Kitabı oku: «Głodne kamienie», sayfa 13
W południe pałaszował z zapałem wszystkie piękne rzeczy, jakie przed nim zastawiano, czyniąc zadość tak swemu zdrowemu apetytowi, jak też i zachętom szwagierki. Po jedzeniu zasiadano do kart, przy czym Nabendu wykazywał znowu wrodzony sobie brak wszelkiej zręczności. Szachrował, zapuszczał żurawia, kłócił się z partnerką, a choć nigdy nie wygrał, nie chciał się w żaden sposób przyznać do przegranej. Oczywiście to pociągało za sobą coraz to nowe bury, on jednak był niepoprawny.
Ale pod pewnym względem naprawdę się poprawił. Zapomniał najzupełniej, przynajmniej na jakiś czas, że najwyższy cel życia stanowiło staranie się o uśmiech sahibów. Zaczynał powoli rozumieć, jakie szczęście i zadowolenie sprawia nam, gdy zyskujemy miłość i szacunek tych, którzy nam są najbliżsi i najdrożsi.
Przyczyniło się do tego też i to, że Nabendu żył teraz w zupełnie innej atmosferze. Mężowi Labanjalekhi, babu Nilratanowi, znakomitemu prawnikowi, wielu brało za złe, że nie składa wizyt urzędnikom angielskim. Na zarzuty te odpowiadał Nilratan zwykle:
– Nie, dziękuję. Skoro nie mogą się zdobyć na tyle uprzejmości, aby oddać mi wizytę, moja uprzejmość byłaby tylko zbyteczną rozrzutnością. Piasek pustyni jest pięknie biały i połyskujący, ja jednak wolę obsiewać czarną ziemię, która mi me ziarno zwróci.
I Nabendu, niepomny na przyszłość, zaczął żywić te same poglądy. Jego widoki na godność Bahadura kwitły tymczasem dalej na gruncie przez zmarłego ojca i przez niego samego w ostatnich czasach starannie przygotowanym i nie było potrzeba świeżo ich podlewać. Czyż nie ufundował niemałym sumptem toru wyścigowego w mieście, które było najmilszym miejscem pobytu Anglików?
Kiedy zbliżał się czas Kongresu, otrzymał Nilratan z wydziału wezwanie do zbierania na ten cel składek. Niczego niepodejrzewający Nabendu siedział właśnie przy wesołej partyjce ze swoją szwagierką, gdy naraz zbliżył się do niego Nilratan z listą składek i rzekł:
– Proszę cię o podpis.
Ujrzawszy słowo „Kongres” Nabendu ze starej nawyczki przeraził się. Labanjalekha zrobiła również bardzo przerażoną minę i odezwała się:
– Nie rób tego. Zmarnujesz sobie na nic swój tor wyścigowy.
Ale Nabendu wykrzyknął pogardliwie:
– Czy myślisz, że mi to może sen odbierze?
– Nie ogłosimy twego nazwiska w dziennikach – rzekł Nilratan uspokajająco.
Ale Labanjalekha wtrąciła z poważną i zakłopotaną miną:
– Mimo wszystko to jest trochę niebezpieczne. Takie rzeczy trudno zachować w tajemnicy…
Nabendu odpowiedział gwałtownie:
– Nic by memu nazwisku nie zaszkodziło, nawet gdyby się znalazło w gazetach.
To rzekłszy, chwycił listę składek, którą Nilratan wciąż jeszcze trzymał w ręku, i jednym zamachem podpisał tysiąc rupii. W głębi duszy miał nadzieję, iż pisma tego nie podadzą.
Labanjalekha uderzyła się w czoło i zawołała przerażona:
– I – có – żeś – ty – zro – bił!
– Nic złego! – odpowiedział Nabendu, wypinając dumnie pierś.
– Ależ… ależ – mówiła z wahaniem – pomyśl tylko, co to będzie, jak ci wszyscy sahibowie się na ciebie obrażą: portier na dworcu Sealda, służba sklepowa u Whitewaya, dojeżdżacz u braci Hart – jak wszyscy ci panowie nie zechcą przyjść na twój proszony obiad i pić twego szampana! Pomyśl tylko, jak cię następnym razem zobaczą, nie będą cię już życzliwie klepać po ramieniu!
– Płakać o to nie będę! – odpowiedział Nabendu krótko.
Minęło parę dni.
Pewnego poranka, kiedy Nabendu popijał herbatę i przeglądał gazetę, nagle wzrok jego padł na adresowany do niego list otwarty, podpisany „N”. Autor listu dziękował mu pełnymi zapału słowy za hojny dar, oświadczając, iż nie można dość wysoko ocenić poparcia, jakie Kongres uzyskał dzięki temu, iż taki człowiek oddał się na jego usługi.
Ach, biedny ojcze Purnendu Szekharze! Czyż po to, aby utwierdzić potęgę Kongresu, spłodziłeś takiego nędznika?
Jednakże ta ciężarna nieszczęściem chmura miała też swe srebrne obramowanie33. Z faktu, iż tak gmina anglo-hinduska, jak i Kongres usiłowały złapać go na swój haczyk i przeciągnąć na swoją stronę, wynikało zupełnie jasno, iż przecie nie był zwykłym zerem. Toteż Nabendu, rozpromieniony z radości, zaniósł dziennik swej szwagierce i pokazał jej list.
Labanja udając, że nic o tym nie wie, zawołała ze strachem:
– O, cóż to za fatalna historia! Teraz wszystko się już wyda! I któż ci tego złośliwego figla wypłatał? Och, co za obrzydliwy zdrajca!
– No, no, Labanjo! – mówił ze śmiechem Nabendu. – Nie trzeba na niego zaraz tak pomstować! Ja mu przebaczam z całego serca i jeszcze bym mu za to dał swe błogosławieństwo!
W parę dni później ktoś przysłał Nabendu wrogo usposobiony dla Kongresu dziennik. Znajdował się tam artykuł opatrzony podpisem „Ktoś, kto wie lepiej”, a naturalnie zaprzeczający wszystkiemu, co pisał autor listu otwartego. „Ci, którzy mają zaszczyt znać babu Nabendu Szekhara osobiście – brzmiał artykuł – ani na chwilę nie uwierzą podobnemu oszczerstwu. Stać się członkiem Kongresu jest dla niego takim samym niepodobieństwem, jak dla leoparda zrzucić skórę. Jest to człowiek na wskroś z charakterem – nie żaden nieszczęśliwy w swych staraniach o posadę rządową chłystek lub adwokat bez klienteli. Nie należy też do tych, którzy, wróciwszy po krótkim pobycie w Anglii i małpując nasze ubranie i obyczaje, wdzierają się bezczelnie w angielskie towarzystwo, aby później z uczuciem zawodu musieć się z niego wycofać. Toteż nie widzimy najmniejszego powodu, dla którego by babu Nabendu Szekhar itd., itd…”.
Ach, ojcze Purnendu Szekharze! Jakże dobrą sławę wyrobiłeś sobie i swemu nazwisku wśród Anglików!
I ten artykuł pokazano szwagierce, bo czyż nie był to najlepszy dowód, że Nabendu nie jest jakimś mizernym, nędznym półgłówkiem, lecz prawdziwym, co się zowie, mężczyzną?
Labanja wykrzyknęła z udanym zdziwieniem:
– Któryż z twoich przyjaciół mógł to pisać? Może konduktor, może kuśnierz – a kto wie, czy nie dobosz z fortu?
– Mnie się zdaje, że na to powinieneś odpowiedzieć – odezwał się Nilratan.
– Czy to konieczne? – rzekł Nabendu wyniośle. – Czy mam odpowiadać na każdą drobnostkę, jaką przeciw mnie wyciągną?
Śmiech Labanji zalał pokój.
Nabendu zmieszał się trochę i spytał:
– O cóż właściwie idzie?
Ale ona śmiała się dalej niepowstrzymanie, przy czym jej smukła młodzieńcza postać gięła się, jak gdyby wiatr nią kołysał. Ten wybuch wesołości najzupełniej już wyprowadził z równowagi Nabendu.
– Czy sądzisz może, że ja boję się na to odpowiedzieć? – zapytał nie bez pewnego smętku w głosie.
– Ale skądże! – odpowiedziała Labanja. – Pomyślałam sobie tylko, że przecie nie wyrzekłeś się jeszcze nadziei uratowania swego tak obiecującego toru wyścigowego. Tak, nadzieja to wszystko!
– Ty naprawdę myślisz, że ja się o to obawiam? Dobrze, przekonasz się! – odpowiedział Nabendu zrozpaczony i natychmiast zaczął pisać odpowiedź. Skończywszy, podał ją Labanji i Nilratanowi, ale ci orzekli, że jest za słaba.
– To nie dość energiczne. Na to się musi mocno chlasnąć, nieprawdaż?
Z całą uprzejmością podjęli się zredagowania artykuliku. Ostateczne jego brzmienie było następujące:
„Jeżeli ktoś połączony z nami związkami krwi przechodzi na stronę naszych nieprzyjaciół, staje się dla nas znacznie niebezpieczniejszy od każdego cudzoziemca. Pyszałkowaci Anglicy są dla rządu Indii wrogami znacznie gorszymi niż Rosjanie a nawet Afganowie; stają oni zawsze jako niemożliwa do usunięcia zapora między rządem a narodem i uniemożliwiają wszelkie zadzierzgnięcie węzłów przyjaznych między obu stronami. Kongres jest tą instytucją, która zbudowała szeroki gościniec wiodący do lepszego porozumienia między rządem a poddanymi, jednakże dzienniki angielskie rozkrzewiły się jak chwasty cierniste przez całą szerokość tej drogi itd., itd.”.
Nabendu w duchu obawiał się, że ten artykuł sprowadzi na niego nieszczęście, z drugiej jednak uczuł się wbity w dumę znakomitym stylem, który uważał za swój własny. Odpowiedź ta została na odpowiednim miejscu wydrukowana, po czym zaczęły się w najbliższych dniach pojawiać w różnych dziennikach uwagi, odpowiedzi i ataki, aż wreszcie zagrzmiały trąby, obwieszczając światu fakt, iż Nabendu stał się członkiem Kongresu i jaką sumę na jego cele podpisał.
Nabendu mówił teraz z tak rozpaczliwą odwagą, jak gdyby był najzagorzalszym patriotą. Labanja śmiała się w duchu i mówiła sama do siebie:
– No, no, poczekaj, próbę ogniową masz jeszcze przed sobą.
Pewnego poranku, kiedy Nabendu przed kąpielą natarł sobie oliwą piersi i właśnie starał się wszelkimi sposobami namaścić również trudno dostępne okolice łopatek, służący przyniósł mu bilet z nazwiskiem samego sędziego okręgowego! Miły Boże! Cóż miał począć? Nie mógł przecie w żaden sposób wyjść tak namaszczony i przyjąć sahiba. Szamotał się konwulsyjnie, jak ryba, którą czeka patelnia. Wykąpał się z gorączkowym pośpiechem, ubrał się i wybiegł z łazienki. Służący oświadczył mu, że sahib czekał przez dłuższy czas i właśnie odszedł. Jaką część winy w tej komedii złośliwego splotu okoliczności ponosiła Labanja, a jaka przypadała na służącego, stanowi zadanie rachunkowe, którego rozwiązanie pozostawiam matematykom etyki.
Serce Nabendu skurczyło się w piersi z bólu jak świeżo ucięty ogon jaszczurki. Przez cały dzień siedział milczący, smutny, osowiały.
Labanja usunąwszy z twarzy wszelki ślad wesołości, jaka panowała w jej duszy, kilkakrotnie pytała go stroskanym głosem:
– I cóż ci się stało? Mam nadzieję, że nie jesteś chyba chory?
Nabendu zrobił wielki wysiłek, aby się uśmiechnąć i dać jakąś wesołą odpowiedź.
– Któż mógłby zachorować przy tobie – wyjąkał wreszcie – która jesteś uosobioną boginią zdrowia?
Ale uśmiech zgasł szybko. Przykre myśli dręczyły go bezustannie.
– Naprzód podpisałem się na liście składek na rzecz Kongresu, następnie ogłosiłem w dziennikach ten głupkowaty artykuł, zaś teraz obraziłem sędziego okręgowego, każąc mu na siebie czekać, gdy on zaszczycił mnie odwiedzinami. Co on sobie o mnie pomyśli! Ach, ojcze Purnendu Szekharze, dziwnym zrządzeniem losu wyglądam na takiego, jakim wcale nie jestem!
Następnego poranku Nabendu ubrał się w swe najlepsze suknie, włożył do kieszeni zegarek z grubym złotym łańcuszkiem i wdział na głowę wielki turban.
– Dokąd idziesz? – zapytała go szwagierka.
– Mam ważne sprawy – odpowiedział Nabendu.
Labanja milczała.
Stanąwszy u drzwi sędziego okręgowego, wyjął swój bilet wizytowy.
– Teraz z nim mówić nie można – rzekł lodowatym tonem dyżurny lokaj.
Nabendu wyjął z kieszeni parę rupii.
Lokaj skłonił się natychmiast i rzekł:
– Jest nas pięciu, panie!
Wobec tego Nabendu wyjął w tej chwili dziesięć rupii i podał mu je.
Wprowadzono go do sędziego okręgowego, który siedział przy biurku w szlafroku i w pantoflach. Sędzia okręgowy wskazał mu palcem krzesło i spytał, nie podnosząc głowy znad papierów:
– Czym można służyć, babu?
Nabendu przebierał przez chwilę nerwowo palcami po swym łańcuszku, aż wreszcie rzekł niepewnym głosem:
– Pan był wczoraj łaskaw odwiedzić mnie, panie sędzio?
Sahib zmarszczył czoło, rzucił nań sponad papierów okiem i rzekł:
– Ja pana odwiedzać? Co pan za głupstwa wygaduje?
– Proszę o przebaczenie, panie – jąkał Nabendu. – Musiała zajść jakaś pomyłka… jakieś nieporozumienie – to mówiąc starł obfity pot z czoła i wyszedł z pokoju, zataczając się. A kiedy się tego wieczoru niespokojnie przewracał na łóżku, wciąż niby z jakiejś odległej dali brzmiało mu w uszach:
„Babu, ty jesteś kolosalnym osłem!”.
Wracając do domu, przyszedł Nabendu do przekonania, że sędzia okręgowy wyparł się tylko tej wizyty, obrażony, iż musiał tak długo czekać.
Na pytanie Labanji odpowiedział, że wyszedł, aby kupić wody różanej. Zaledwie to powiedział, zjawiło się pół tuzina policjantów z oznakami upoważniającymi do inkasowania grzywny; skłoniwszy się nisko przed Nabendu, czekali z uśmiechem.
– Czy oni chcą cię aresztować za to, że podpisałeś składkę na Kongres? – szepnęła Labanja z uśmiechem.
Sześciu policjantów wyszczerzyło tuzin szeregów białych zębów i rzekło:
– Bakszisz, babu sahib!
Z sąsiedniego pokoju wyszedł Nilratan i spytał zirytowany:
– Bakszisz? Za co?
Policjanci odpowiedzieli, wciąż jeszcze uśmiechając się:
– Babu sahib był na audiencji u sędziego okręgowego, wobec tego przyszliśmy po bakszisz.
– O! – zaśmiała się Labanja. – Nie wiedziałam nic o tym, że sędzia okręgowy handluje już wodą różaną. Jak dotąd niezbyt mu zależało na tym, aby nam kadzić.
Nabendu, starając się pogodzić historię swych zakupów z wizytą u sędziego okręgowego, wyjąkał parę słów bez związku, z których zresztą nikt nie mógł być mądry.
Nilratan rzucił policjantom:
– Tu nie ma żadnego powodu do dawania baksziszu; nic nie dostaniecie.
– O, to przecie biedni ludzie – rzeki Nabendu nieśmiało. – Dlaczego by im nic nie dać?
Mówiąc to, wyjął banknot. Ale Nilratan wyrwał mu go z ręki z uwagą:
– Są na świecie biedniejsi od nich; dam im te pieniądze w twoim imieniu.
Nabendu czuł się niezmiernie nieszczęśliwy, że nie mógł czymś przejednać niepokojących sług rozgniewanego boga Sziwy. Kiedy policjanci odchodzili z groźnie zmarszczonymi czołami, patrzył na nich błędnym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć:
„Wiecie wszystko, moi panowie! To nie moja wina!”.
Tego roku Kongres miał się odbyć w Kalkucie. Nilratan udał się tam wraz z żoną, aby wziąć udział w obradach. Nabendu towarzyszył im.
Jak tylko przyjechali do Kalkuty, stronnictwo Kongresu zebrało się dokoła Nabendu, a radość i zapał nie miały granic. Powitano go głośnym „hura”, wyróżniano na najrozmaitsze sposoby i wynoszono pod niebiosa. Każdy mówił, że gdyby ludzie wybitni, jak Nabendu, nie oddali się na usługi sprawy, ojczyzna byłaby stracona. Nabendu chętnie się z tym zgadzał i wyszedł z chaosu omyłek i zamieszania jako jeden z przywódców ojczyzny. Kiedy pierwszego dnia wszedł do sali zebrań, wszyscy powstali z miejsc, wołając głośno: „Hip, hip, hura!” według zagranicznego zwyczaju, tak że ojczyzna ze wstydu zarumieniła się aż po korzonki włosów.
Nadszedł dzień imienin królewskich i nazwisko Nabendu nie stało na liście Ray-Bahadurów.
Tegoż wieczoru otrzymał zaproszenie od Labanji. Kiedy do niej przyszedł, Labanja wręczyła mu z wielką pompą szatę honorową i własnoręcznie namalowała mu sandałową pastą czerwony znak na czole. Każda z sióstr zarzuciła mu na szyję własnoręcznie uwity wieniec. W różowym sari i obsypana klejnotami oczekiwała go w jednym z sąsiednich pokojów małżonka Arunlekha z twarzą rozjaśnioną uśmiechem i rumieńcem. Siostry pospieszyły do niej i wręczyły jej wieniec, aby i ona wzięła udział w uroczystości, jednak nie chciała ich nawet słuchać, zaś jej wieniec, który tęsknił do szyi Nabendu, oczekiwał cierpliwie cichego milczenia północy.
Siostry mówiły do Nabendu:
– Koronujemy cię dziś na króla. W całym Hindustanie nie ma nikogo, kto by dostąpił takiego zaszczytu.
Czy to było dla Nabendu wielką pociechą, wie tylko on jeden; ale my sami wielce o tym powątpiewamy. Przeciwnie, mamy nadzieję, że on przecie jeszcze w tym życiu doprowadzi do Ray-Bahadura i że pisma angielskie ogłoszą z okazji jego zgonu rozdzierające serce artykuły. Wobec czego wznieśmy na razie trzykrotny okrzyk na cześć ojca Purnendu Szekhara: „Hip, hip, hura! Hip, hip, hura! Hip, hip, hura!”
Odwet
I
Było to nocą księżycową w czas pełni, w początkach marca. Młoda wiosna rozsyłała na wszystkie strony swe tchnienia ciężarne wonią kwiatów mangowych. Miły śpiew niestrudzonej papiji, ukrytej w gęstym listowiu starej bliźniaczej śliwy nad sadzawką, dolatywał do czuwającej jeszcze sypialni w domu Mukhardżiego. Tam, przy oknie, siedział Hemanta naprzeciw swej żony; bawił się delikatnie lokiem jej włosów, okręcając go sobie dokoła palców, to znów dzwonił splotem jej bransolet lub też zsuwał na twarz wieniec, który jej włożył na głowę. Podobny był do wietrzyka wieczornego, który pieszczotliwie wdzięczy się do swego ukochanego kwiatuszka i nie chcąc pozwolić mu zasnąć, ciągnie go łagodnie to w tę, to w drugą stronę.
Ale Kusum siedziała nieruchomo, patrząc przez otwarte okno, ze spojrzeniem utopionym najzupełniej w rozświetlonych księżycem głębiach nieskończonej przestrzeni. Zdawało się, jak gdyby nie czuła pieszczot małżonka.
Wreszcie Hemanta wziął ją za obie ręce, potrząsnął nimi łagodnie i rzekł:
– Kusum, gdzie jesteś? Odeszłaś ode mnie tak daleko, że dopiero po długim, cierpliwym poszukiwaniu mogłem cię przy pomocy wielkiego dalekowidza odnaleźć jako drobniuchny punkcik. Chodź bliżej, kochanie! Patrz, jaka przecudna noc.
Kusum odwróciła wzrok od pustej przestrzeni, spojrzała na męża i rzekła:
– A ja znam zaklęcie, które mogłoby w jednej chwili na drzazgi rozbić całą tę księżycową noc wiosenną.
– Jeśli istotnie znasz takie zaklęcie – roześmiał się Hemanta – proszę cię, nie wymawiaj go. Gdybyś jednak mogła w jakiś sposób sprawić, aby niedziela była trzy lub cztery razy na tydzień, zaś noce trwały aż do piątej po południu następnego dnia, proszę cię, nie zwlekaj z tym.
To mówiąc, próbował przyciągnąć żonę do siebie. Ale Kusum wysunęła się z jego objęć i rzekła:
– Wiesz, chciałabym dziś wieczór powiedzieć ci coś, co zamierzałam wyznać dopiero na śmiertelnym łożu. Dziś czuję, że potrafiłabym znieść wszelką karę, jaką byś mi wymierzył.
Hemanta chciał właśnie zrobić jakiś żart na temat kar i zacytował odpowiedni wiersz, gdy naraz usłyszeli szybkie zbliżanie się pary gniewnych pantofli. Były to dobrze znane kroki ojca, Harihara Mukhardżiego, a Hemancie, który nie wiedział, co to ma znaczyć, zabiło serce z niepokoju.
Harihar stanął przed drzwiami na korytarzu i zawołał donośnym głosem:
– Hemanta, wypędź natychmiast swą żonę z domu!
Hemanta spojrzał na żonę. W rysach jej twarzy nie znalazł ani śladu zdziwienia. W milczeniu ukryła twarz w dłoniach, pragnąc tylko z całej duszy móc zapaść się pod ziemię.
Wciąż jeszcze na skrzydłach powiewu wiosennego przylatywała do pokoju cudna pieśń papiji. Nikt jej nie słyszał. Niezliczone są piękności ziemi, ale, ach, jakże łatwo szczęście ludzkie obraca się wniwecz!
II
Hemanta wróciwszy do pokoju, zapytał żonę:
– Czy to prawda?
– Tak – odpowiedziała Kusum.
– Dlaczego mi o tym przedtem nie powiedziałaś?
– Próbowałam nieraz, ale nie mogłam. Och, ja nieszczęśliwa!
– Opowiedz mi teraz wszystko!
Powoli, ale bez wahania, pewnym głosem opowiedziała mu Kusum swą historię. Było to, jak gdyby szła boso przez ogień, ciężkimi, lecz zdecydowanymi krokami, i nikt nie wiedział, jak strasznie cierpiała. Kiedy skończyła, Hemanta wstał i wyszedł.
Kusum była pewna, że wyszedł, aby już nigdy więcej nie wrócić. Wydało się jej to tak naturalne, jak pierwszy lepszy, zwykły, codzienny wypadek, do tego stopnia w przeciągu tych paru ostatnich chwil dusza jej stępiała i zobojętniała. Nie było w niej nic prócz uczucia, że cały świat i cała jej miłość jest od początku do końca jednym wielkim złudzeniem. Nawet wspomnienie zapewnień miłości, jakie jej mąż w ostatnich dniach poczynił, wywołało na jej wargi tylko suchy, gorzki, przykry uśmiech, jak okrutny nóż, który jej przeszył serce. Myślała może, że to oto jest ta miłość – miłość zdająca się wypełniać całe życie, kryjąca w sobie tyle tkliwości i głębi uczucia, miłość, która nawet najkrótszą rozłąkę czyniła tak bolesną, a chwilę powitania tak jedyną i słodką, miłość niby bezgraniczna a wiecznotrwała i której koniec trudno sobie było wyobrazić nawet w nowych postaciach odrodzenia. A więc to była ta miłość! Tak wątła była jej podstawa. Ledwo jej dotknie palec kapłana, już ta „wieczna” miłość zmienia się w garstkę popiołu. Jeszcze przed chwilą szeptał jej Hemanta w ucho: „Jaka przecudna noc!”. I ta noc jeszcze się nie skończyła, ta sama papija ćwierkała swą pieśń, ten sam powiew południowy wpadał do pokoju, poruszając z lekka zasłonami łóżka, to samo światło księżycowe leżało na łóżku niedaleko otwartego okna, drzemiąc rozkosznie jak znużona wesołą zabawą piękna kobieta. Wszystko to było kłamstwem. Miłość kłamała jeszcze podstępniej niż ona sama.
III
Następnego poranka zapukał Hemanta do drzwi Peari Szankara Ghoszala. Po bezsennej nocy był zupełnie wyczerpany i wyglądał mizernie i nieswojo.
– Czego sobie życzysz, mój synu? – powitał go Peari Szankar.
Hemanta spłonął gniewem.
– Skalałeś naszą kastę! – zawołał drżącym głosem. – Przywiodłeś nas do zguby. Za to odpokutujesz.
Nie mógł dalej mówić, głos odmówił mu posłuszeństwa.
– Za to wy zostawiliście mi mą kastę, nie dopuściliście do wyrzucenia mnie z gminy i przyjaźnie poklepaliście po ramieniu! – rzekł Peari Szankar z cichym sarkastycznym śmiechem.
Hemanta pragnął, aby jego gniew bramiński na miejscu spalił Peari Szankara na węgiel, jednakże wściekłość trawiła tylko jego samego. Peari Szankar siedział naprzeciw niego nietknięty i w jak najlepszym zdrowiu.
– Czy zrobiłem ci kiedy co złego? – spytał Hemanta.
– Odpowiedz mi na jedno pytanie – rzekł Peari. – Co złego twemu ojcu zrobiła moja córka, moje jedyne dziecię? Byłeś wtenczas jeszcze mały i może nic o tym nie słyszałeś. Zatem posłuchaj. Uspokój się tylko. Historia, którą ci chcę opowiedzieć, jest bardzo wesoła.
Byłeś jeszcze małym chłopczykiem, kiedy mój zięć, Nabakanta, uciekł z klejnotami mej córki do Anglii. Może przypominasz sobie to i nadzwyczajne wzburzenie we wsi, kiedy po pięciu latach wrócił jako adwokat. Twój ojciec, który dochrapał się był godności wójta, oświadczył, że jeśli odeślę swą córkę do domu jej męża, muszę się jej raz na zawsze wyrzec i nie będzie mi wolno nigdy jej pozwolić przekroczyć progu mego domu. Padłem mu do nóg i błagałem: „Bracie, uratuj mnie ten jedyny raz. Ja młodzika doprowadzę do tego, że będzie jadł gnój krowi i podda się całej ceremonii oczyszczenia, ale przyjmij go na powrót do kasty!”. Twój ojciec jednak pozostał nieubłagany. Ja zaś nie mogłem w żaden sposób wyrzec się swego jedynego dziecka, wobec czego, pożegnawszy się ze wsią i z krewnymi, udałem się do Kalkuty. Ale i tam prześladowały mnie cierpienia. Kiedy ułożyłem już jak najszczegółowiej małżeństwo swego bratanka, ojciec twój podjudził krewnych jego narzeczonej i małżeństwo się rozwiało. A wówczas przysiągłem sobie święcie, że jeśli w mych żyłach jest choć kropla krwi bramińskiej, zemszczę się. Teraz zaczynasz powoli rozumieć już sens tego wszystkiego, nieprawdaż? Ale poczekaj jeszcze chwilkę. Ubawisz się dopiero, kiedy całej historii wysłuchasz, jest ona naprawdę bardzo zajmująca.
Chodziłeś już do gimnazjum. Mieszkał wówczas obok mnie, w sąsiednim domu, niejaki Bipradas Czatterdżi. Biedaczysko nie żyje już. Miał on wychowanicę, sierotę, imieniem Kusum, córkę człowieka z kasty Kajastha34. Dziewczyna była bardzo ładna, toteż stary bramin strzegł jej, jak mógł, przed natrętnym wzrokiem gimnazjalistów. Rozumie się jednak, że młoda dziewczyna nie potrzebowała się nadzwyczajnie wysilać, aby staremu zamydlić oczy. Wychodziła bardzo często na dach, żeby tam rozwieszać wypraną bieliznę, zaś o ile sobie przypominam, ty również przyszedłeś wówczas do przekonania, że dach jest najodpowiedniejszym dla ciebie miejscem do nauki. Czy siedząc tam na tych dachach, rozmawialiście z sobą, tego już nie wiem, ale zachowanie się dziewczyny wzbudziło podejrzenia starego. Coraz bardziej zaniedbywała swe obowiązki domowe i zaczęła, jak Parwati35 podczas swych ćwiczeń pokutnych, pogardzać pożywieniem i snem. Parę razy wieczorem, w obecności owego staruszka, wybuchała nagle płaczem, pozornie bez najmniejszego powodu.
Nareszcie zauważył, że oboje przesiadujecie dość często na dachu i że ty zaniedbujesz nawet szkołę, aby tylko móc w południe siedzieć z książką w ręku na dachu; do tego stopnia nagle przypadły ci do smaku samotne studia. Bipradas przyszedł do mnie, aby się poradzić, i opowiedział mi o wszystkim.
– Wujaszku! – powiedziałem mu. – Od dawna już nosisz się z zamiarem zrobienia pielgrzymki do Benares. Zróbże to teraz, a dziewczynę pozostaw pod moją opieką. Już ja się nią zajmę.
Pojechał. Umieściłem dziewczynę w domu Śripati Czatterdżiego i podałem go za jej ojca. Co się stało, wiesz sam. Stanowi to dla mnie niemałą ulgę, że mogłem ci wszystko od początku opowiedzieć. Brzmi to jak jakiś romans, nieprawda? Myślę napisać o tym książkę i wydrukować ją, ale cóż, nie mam zdolności literackich. Mój siostrzeniec podobno nie jest pod tym względem bez zdolności, postaram się, może on mnie wyręczy. Najlepiej jednak byłoby, gdybyś ty zrobił to do spółki z nim, bo ja nie wiem tak dokładnie, jak się wszystko skończyło.
Hemanta nie słuchając już ostatnich uwag Peari Szankara, zapytał:
– Czy Kusum godziła się na to małżeństwo?
– Cóż! – rzekł Peari Szankar. – Na to trudno odpowiedzieć. Znasz przecie kobiety! Kiedy mówią „nie”, myślą „tak”. W pierwszych dniach po przeprowadzeniu się na nowe mieszkanie odchodziła prawie od zmysłów z tego powodu, że cię nie widziała. Ty jednak, zdaje się, w krótkim czasie odnalazłeś jej nowe mieszkanie, bo zwykle zbaczałeś z drogi do gimnazjum i wałęsałeś się w pobliżu domu Śripati. Nie miałem wrażenia, jakoby oczy twoje szukały gimnazjum, ponieważ zwrócone były w stronę zakratowanych okien domu prywatnego, gdzie dostać mogły się tylko owady lub serca lunatycznych młodzieńców. Obojga was było mi bardzo żal. Widziałem, że studia twoje były poważnie zagrożone, a stan dziewczęcia godny politowania.
Pewnego dnia zawezwałem do siebie Kusum i powiedziałem:
– Słuchaj mnie, córko moja. Jestem już starym człowiekiem, wobec czego nie potrzebujesz się mnie wstydzić. Wiem, kogo twe serce pożąda. Ten młody człowiek jest nie mniej od ciebie pogrążony w rozpaczy. Bardzo bym chciał was połączyć.
Usłyszawszy to, Kusum zalała się łzami i wybiegła z pokoju. Ja zaś zacząłem wieczorem chodzić do domu Śripati, gdzie rozmawiałem z Kusum o tobie, tak że udało mi się zdobyć jej zaufanie. Kiedy jej wreszcie powiedziałem, że chciałbym doprowadzić do skutku wasze małżeństwo, zapytała:
„I jakże to jest możliwe?”.
„Pozwól mi tylko działać!” – odpowiedziałem. – „Podam cię jako braminkę!”.
Po długich namowach poprosiła mnie, abym się dowiedział, czy i ty na to się zgodzisz.
„Co za nonsens!” – rzekłem. – „Chłopak i tak już mało że od zmysłów nie odchodzi, po cóż go dręczyć jeszcze tymi wszystkimi zawikłaniami? Byle tylko ślub się udał – zresztą wszystko dobre, co się dobrze kończy. A ponieważ nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa, aby rzecz się wydała, absolutnie już nie wiem, dlaczego miałabyś rezygnować z własnego szczęścia, unieszczęśliwiając równocześnie na całe życie drugiego człowieka”.
Nie wiem, czy Kusum zgadzała się z tym planem czy nie. Na razie płakała, a potem nie chciała się odezwać ani słowem. Ile razy mówiłem: „Wobec tego dajmy spokój tej całej sprawie”, zaczynała się bardzo niepokoić. Kiedy sprawy doszły do tego punktu, wysłałem Śripati do ciebie z propozycją małżeństwa; ty przyjąłeś ją natychmiast i w ten sposób wszystko zostało załatwione.
Tuż przed oznaczonym terminem stała się Kusum tak oporna, że tylko z najwyższym wysiłkiem mogłem utrzymać ją w posłuszeństwie.
„Dajmy temu wszystkiemu spokój, wuju!” – powtarzała bez przerwy.
„Cóż ty sobie wyobrażasz, szalone dziecię!” – łajałem ją. – „Jakże możemy cofać się dziś, kiedy wszystko jest już gotowe?”.
„Powiedz ludziom, że umarłam” – błagała mnie. – „Wyślij mnie, dokąd chcesz!”.
„A cóż się stanie z młodym człowiekiem?” – pytałem. – „Dziś jest w siódmym niebie radosnego oczekiwania, iż jutro już spełni się jego najgorętsze życzenie, a ty chcesz, abym ja mu nagle zwiastował twoją śmierć? Jedynym następstwem tego byłoby, że jutro rano przyniósłbym ci wieść o jego śmierci, a tego samego wieczora dowiedziałbym się o śmierci twojej. Czy wyobrażasz sobie, że stary człowiek, jak ja, mógłby się dopuścić takiego podwójnego mordu na dziewczynie i braminie?”.
Tak tedy w oznaczonym naprzód pomyślnym dniu wesele się odbyło i uczułem się zwolniony od brzemienia obowiązku, jakiego się sam podjąłem. Co się potem stało, sam wiesz najlepiej.
– Czyż nie mogłeś poprzestać na tym, że wyrządziłeś nam krzywdę nie do naprawienia? – spytał Hemanta po chwili milczenia. – Dlaczegóż teraz zdradziłeś tajemnicę?
Peari Szankar odpowiedział na to z idealnym spokojem:
– Widząc, iż wszelkie przygotowania do małżeństwa twej siostry są zakończone, powiedziałem sobie: prawdą jest, iż skalałem kastę jednego bramina, ale to stało się tylko na skutek poczucia obowiązku. Teraz jednak zagrożona jest kasta drugiego bramina, a tu już moim oczywistym obowiązkiem jest zapobiec temu. Dlatego też napisałem do krewnych narzeczonego, iż mogę im dowieść, że ty pojąłeś za żonę córkę Śudry36.
Hamując wszelkimi siłami swój gniew, rzekł Hemanta:
– Cóż stanie się z dziewczyną, jeśli ja ją teraz opuszczę? Czy przyjmiesz ją na powrót w swój dom?
– Ja swoje zrobiłem – rzekł Peari Szankar spokojnie. – Nie moją rzeczą jest troszczyć się o odepchnięte żony innych ludzi. Hej, jest tam kto? Przynieść dla Hemanty babu szklankę mleka kokosowego z lodem. I trochę betelu!
Hemanta wstał i wyszedł, nie czekając na tę obfitą ucztę.