Kitabı oku: «Rządy Królowych », sayfa 4

Yazı tipi:

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Volusia stała dumnie na złotym podwyższeniu na swej złotej, błyszczącej w słońcu łodzi. Płynęła powoli korytarzami wodnymi Volusii, wyciągając na boki ręce i napawając się uwielbieniem tłumu. Ludzie wylegli tłumnie, tysiącami, i pospieszyli nad wodne korytarze. Ustawili się na ulicach i alejkach i wykrzykiwali jej imię ze wszystkich stron.

Płynąc po wąskich korytarzach wodnych, które wiły się przez całe miasto, Volusia mogła wyciągnąć dłoń i niemal dotknąć swych poddanych, którzy wykrzykiwali jej imię i piszczeli z uwielbieniem, wyrzucając w górę podarte strzępy różnobarwnych zwojów, które mieniły się w świetle, opadając na nią niby krople deszczu. Było to największą oznaką szacunku jej poddanych. W ten sposób witali powracającego bohatera.

– Niech żyje Volusia! Niech żyje Volusia! – rozlegały się głosy i odbijały echem w jednej alejce po drugiej, gdy mijała tłumy. Korytarze wodne prowadziły ją przez środek tego wspaniałego miasta, jego ulice i budynki znaczone złotem.

Volusia odchyliła się w tył, nie posiadając się z radości, że zwyciężyła Romulusa, że uśmierciła Najwyższego Władcę Imperium i wymordowała oddział jego żołnierzy. Ona i jej lud byli jednym i czuł się pewny swego, gdy ona czuła się pewna swego, a nigdy w życiu nie czuła się silniejsza – przynajmniej nie od dnia, w którym zamordowała swą matkę.

Volusia podniosła wzrok na swe wspaniałe miasto, na dwie wysokie kolumny strzegące wejścia do niego, połyskujące w słońcu złotem i zielenią; napawała się ciągnącymi się w nieskończoność pradawnymi zabudowaniami, wzniesionymi w dniach jej przodków, liczącymi sobie setki lat, naruszonymi zębem czasu. Na nieskazitelnie czystych ulicach roiło się od tysięcy ludzi. Na każdym rogu stali wartownicy, a precyzyjnie rozplanowane korytarze wodne przecinały uliczki pod równymi kątami, wijąc się przez całe miasto. Nad nimi wznosiły się nieduże kładki, po których ciężko stąpały konie zaprzężone do złotych powozów i przechadzali się ludzie w swych najstrojniejszych jedwabiach i klejnotach. Całe miasto obchodziło święto i wszyscy wylegli na ulice, by ją powitać, i wykrzykiwali jej imię w ten święty dzień. Była dla nich kimś więcej niż tylko przywódczynią – była boginią.

Bardziej jeszcze pomyślnym ten dzień czynił fakt, że zbiegał się ze świętem, Dniem Świateł – dniem, w którym składali pokłon siedmiu bogom słońca. Jako przywódczyni miasta, Volusia dawała znak do rozpoczęcia uroczystości i teraz, gdy płynęła przez miasto, dwie ogromne złote pochodnie płonęły żywo za nią, jaśniejsze niż światło słoneczne, gotowe, by rozwidnić Wielką Fontannę.

Ludzie podążali za nią, spiesząc ulicami, goniąc jej łódź; wiedziała, że będą jej towarzyszyć przez całą drogę, aż dotrze do środka sześciu kręgów miasta, gdzie zejdzie na ląd i podłoży ogień pod fontanny, które towarzyszyć będą świętowaniu i składaniu ofiar tego dnia. Był to wielki dzień dla jej miasta i ludu, dzień, w którym wznoszono modły do czternastu bogów, którzy podobno otaczali jej miasto, strzegąc czternastu wejść przed intruzami. Jej lud zanosił do nich modły i dziś, jak co dzień, należało złożyć im dzięki.

Tego roku jej lud czekała niespodzianka: Volusia dodała piętnastego boga. Był to pierwszy raz od stuleci, od założenia miasta, gdy dodawano boga. Bogiem tym była ona sama. Volusia kazała wznieść pośrodku siedmiu kręgów strzelisty złoty posąg i ogłosiła ten dzień swym dniem, swym świętem. Gdy go odsłonią, wszyscy jej poddani ujrzą go po raz pierwszy, ujrzą, że Volusia jest kimś więcej niż tylko ich matką, niż przywódczynią, niż zwykłym człowiekiem. Jest boginią, którą należy czcić każdego dnia. Będą modlić się do niej i składać jej pokłony tak jak przed pozostałymi bogami – uczynią to, albo okupią to krwią.

Volusia uśmiechnęła się do siebie, gdy jej łódź zbliżyła się do środka miasta. Niecierpliwiła się, by ujrzeć wyraz ich twarzy, by czcili ją jak pozostałych czternastu bogów. Nie zdawali sobie jeszcze z tego sprawy, lecz jednego dnia jednego po drugim zniszczy pozostałych bogów, aż pozostanie jedynie ona.

Podekscytowana Volusia obejrzała się przez ramię i ujrzała zdający się nie mieć końca sznur płynących za nią łodzi. Na wszystkich znajdowały się żywe byki, kozły i barany, wiercące się i głośne, przygotowane jako ofiara dla bogów. Przed swym posągiem zarżnie największego, najlepszego.

Łódź Volusii dotarła wreszcie do korytarza wodnego prowadzącego ku siedmiu złotym kręgom, złotym placom, spośród których każdy kolejny rozleglejszy był niż poprzedni, oddzielonym kręgami wody. Jej łódź przemieszczała się powoli przez kręgi, zbliżając się coraz bardziej do środka, mijając każdego z czternastu bogów. Serce jej przyspieszyło z podniecenia. Mijali górujących nad nimi, połyskujących złoto bogów, wysokich na dwadzieścia stóp. Pośrodku, na placu, który zawsze pozostawiony był pusty, by można było składać na nim ofiary, gdzie zawsze zbierali się jej poddani, tkwił teraz nowo wzniesiony złoty piedestał, na którym stał wysoki na pięćdziesiąt stóp posąg okryty białym jedwabiem. Volusia uśmiechnęła się: nikt poza nią nie wiedział, co znajduje się pod nim.

Dotarli do położonego pośrodku placu i słudzy rzucili się, by pomóc Volusii zejść na brzeg. Patrzyła, jak kolejna łódź zbliża się i tuzin mężczyzn prowadzi ku niej największego byka, jakiego kiedykolwiek widziała. Każdy z nich trzymał w rękach gruby sznur, prowadząc ostrożnie zwierzę. Nie był to zwyczajny byk, wyhodowano go w Dolnych Prowincjach. Wysoki na piętnaście stóp, skórę miał w kolorze jaskrawej czerwieni. Był uosobieniem siły. Był także pełen furii. Szarpał się, lecz mężczyźni utrzymywali go w miejscu i prowadzili ku posągowi.

Volusia usłyszała odgłos dobywanego miecza i obróciwszy się ujrzała Aksana, swego zabójcę. Stał obok niej, trzymając przed sobą ceremonialny miecz. Nie znała bardziej lojalnego człeka niż on. Gotów byłby zabić dla niej każdego, gdyby tylko skinęła głową. Był także sadystą, czym zaskarbił sobie jej sympatię, i wiele razy zasłużył sobie na jej szacunek. Był jednym z nielicznych, którym pozwalała być blisko siebie.

Aksan wpatrywał się w nią. Miał zapadnięte policzki i poznaczoną bliznami twarz, a rogi wystawały mu z gęstych, kręconych włosów.

Volusia wyciągnęła rękę i chwyciła długi, złoty miecz ceremonialny o klindze długiej na sześć stóp i zacisnęła na rękojeści obie dłonie. Ludzie uciszali się wzajemnie, gdy Volusia obróciła się, uniosła oręż wysoko i opuściła z całą siłą na tył byczego karku.

Niezwykle ostra klinga, cienka jak papier, z łatwością przeszła przez jego ciało. Volusia uśmiechnęła się szeroko, słysząc zadowalający odgłos miecza przecinającego ciało, poczuła, jak przechodzi na wylot i jak krople jego gorącej krwi pryskają na jej twarz. Krew rozbryznęła się wokoło, u jej stóp utworzyła się spora kałuża, a pozbawiony łba byk zatoczył się i upadł u podstawy wciąż osłoniętego posągu Volusii. Krew trysnęła na jedwab i złoto, barwiąc je, a z ust tłumu wyrwały się radosne okrzyki.

– To pomyślny znak, pani – powiedział Aksan, pochyliwszy się.

Rozpoczęły się ceremonie. Wokoło niej rozbrzmiały trąby i wyprowadzono setki zwierząt, które jej oficerowie poczęli zarzynać. Czekał ich długi dzień pełen zarzynania, gwałtów i opychania się jadłem i winem – i to samo kolejnego dnia, i następnego. Volusia z pewnością przyłączy się do nich. Kilku mężczyzn i nieco wina zagarnie dla siebie i poderżnie im gardła, poświęcając swym bożkom. Nie mogła się doczekać długiego dnia pełnego sadyzmu i brutalności.

Lecz wpierw musiała zrobić coś jeszcze.

Tłum ucichł, gdy Volusia weszła na piedestał u podstawy swego posągu i zwróciła się ku nim. Z drugiej strony wszedł Koolian, inny spośród jej zaufanych doradców, mroczny czarnoksiężnik z czarnym kapturem nasuniętym na głowę, w czarnej pelerynie. Miał połyskujące zielone oczy i usianą brodawkami twarz. To on poprowadził ją do zabójstwa jej własnej matki. To on, Koolian, doradził jej, by wzniosła swój posąg.

Lud utkwił w niej spojrzenia i cisza zaległa jak makiem zasiał. Odczekała chwilę, smakując dramatyzm chwili.

– Wspaniały ludu Volusii! – zagrzmiała. – Oto posąg waszego najnowszego i najpotężniejszego boga!

Volusia ściągnęła jedwabny materiał gwałtownym ruchem, a z ust tłumu wyrwał się stłumiony okrzyk.

– Wasza nowa bogini, piętnasta bogini, Volusia! – zagrzmiał Koolian w stronę ludu.

Ludzie wydali z siebie stłumiony odgłos zachwytu, przyglądając się figurze w zadziwieniu. Volusia podniosła wzrok na błyszczący, złoty posąg, dwukrotnie wyższy od pozostałych, swą idealną podobiznę. Czekała, podenerwowana, na reakcję ludu. Nikt od stuleci nie dodawał nowych bogów i Volusia ryzykowała, pragnąc przekonać się, czy darzą ją miłością wystarczająco dla niej silną. Chciała, by nie tylko ją kochali; pragnęła, by ją czcili.

Ku jej wielkiemu zadowoleniu, jej poddani jak jeden mąż przypadli nagle twarzami do ziemi, składając pokłon, oddając cześć jej bożkowi.

– Volusia – krzyczeli śpiewnie raz za razem. – Volusia! Volusia!

Volusia stała z rozpostartymi na boki rękoma, oddychając głęboko, napawając się tą chwilą. Zadowoliłoby to każdego człowieka. Każdego przywódcę. Każdego boga.

Lecz jej to nie wystarczało.

*

Volusia przeszła przez szerokie, otwarte łukowate wejście do swego zamku, minąwszy wysokie na sto stóp marmurowe kolumny. Wzdłuż korytarzy ustawieni byli wartownicy, żołnierze Imperium. Wyprężeni jak struny, dzierżąc w dłoniach złote włócznie, ustawieni byli hen, daleko jak okiem sięgnąć. Volusia szła powoli, stukając złotymi obcasami butów. Po jednej jej stronie szedł Koolian, jej czarnoksiężnik, po drugiej Aksan, jej zabójca, i Soku, dowodzący jej armią.

– Pani, pragnę zamienić z tobą słowo – odezwał się Soku.

Cały dzień usiłował z nią pomówić, a ona ignorowała go, nie zważając na jego lęki, jego obsesję na punkcie rzeczywistości. Volusia żyła w swym własnym świecie i zamierzała odezwać się do niego, gdy jej będzie to odpowiadało.

Nie zatrzymywała się, aż dotarła do kolejnego przejścia prowadzącego na kolejny korytarz, przystrojony długimi sznurami szmaragdowych paciorków. Żołnierze natychmiast rzucili się naprzód i rozsunęli je na boki, umożliwiając jej przejście.

Minęła je i skandowanie, radosne okrzyki i dźwięki odprawianych na zewnątrz ceremonii poczęły cichnąć. Był to długi dzień zarzynania, picia, gwałcenia i ucztowania i Volusia potrzebowała chwili odpoczynku. Zamierzała zebrać siły i powrócić na drugą turę.

Weszła do ponurej, ciemnej komnaty, w której płonęło jedynie kilka pochodni. Pomieszczenie najmocniej rozświetlał pojedynczy snop zielonego światła padającego z okrągłego okna umiejscowionego na wysokim na sto stóp stropie nad samym środkiem komnaty. Padało ono wprost na przedmiot, który znajdował się pośrodku pomieszczenia.

Szmaragdową włócznię.

Volusia zbliżyła się do niej z podziwem. Włócznia tkwiła w miejscu od wielu stuleci, ostrzem skierowana ku górze. Jej szmaragdowy trzon i szmaragdowy grot połyskiwały w świetle, skierowane ku niebiosom, jak gdyby rzucały wyzwanie bogom. Włócznia zawsze była dla jej poddanych świętością, wierzyli oni, że broń ta podtrzymuje całe miasto. Volusia zatrzymała się przed nią z podziwem, patrząc, jak drobiny kurzu wirują wokół niej w zielonym świetle.

– Pani – rzekł Soku cicho, a jego głos poniósł się echem w ciszy. – Czy mogę coś powiedzieć?

Volusia stała długi czas zwrócona do niego plecami, przyglądając się włóczni, podziwiając jej wykonanie, jak każdego dnia swego życia, aż wreszcie poczuła się gotowa usłyszeć, co ma do powiedzenia członek jej rady.

– Mówże – rzekła.

– Pani – powiedział. – Zabiłaś władcę Imperium. Wieść o tym z pewnością już się rozniosła. Armie najpewniej już wyruszyły w kierunku Volusii. Ogromne armie, zbyt duże, byśmy zdołali się obronić. Musimy się przygotować. Jaką zamierzasz obrać strategię?

– Strategię? – spytała Volusia, nadal nie patrząc na niego, rozdrażniona.

– Jak zawrzesz pokój? – nalegał. – Na jakich warunkach skapitulujesz?

Zwróciła się w jego kierunku i utkwiła w nim zimne spojrzenie.

– Nie będzie żadnego pokoju – powiedziała. – Do czasu aż przyjmę ich kapitulację i przysięgną mi lojalność.

Spojrzał na nią ze strachem w oczach.

– Ale, pani, mają nad nami przewagę stu do jednego – powiedział. – Nie obronimy się przed nimi.

Volusia odwróciła się z powrotem ku włóczni, a Soku dał krok do przodu, zrozpaczony.

– Pani – upierał się. – Odniosłaś niewątpliwe zwycięstwo, uzurpując tron matki. Lud nie kochał jej, ciebie za to tak. Wielbi cię. Jednak nikt nie przemówi do ciebie szczerze. Ja to uczynię. Otaczasz się ludźmi, którzy mówią ci to, co chcesz usłyszeć. Którzy lękają się ciebie. Lecz ja rzeknę ci prawdę, rzeknę ci, jak w istocie wygląda nasza sytuacja. Imperium nas otoczy. I zmiażdży. Po nas, po naszym mieście, nie pozostanie nic. Musisz podjąć działania. Musisz zawrzeć pokój. Oddaj im, co tylko zechcą. Nim zabiją nas wszystkich.

Volusia uśmiechnęła się, przyglądając się uważnie włóczni.

– Czy wiesz, co mówili o mej matce? – zapytała.

Soku stał bez ruchu i wpatrywał się w nią pustym wzrokiem. Pokręcił głową.

– Mówili, że jest Wybrańcem. Mówili, że nikt jej nigdy nie pokona. Mówili, że nigdy nie umrze. Czy wiesz dlaczego? Dlatego, że nikt nie podniósł tej włóczni od sześciu stuleci. A ona uczyniła to jedną dłonią. I użyła jej, by zabić swego ojca i zasiąść na jego tronie.

Volusia obróciła się do niego, a w oczach jej rozgorzały historia i przeznaczenie.

– Mówili, że włócznia zostanie podniesiona tylko raz. Przez Wybrańca. Mówili, że matka moja będzie żyła tysiąc stuleci, że tron Volusii będzie jej po wsze czasy. A czy wiesz, co się stało? Ja uniosłam włócznię – i użyłam jej, by zabić mą matkę.

Wzięła głęboki oddech.

– Co z tego wnioskujesz, panie dowódco?

Spojrzał na nią, skołowany, i pokręcił głową, zbity z tropu.

– Możemy albo żyć w cieniu legend innych ludzi – powiedziała Volusia. – Albo tworzyć własne.

Pochyliła się blisko, nachmurzona, mierząc go wściekłym spojrzeniem.

– Gdy już rozgromię całe Imperium – powiedziała. – Gdy każdy w tym wszechświecie pokłoni się przede mną, gdy nie pozostanie już ani jedna osoba, która nie zna i nie wykrzykuje mego imienia, wtedy przekonasz się, że jestem jedyną prawdziwą przywódczynią – i że jestem jedynym prawdziwym bogiem. Jestem Wybrańcem. Gdyż sama się wybrałam.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Gwendolyn szła przez osadę. Towarzyszyli jej jej bracia Kendrick i Godfrey, a także Sandara, Aberthol, Brandt i Atme, a za nimi podążały setki jej ludzi. Przyjmowano ich do osady. Prowadził ich Bokbu, wódz wioski, obok którego szła Gwen. Serce miała wypełnione wdzięcznością. Jego lud przyjął ich, zapewnił schronienie, a ich wódz uczynił to na własne ryzyko, wbrew woli niektórych spośród swych poddanych. Ocalił ich wszystkich i przywrócił z martwych. Gwen nie wiedziała, co uczyniliby, gdyby nie on. Najpewniej pomarliby wszyscy na morzu.

Gwen poczuła także przypływ wdzięczności względem Sandary, która poświadczyła za nich przed swymi pobratymcami i która wiedziała, że może ich tu sprowadzić. Gwen rozejrzała się uważnie wokoło. Wieśniacy tłoczyli się wokół nich, obserwując ich niby jakieś osobliwości, i Gwen poczuła się jak zwierz zamknięty w klatce. Szła, przypatrując się niewielkim, uroczym chatom z gliny i dumnemu ludowi, który ich obserwował. Był to naród wojowników o oczach, w których kryła się dobroć. Oczywiste było, że nigdy nie widzieli nikogo podobnego do Gwen i jej poddanych. Choć zaciekawieni, byli także nieufni. Gwen nie zdziwiło to. Nawykli do tego, wiodąc życie niewolników.

Gwen spostrzegła, że dokoła ludzie wznoszą stosy na ogniska i zaciekawiła się.

– Czemu rozniecacie tyle ognisk? – zapytała.

– Przybywacie w pomyślny dzień – rzekł Bokbu. – Nasze święto zmarłych. Świętą noc, która przypada raz na cykl słoneczny. Wzniecamy płomienie, by oddać cześć bogom zmarłych. Wierzymy, że tej nocy bogowie przybywają do nas i mówią o tym, co nadejdzie.

– Mówią także, że nasz wybawca zjawi się tego dnia – wtrącił się głos.

Gwendolyn obejrzała się i zobaczyła starszego mężczyznę, który przekroczył już może siedemdziesiąty rok życia. Był wysoki, chudy i miał ponurą aparycję. Podszedł do nich, wspierając się na długiej, żółtej lasce. Odziany był w żółtą pelerynę.

– Pozwól, że przedstawię ci Kalo – rzekł Bokbu. – Naszą wyrocznię.

Gwen skinęła głową. Kalo odpowiedział jej tym samym z kamiennym wyrazem twarzy.

– Wasza wioska jest piękna – zauważyła Gwen. – Dostrzegam w niej rodzinną miłość.

Wódz uśmiechnął się.

– Jesteś młodą królową, lecz mądrą, łaskawą. To prawda, co mówią o tobie ci zza morza. Żałuję, że ty i twoi poddani nie możecie pozostać tutaj, w wiosce, z nami; lecz rozumiesz sama, iż musimy skryć was przed wścibskimi oczyma Imperium. Pozostaniecie jednak blisko nas; to będzie wasz nowy dom.

Gwendolyn podążyła za jego spojrzeniem. Podniosła wzrok i ujrzała w oddali górę pełną jam.

– Jaskinie – powiedział. – W nich będziecie bezpieczni. Imperium nie będzie was tam szukało, i będziecie mogli rozniecać ogniska, gotować strawę i powracać do zdrowia aż wydobrzejecie.

– A co później? – zapytał Kendrick, podchodząc do nich.

Bokbu spojrzał na niego, lecz nim zdążył dać odpowiedź, zatrzymał się raptownie, gdyż drogę zagrodził mu wysoki, muskularny wieśniak z włócznią, otoczony tuzinem muskularnych mężczyzn. Był to człowiek z okrętu, ten, który sprzeciwiał się ich przyjęciu. Nie wyglądał na zadowolonego.

– Stawiasz w niebezpieczeństwie nas wszystkich, zezwalając tym obcym, by tu zostali – rzekł gniewnie. – Musisz odesłać ich tam, skąd przybyli. Nie jest naszym zadaniem przyjmowanie każdej rasy, która się tu pojawi.

Bokbu pokręcił głową, zwracając się w jego stronę.

– Przynosisz ujmę swym ojcom – rzekł. – Nasze prawa gościnności dotyczą każdego.

– A czy obowiązkiem niewolnika jest być gościnnym? – odparował. – Gdy wobec nas nikt nie jest?

– To, jak traktują nas nie przekłada się na to, jak my traktujemy innych – odrzekł wódz. – Nie odwrócimy się od tych, którzy nas potrzebują.

Wieśniak zaśmiał się drwiąco, patrząc nienawistnie na Gwendolyn, Kendricka i pozostałych, po czym przeniósł spojrzenie na powrót na wodza.

– Nie chcemy ich tutaj – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Jaskinie nie leżą daleko stąd i każdy dzień, który tam spędzą, będzie przybliżał nas do śmierci.

– A cóż dobrego jest w tym życiu, którego tak kurczowo się trzymasz, jeśli nie przeżyje się go sprawiedliwie? – zapytał wódz.

Mężczyzna wpatrywał się w niego przez długi czas, wreszcie odwrócił się raptownie i odszedł gniewnym krokiem, a jego ludzie podążyli za nim.

Gwendolyn patrzyła za odchodzącymi i zamyśliła się.

– Nie zważajcie na niego – rzekł wódz, idąc dalej. Gwen i pozostali ruszyli za nim.

– Nie chcę być wam ciężarem – powiedziała Gwendolyn. – Możemy stąd odejść.

Wódz pokręcił głową.

– Nie odejdziecie – rzekł. – Póki nie odpoczniecie i nie będziecie gotowi. Możecie udać się w inne miejsca w Imperium, jeśli wolicie. Miejsca, które także są dobrze skryte. Leżą daleko stąd i niełatwo do nich dotrzeć. Musicie powrócić do zdrowia, podjąć decyzję i pozostać z nami. Nalegam. Pragnę, byście dołączyli do nas tej nocy, do obchodów naszych uroczystości w wiosce. Zmrok już zapadł – Imperium was nie spostrzeże – a to dla nas ważny dzień. Będę zaszczycony, jeśli przybędziecie.

Gwendolyn spostrzegła, że zapada zmierzch, że wokoło ludzie rozniecają ogniska, ujrzała gromadzących się wieśniaków w ich najświetniejszym odzieniu; usłyszała wznoszący się ton bębna, cichy, miarowy, a po nim nucenie. Ujrzała biegające wokoło dzieci, trzymające w dłoniach smakołyki przypominające cukierki. Zauważyła mężczyzn sączących jakiś płyn z orzechów kokosowych i czuła unoszącą się w powietrzu woń mięsiwa, dochodzącą z wielkich zwierzy opiekających się nad ogniskami.

Gwen pomyślała, że jej ludowi posłuży odpoczynek, zebranie sił i nasycenie się, nim odejdą do jaskiń.

Odwróciła się do wodza.

– Przyjdziemy – powiedziała. – Z niemałą przyjemnością.

*

Sandara szła u boku Kendricka. Targały nią wielkie emocje, gdyż znalazła się na powrót w domu. Uradował ją powrót do domu, to że znalazła się pośród swych ziomków na ziemi, którą znała; zarazem jednak poczuła na sobie pęta, poczuła się znów jak niewolnica. Powrót w to miejsce przypomniał jej, dlaczego je opuściła, dlaczego zgłosiła się do służby dla Imperium i przemierzyła z nimi morze jako uzdrowicielka. Przynajmniej uciekła z tego miejsca.

Sandara odczuła także ulgę, gdyż zdołała pomóc ocalić lud Gwendolyn, sprowadzić ich tutaj, nim zginęli na morzu. Idąc u boku Kendricka, niczego nie pragnęła bardziej, niż ująć jego dłoń, z dumą pokazać swego mężczyznę swym pobratymcom. Nie mogła jednak tego uczynić. Zbyt wiele oczu podążało za nimi, a Sandara wiedziała, że jej wieś nigdy nie pochwaliłaby związku pomiędzy rasami.

Kendrick, jak gdyby czytając jej w myślach, wyciągnął rękę i otoczył nią jej talię. Sandara szybkim ruchem odsunęła jego dłoń. Kendrick spojrzał na nią, dotknięty.

– Nie tutaj – rzekła cicho, czując wyrzuty sumienia.

Kendrick zmarszczył brwi, skołowany.

– Mówiliśmy o tym – powiedziała. – Rzekłam ci, że mój lud ma surowe zwyczaje. Muszę uszanować ich prawa.

– Wstydzisz się mnie zatem?

Sandara pokręciła głową.

– Nie, panie mój. Wręcz przeciwnie. Nikt nie jest mi większą dumą niż ty. I nikogo nie darzę większym uczuciem. Lecz nie mogę być z tobą. Nie tutaj. Nie w tym miejscu. Musisz to zrozumieć.

Oblicze Kendricka spochmurniało. Sandara poczuła się fatalnie.

– A jednak to tutaj właśnie jesteśmy – powiedział. – Nie znajdziemy się w innym miejscu. Czy to oznacza, że nie będziemy razem?

Odrzekła, a serce pękało jej, gdy wypowiadała te słowa:

– Ty pozostaniesz w jaskiniach ze swymi ludźmi. A ja tutaj, w wiosce. Z moimi. Taka przypada mi rola. Kocham cię, lecz nie możemy być razem. Nie w tym miejscu.

Kendrick odwrócił wzrok, dotknięty. Sandara zamierzała wyjaśnić mu to dokładniej, lecz przeszkodził jej w tym jakiś głos.

– Sandara?! – wykrzyknął ktoś.

Sandara odwróciła się, ze zdumieniem rozpoznając znajomy głos, głos jej jedynego brata. Serce podskoczyło jej radośnie, gdy ujrzała, jak przepycha się przez tłum w jej kierunku.

Darius.

Zdał jej się dużo większy, silniejszy i starszy, niż gdy go opuszczała. Ujrzała w nim pewność, której nigdy wcześniej nie widziała. Pozostawiła go jako chłopca, a teraz – choć nadal był młody – wyglądał jak mężczyzna. Długie, niesforne włosy opadały mu związane na plecy, wciąż nieobcięte, na twarzy nosił tę samą dumę, co zawsze i wyglądał jota w jotę jak ich ojciec. Po jego oczach poznała, że jest wojownikiem.

Sandara nie posiadała się z radości na jego widok, że widzi go żywego, że nie zginął ani nie zatracił ducha jak wszyscy pozostali niewolnicy. Jego dumna natura wciąż usiłowała wydostać się na zewnątrz. Sandara podeszła do niego i objęła go, a on odwzajemnił uścisk. Tak dobrze było znów go ujrzeć.

– Lękałem się, że zginęłaś – powiedział.

Pokręciła głową.

– Byłam jedynie za morzem – odrzekła. – Gdy wypływałam, byłeś chłopcem, a teraz jesteś mężczyzną.

Uśmiechnął się dumnie. W tej niewielkiej, nękanej tyranią wiosce, w tym okropnym miejscu, Darius był jedynym źródłem jej otuchy, a ona jego. Znosili cierpienia razem, zwłaszcza od czasu, gdy ich ojciec zniknął.

Kendrick podszedł do nich i Sandara dostrzegłszy go zamarła w bezruchu, nie wiedząc, jak go przedstawić. Spostrzegła, że Darius patrzy na niego. Wiedziała, że musi coś rzec.

Kendrick jednak uprzedził ją. Dał krok naprzód i wyciągnął dłoń.

– Na imię mi Kendrick – powiedział.

– A mnie Darius – odparł, podając mu dłoń.

– Kendricku, to mój brat – rzekła zdenerwowana Sandara, jąkając się. – Dariusie, to jest…cóż… to…

Podenerwowana Sandara przerwała, nie wiedząc, co rzec. Darius wyciągnął przed siebie dłoń.

– Nie musisz mi nic wyjaśniać, siostro – powiedział. – Nie jestem taki, jak inni. Rozumiem.

Sandara dostrzegła w oczach Dariusa, że w rzeczy samej rozumiał i że nie osądzał jej. Sandara kochała go za to.

Obrócili się i ruszyli przed siebie, dołączając do pozostałych, zapoznających się ze wsią.

– Wybrałaś dosyć burzliwy czas na powrót – rzekł Darius, a w jego głosie dało się słyszeć napięcie. – Wiele się zdarzyło. Wiele się dzieje.

– O czym mówisz? – spytała podenerwowana.

– Wiele mamy do nadrobienia, siostro. Kendricku, dołącz do nas. Chodźcie, rozniecili już ogniska.

Ücretsiz ön izlemeyi tamamladınız.

₺92,12
Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
10 eylül 2019
Hacim:
274 s. 8 illüstrasyon
ISBN:
9781632915863
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 5, 3 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 5 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 3,8, 4 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 5 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 5 oylamaya göre
Metin, ses formatı mevcut
Ortalama puan 4,9, 15 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 4 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,9, 9 oylamaya göre
Metin, ses formatı mevcut
Ortalama puan 4,5, 42 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,2, 11 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 3 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 6 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 6 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre