod jakiegokolwiek pręgieża. Zbyt trudno było też przezwyciężyć ich możliwości handlowe. Łatwo można było ich zauważyć – odznaczali się swoją nad wyraz bladą karnacją, czerwonymi pelerynami oraz ognisto rudymi włosami.

Godfrey wpadł na pomysł. Teraz albo nigdy.

– IDZIEMY! – krzyknął do swoich przyjaciół.

Odwrócił się i zaczął coraz szybciej przemieszczać się na tyły grupy, a wszystko to przy zdziwionych spojrzeniach skutych niewolników. Pozostali, co zauważył z ulgą, poszli w jego ślady.

Godfrey biegł, dysząc, spowolniony ciężkimi workami złota, które zwisały mu przy pasie. Podobnie jak inni – dzwonił, kiedy szedł. Przed sobą zauważył pięciu Finian, skręcających w boczną uliczkę. Biegło wprost na nich, modląc się przy tym, aby im również udało się skręcić za róg, zanim dojrzą ich oczy Imperium.

₺68,13
Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
10 eylül 2019
Hacim:
334 s. 8 illüstrasyon
ISBN:
9781632916235
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 6 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 5 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre