Kitabı oku: «Spowiedź dziecięcia wieku», sayfa 19

Yazı tipi:

Znalazłem na stole nóż i trzymałem go w ręce.

– Strach, tchórzostwo, zabobon! cóż wreszcie wiedzą ci, co bają o tym? Jeśli rozprawiamy o drugim życiu, to dla ludu i dla prostaczków, ale w duszy, na dnie, kto w nie wierzy? Któryż dozorca cmentarza widział, aby umarły wstawał z grobu i pukał do drzwi plebanii? Niegdyś widywało się upiory; policja zabroniła im pobytu w naszych cywilizowanych miastach; jeśli dobywają się krzyki z łona ziemi, to chyba krzyki żyjących pochowanych w pośpiechu. Któż zdołałby oniemić śmierć, gdyby kiedykolwiek mówiła? Czy dlatego, że procesjom nie wolno jest tłoczyć się po ulicach, duch niebios pozwala zapomnieć o sobie? Umrzeć, oto kres, oto cel. Bóg go naznaczył, ludzie podają go w wątpliwość, ale każdy nosi napisane na czole: „Rób co chcesz, umrzesz”. Co by powiedziano, gdybym zabił Brygidę? ani ona, ani ja nie dowiedzielibyśmy się o tym. Dzienniki wspomniałyby jutro, że Oktaw de T*** zabił swą kochankę, a pojutrze nie byłoby już o tym mowy. Kto by poszedł za naszą trumną? Wróciwszy do domu, każdy zjadłby spokojnie śniadanie; co do nas zaś, skoro by nas ułożono obok siebie we wnętrzu tej jednodniowej kupki błota, świat mógłby stąpać po nas bez obawy zbudzenia nas odgłosem kroków. Nieprawdaż, ukochana, nieprawdaż, byłoby nam dobrze? Ziemia to wygodne łóżko; żadne cierpienie by nas tam nie dosięgło; nie paplano by w sąsiednich grobach o naszym związku w obliczu Boga; kości nasze uścisnęłyby się w pokoju i bez dumy: śmierć to wielka pocieszycielka; co ona zwiąże, tego nie rozwiązać nikomu! Dlaczego nicość miałaby cię przerażać, ty biedne ciało, któreś jest jej zaswatane? Każda godzina, która bije, ciągnie cię ku niej; każdy krok, który stawiasz, kruszy szczebel, na którym się opierasz; karmisz się jeno umarłymi; powietrze niebios uciska cię i miażdży, ziemia, którą depcesz, ciągnie cię w siebie za stopy. Zstąp w nią, zstąp! po co tyle strachu? Czy samo słowo przejmuje cię lękiem? Powiedz tylko: „Nie będziemy żyli”. Czyż to nie jest wielki trud, po którym słodko jest odpocząć? Czym dzieje się, iż się wahamy, skoro chodzi jedynie o trochę wcześniej lub trochę później? Materia jest niezniszczalna; fizycy, jak powiadają, niezdolni są unicestwić najmniejszego pyłku, choćby go obrabiali w nieskończoność. Jeśli materia jest własnością przypadku, cóż złego czyni zmieniając torturę, jeśli nie może zmienić pana? Cóż znaczy Bogu kształt, jaki otrzymałem i to jaką liberię nosi moja boleść? Cierpienie żyje w mojej czaszce; należy do mnie, zabijam je; ale szkielet nie należy do mnie, oddaję go temu, kto mi go użyczył: niechaj poeta uczyni zeń puchar, w którym będzie pił swój moszcz! Na jakiż zarzut się narażam i kto by mi go mógł uczynić? jaki nieubłagany sędzia powie mi, żem źle postąpił? Skąd wie? czy był we mnie? Jeśli każda istota ma swoje zadanie do spełnienia i jeśli zbrodnią jest zrzucać je z ramion, jakimiż zbrodniarzami są dzieci, które umierają na łonie karmicielki? dlaczego im się przebacza? Komuż zdałaby się nauka z tych rachunków składanych po śmierci? Musiałoby chyba niebo być puste, iżby człowiek poniósł karę za to, że żył; dosyć to bowiem, że ma żyć i nie wiem, czy kto prosił o to, chyba jeden Wolter na łożu śmierci; godny ostatni krzyk niemocy starego niedowiarka w rozpaczy. Na co? po co tyle walk? któż tam jest w górze, kto się lubuje w tych agoniach? Kto bawi się i czyni sobie rozrywkę z widoku stworzenia wciąż rodzącego się i wciąż bliskiego śmierci? Kto patrzy na nas, jak budujemy i trawa zarasta budowle; sadzimy i spada piorun; idziemy naprzód, a śmierć woła: „Stój!”, płaczemy, a łzy osychają; kochamy i twarz usycha w zmarszczki; modlimy się, padamy na twarz, błagamy i wyciągamy ramiona, a pola nie dają ani źdźbła zboża więcej! Któż to uczynił tyle dla przyjemności wiedzenia samemu, że to, co uczynił jest niczym? Ziemia obumiera; Herschell powiada, że to z zimna; któż więc trzyma w dłoni tę kroplę zagęszczonych oparów i patrzy na nią, jak wysycha niby rybak na odrobinę wody morskiej, z której chce wydobyć grudkę soli? To potężne prawo przyciągania, które utrzymuje świat na swoim miejscu, zużywa go i zżera w pragnieniu bez końca; każda planeta toczy z sobą własne nędze jęcząc na swojej osi; wołają się z jednego końca niebios na drugi; niespokojne spokojem śledzą, która zatrzyma się pierwsza. Bóg wstrzymuje je; spełniają wytrwale i wiernie swą daremną i bezużyteczną pracę; obracają się, cierpią, płoną, gasną i zapalają się, zstępują i wstępują, biegną za sobą i unikają się, obejmują się jak pierścienie; noszą na swej powierzchni tysiące istot odnawiających się bez przerwy; te istoty miotają się, spotykają się także, tulą się przez godzinę jedne do drugich, potem padają i inne zajmują ich miejsce; gdzie braknie życia, ona nadbiega; gdzie w powietrzu zieje próżnia, rzuca się on; żadnego nieładu, wszystko uregulowane, oznaczone, wypisane liniami ze złota i ognistymi parabolami, wszystko posuwa się przy dźwiękach niebiańskiej muzyki po bezlitosnych i wiekuistych ścieżkach; i to wszystko jest niczym! A my, biedne majaki bez nazwy, blade i bolesne widma, niedostrzegalne efemerydy, my, których ożywiono na sekundę tchem, iżby śmierć mogła istnieć, my zadajemy sobie nieskończony trud, aby sobie dowieść, że gramy jakąś rolę i że ktośkolwiek zwraca na nas uwagę! Nie mamy odwagi, aby wymierzyć sobie w piersi metalowy instrumencik lub roztrzaskać sobie głowę z obojętnym wzruszeniem ramion; roi się nam, że jeśli my się zabijemy, chaos zapanuje na ziemi. Spisaliśmy i ogłosiliśmy prawa boskie i ludzkie i lękamy się własnych naszych katechizmów; cierpimy trzydzieści lat bez szemrania i zdaje się nam, że walczymy; wreszcie cierpienie bierze górę, walimy sobie garść prochu w świątynię inteligencji i kwiat wyrasta na naszym grobie.

Domawiając tych słów, zbliżyłem nóż, który trzymałem w ręku, do piersi Brygidy. Nie byłem już panem siebie; nie wiem, na czym skończyłoby się to szaleństwo. Odrzuciłem kołdrę, aby obnażyć serce, i między dwojgiem białych piersi spostrzegłem hebanowy krzyżyk.

Cofnąłem się, tknięty lękiem; ręka moja otworzyła się, broń wypadła. To ciotka Brygida dała jej na łożu śmierci ten krzyżyk. Nie przypomniałem sobie wszelako, abym go widział kiedy; bez wątpienia w chwili wyjazdu zawiesiła go sobie na szyi niby relikwię chroniącą od niebezpieczeństw podróży. Naraz złożyłem ręce i uczułem, że coś mnie zgina ku ziemi:

– Boże wszechmogący – rzekłem ze drżeniem – Boże wszechmogący, byłeś tutaj!

Niechaj ci, którzy nie wierzą w Chrystusa, przeczytają tę stronicę: ja nie wierzyłem weń również. Ani dzieckiem, ani w szkołach, ani jako mężczyzna nie uczęszczałem zbytnio do kościoła; religia moja, jeśli miałem jaką, obywała się bez ceremonii i symbolu; wierzyłem jedynie w Boga bez kształtu, bez obrządku i bez objawienia. Zatruty od młodu pismami ubiegłego wieku, wcześnie z nich wyssałem mleko niedowiarstwa. Duma ludzka, owo bożyszcze egoizmu, ścinała na mych ustach modlitwę, podczas gdy dusza moja, przerażona, chroniła się w nadzieję nicości. Byłem niby pijany i oszalały w chwili, gdy ujrzałem Chrystusa na piersi Brygidy; ale, mimo iż sam nie wierząc, cofnąłem się, wiedząc, iż ona wierzy. Nie był to próżny lęk, to, co w tej chwili powstrzymało mi rękę. Kto mnie widział? Byłem sam, była noc. Czy chodziło o przesądy świata? cóż mi broniło usunąć ten kawałek czarnego drzewa? Mogłem go rzucić w popiół; rzuciłem weń natomiast moją broń. Ha! jakże to uczułem w duszy i jak czuję teraz jeszcze: jakiż nędzny jest ów, kto kiedykolwiek szydził z tego, co może ocalić człowieka! Cóż znaczy nazwa, kształt, wiara? czyż nie jest świętym wszystko, co dobre? W jaki sposób ośmiela się ktoś dotknąć Boga?

Jak pod spojrzeniem słońca śnieg osuwa się z gór i z lodowca, który groził niebu, czyni potok w dolinie, tak w moje serce spływało źródło i rozlewało się po nim. Skrucha jest niby czyste kadzidło; ona to wydzielała się niby opar z mojego cierpienia. Mimo iż niemal popełniłem zbrodnię, z chwilą gdy odrzuciłem broń, uczułem, że serce moje jest niewinne. Jedna chwila wróciła mi spokój, siłę i rozum. Podszedłem znowu do alkowy; pochyliłem się nad mym bóstwem i ucałowałem krzyżyk.

– Śpij w pokoju – rzekłem – Bóg czuwa nad tobą! Podczas gdyś się uśmiechała do swego snu, uniknęłaś największego niebezpieczeństwa, jakie ci groziło w życiu. Ale ręka, która podniosła się na ciebie, nie uczyni krzywdy nikomu; przysięgam na twego Chrystusa, nie zabiję ani ciebie, ani siebie. Jestem szaleńcem bez rozumu, dzieckiem, które sądziło, że jest mężczyzną. Bogu niech będzie chwała! Jesteś młoda i żywa, jesteś piękna, zapomnisz o mnie. Wyleczysz się z cierpień, jakie ci zadałem i możesz mi przebaczyć. Śpij w pokoju, Brygido aż wstanie dzień i wówczas rozstrzygnij o naszym losie; jakikolwiek wyrzekniesz wyrok, poddam mu się bez szemrania. A ty, Jezusie, któryś ją ocalił, odpuść mi, nie mów jej tego. Urodziłem się w wieku bezbożnym i wiele trzeba mi odpokutować. Biedny synu Boży, ty zapomniany, nie nauczono mnie kochać ciebie. Nigdy nie szukałem cię w świątyniach; ale dzięki niebu, gdziekolwiek cię znajdę, nie nauczyłem się jeszcze nie drżeć przed tobą. Raz przed śmiercią bodaj, wargi moje ucałowały cię na sercu, które jest pełne ciebie. Miej to serce w opiece, dopóki będzie biło; zostań na nim, święta obrono; pamiętaj, że nieszczęśliwy nie śmiał umrzeć w swej boleści, widząc cię przybitym na krzyżu; ocaliłeś bezbożnika od zbrodni; gdyby wierzył, byłbyś go pocieszył. Przebacz tym, którzy wszczepili weń niewiarę, skoroś ty go natchnął skruchą; przebacz wszystkim, którzy bluźnią; nie ujrzeli cię bez wątpienia nigdy wówczas, gdy byli w rozpaczy! Radości ludzkie są pełne szyderstwa, są wzgardliwe i bezlitosne; o Chryste! szczęśliwi tego świata myślą, iż nigdy nie będą potrzebowali ciebie! Przebacz; kiedy ich duma cię znieważa, własne łzy obmyją ich wcześniej lub później chrztem świętym. Żałuj ich: sądzą, że są bezpieczni od burz; aby przyjść do ciebie, potrzebują surowych lekcji nieszczęścia. Nasza mądrość, sceptycyzm są w naszych rękach niby zabawki dziecka; przebacz nam, iż się nam marzy, że jesteśmy bezbożni, ty, któryś się uśmiechał na Golgocie. Ze wszystkich naszych jednogodzinnych nędz najgorszą jest ta, iż zapominamy w nich o tobie. Ale ty widzisz: to jeno cienie, które pierzchają pod twoim spojrzeniem. Ty sam, zaliś nie był człowiekiem? Cierpienie to zrobiło cię Bogiem; narzędzie męki posłużyło ci, abyś wstąpił do nieba i zaniosło cię z otwartymi ramionami na łono twego wspaniałego ojca. Nas także boleść przywiodła do ciebie, jak ciebie do ojca; jedynie w cierniowej koronie spieszymy schylić się przed twoim ołtarzem; dotykamy twoich krwawych stóp jedynie zakrwawionymi rękami. Wycierpiałeś mękę po to, aby cię kochali umęczeni.

Pierwsze promienie słońca zaczęły wnikać do pokoju; wszystko budziło się stopniowo, powietrze napełniało się odległym i mętnym gwarem. Wyczerpany znużeniem opuściłem wezgłowie Brygidy, aby spocząć trochę. Kiedym wychodził, suknia porzucona na fotelu zsunęła się pod moje stopy: wypadła z niej złożona ćwiartka papieru. Podniosłem ją; był to list, poznałem pismo Brygidy. Koperta nie była zapieczętowana, otwarłem i przeczytałem co następuje:

23. grudnia 18…

„Kiedy otrzymasz ten list, będę daleko; być może nie otrzymasz go nigdy. Los mój związany jest z człowiekiem, któremu poświęciłam wszystko; żyć beze mnie jest mu niepodobieństwem, spróbuję tedy umrzeć dla niego. Kocham cię; żegnaj, żałuj nas”.

Przeczytawszy, obróciłem papier i ujrzałem adres: Do pana Henryka Smith, w N***, poste restante.

Rozdział VII

Nazajutrz w południe, w słoneczny dzień grudniowy, młody człowiek i młoda kobieta szli pod rękę przez ogród Palais-Royal. Weszli do złotnika, gdzie wybrali dwa jednakie pierścionki i zamieniwszy je z uśmiechem, włożyli je na palec. Po krótkiej przechadzce udali się, aby spożyć śniadanie u Braci Prowansalskich, w jednym z pokoików, skąd rozciąga się przed oczyma najcudniejsza w świecie panorama. Znalazłszy się sam na sam, skoro służący odszedł, oparli się o okno, ściskając się łagodnie za ręce. Młodzieniec był w podróżnym ubraniu; widząc radość malującą się na jego twarzy, można by go wziąć za nowożeńca zapoznającego pierwszy raz młodą żonę z życiem i uciechami Paryża. Wesołość jego miała łagodność i spokój, jak bywa u ludzi szczęśliwych. Od czasu do czasu spoglądał na niebo, znów zwracał się do towarzyszki i wówczas łzy błyszczały w jego oczach; pozwalał im płynąć i uśmiechał się, nie ocierając ich. Kobieta była blada i zamyślona; patrzała wciąż tylko na niego. W rysach jej malowało się jakby głębokie cierpienie; nie czyniąc wysiłków, aby je kryć, nie śmiała wszelako opierać się wesołości, jaką miała przed oczyma. Kiedy towarzysz jej uśmiechał się, uśmiechała się i ona, ale nie sama z siebie; odpowiadała mu, gdy się zwracał do niej, jadła, co jej podsuwał, ale była w niej jakaś cisza, która zdawała się żyć jedynie chwilami. W jej leniwej bierności łatwo można było rozpoznać ową miękkość duszy, ową senność słabszej wśród dwojga istot, które się kochają, a z których jedna istnieje tylko w drugiej i ożywia się jedynie echowo. Młody człowiek odczuwał to i zdawał się dumny i wdzięczny; ale z samej jego dumy można było wyczytać, że szczęście było dlań czymś nowym. Kiedy kobieta smutniała nagle i spuszczała oczy ku ziemi, on silił się wlać w nią ducha i przybierał minę swobodną i pewną siebie; ale nie zawsze mu się to udawało; on sam niekiedy się mieszał. To skojarzenie siły i słabości, wesela i zgryzoty, niepokoju i pogody byłoby niezrozumiałym dla obojętnego widza; można by na przemian mniemać, to że ma się przed sobą dwoje najszczęśliwszych, to znów najnieszczęśliwszych istot na ziemi; ale nawet nie znając ich sekretu, wyczułoby się, że oni cierpią wspólnie i jaką bądź była ich tajemna udręka, widać było, iż położyli na swoich zgryzotach pieczęć potężniejszą od samej miłości: przyjaźń. Gdy się ściskali za ręce, spojrzenia ich pozostawały czyste; mimo iż byli sami, mówili z sobą półgłosem. Jak gdyby przygnieceni myślami, oparli wzajem czoła o siebie, ale ich wargi nie stykały się. Patrzyli na siebie z tkliwym i uroczystym wyrazem, jak ludzie słabi, którzy chcą być dobrzy. Skoro zegar wydzwonił pierwszą, kobieta wydała głębokie westchnienie i na wpół odwracając się, rzekła:

– Oktawie, a gdybyś się mylił!

– Nie, droga – odparł młody człowiek – bądź pewna, nie mylę się. Będzie ci trzeba cierpieć wiele, długo może, a mnie zawsze; ale wyleczymy się oboje: ty z pomocą czasu, ja, Boga.

– Oktawie, Oktawie – powtórzyła – czy jesteś pewien, że się nie mylisz?

– Nie sądzę, droga Brygido, abyśmy mogli zapomnieć o sobie wzajem; ale sądzę, iż w tej chwili nie możemy sobie jeszcze przebaczyć, a trzeba wszelako przebaczyć sobie koniecznie, nawet gdybyśmy nigdy nie mieli się spotkać.

– Dlaczego mielibyśmy się nigdy nie spotkać? Dlaczego kiedyś… Jesteś tak młody! – Dodała z uśmiechem. – Za najbliższą twoją miłością spotkamy się bez niebezpieczeństwa.

– Nie, moja droga, wiedz bowiem, że nigdy nie potrafię cię ujrzeć obojętnie. Oby ten, któremu cię zostawiam, któremu cię oddaję, okazał się godnym ciebie! Smith jest dzielny, dobry i uczciwy; ale mimo całego twego uczucia dla niego widzisz sama, że jeszcze mnie kochasz; gdybym bowiem chciał zostać albo cię zabrać z sobą, zgodziłabyś się.

– To prawda – odparła kobieta.

– Prawda? prawda? – powtórzył młody człowiek, spoglądając na nią z nieopisanym wyrazem – naprawdę, gdybym zechciał, poszłabyś ze mną?

Po czym mówił łagodnie dalej.

– Dlatego właśnie nie trzeba, abyśmy się kiedy spotkali. Bywają w życiu rodzaje miłości, które mącą głowę, zmysły, umysł, serce; ale jest wśród nich wszystkich jedna, która nie mąci, która przenika na wskroś i ta umiera jedynie z istotą, w którą zapuściła korzenie.

– Ale będziesz pisał do mnie?

– Tak, z początku, przez jakiś czas; to bowiem, co trzeba mi przecierpieć jest tak okrutne, iż zupełne przecięcie naszego bliskiego i drogiego współżycia zabiłoby mnie. Wszak to pomału, ostrożnie, nieznany ci zrazu zbliżyłem się nie bez lęku, spoufaliłem się z tobą, aż wreszcie… Nie mówmy o przeszłości. Stopniowo listy moje staną się rzadsze, aż wreszcie ustaną. W ten sposób zejdę z pagórka, na który wstępowałem od roku. Będzie w tym wielki smutek i może też pewien urok. Kiedy się zatrzymujemy na cmentarzu przed świeżym i zieleniącym się grobem, na którym wyryte są dwa drogie imiona, doświadczamy uczucia bólu zabarwionego tajemnicą, która sprawia, iż łzy nasze płyną bez goryczy; w ten to sposób pragnę niekiedy przypomnieć sobie, że byłem niegdyś żywym.

Na te słowa młoda kobieta rzuciła się na fotel i zaszlochała. On zalał się łzami; ale stał nieruchomy, jakby sam nie chcąc spostrzec własnej boleści. Skoro łzy przestały mu płynąć, zbliżył się do przyjaciółki, ujął ją za rękę i ucałował.

– Wierzaj mi – rzekł – miłość twoja, bez względu na to jakie miejsce zajmuje się w twym sercu, daje siłę i męstwo. Możesz być pewną, Brygido, nikt nie zrozumie cię lepiej ode mnie; kto inny będzie cię kochał godniej, nikt nie będzie cię kochał głębiej. Kto inny uszanuje w tobie przymioty, które ja obrażam, otoczy cię swym uczuciem; będziesz miała lepszego kochanka, nie będziesz miała lepszego brata. Podaj mi rękę i pozwól śmiać się światu z wzniosłego słowa, którego nie rozumie: „Pozostańmy przyjaciółmi i żegnaj na zawsze”. Kiedyśmy sobie padli pierwszy raz w ramiona, od dawna już coś w nas wiedziało, że przeznaczone jest nam się zespolić. Niechaj ta cząstka nas, która zjednoczyła się w obliczu Boga, nie wie, że my się rozstajemy na ziemi; niechaj nędzna jednodniowa zwada nie niweczy naszego wiekuistego szczęścia!

Trzymał ją za rękę; wstała jeszcze zalana łzami i podchodząc do lustra z dziwnym uśmiechem, wydobyła nożyczki i ucięła sobie długie pasmo włosów; następnie przyjrzała się przez chwilę swej głowie tak zeszpeconej i pozbawionej części swej najpiękniejszej ozdoby i podała pukiel kochankowi.

Zegar znów wydzwonił godzinę; czas był opuścić pokój; mijając galerie w powrotnej drodze, wydawali się równie weseli, co kiedy szli tamtędy.

– Ładne słońce – rzekł młody człowiek.

– I ładny dzień – rzekła Brygida – i którego nic nie zatrze tutaj!

Uderzyła się energicznym ruchem w serce; przyspieszyli kroku i znikli w tłumie. W godzinę później kolaska pocztowa mijała wzgórek poza rogatkami Fontainebleau. Młody człowiek siedział w niej sam; spojrzał ostatni raz na rodzinne miasto niknące w oddali i podziękował niebiosom, iż pozwoliły, aby z trojga istot cierpiących z jego winy został tylko jeden nieszczęśliwy.