Kitabı oku: «Głodne kamienie», sayfa 4
II
Pewnego dnia Dżagannath szedł jak zazwyczaj ulicą wioski ocienioną mangami. Nagle spostrzegł chłopca nieznanego sobie, widocznie obcego przybysza. Chłopak przewodził zgrai wyrostków i właśnie objaśniał im plan jakiegoś nowego szelmostwa. Porwani jego energią i olśnieni nowością pomysłów uznali go inni chłopcy za swego wodza i poddali się jego władzy bez szemrania. W przeciwieństwie do innych chłopiec nie uciekł na widok starca, ale podszedł doń blisko i wytrząsł ze swego czandaru, czyli płachty okrywającej plecy niby płaszcz, żywą jaszczurkę. Zwierzątko skoczyło na Dżagannatha, zbiegło po jego plecach i uciekło w zarośla. Starzec przeraził się i dobrą chwilę drżał na całym ciele ku ogólnej radości urwipołciów stawiających kozły z uciechy. Dżagannath poszedł dalej, klnąc i łając. Ale nie uszedł daleko, gdy nagle znikła z jego pleców gamcza, czyli szal, a za moment ujrzał ją na głowie obcego chłopaka przemienioną w piękny turban.
Zbytki malca uczyniły na starcu wielkie wrażenie, odczuł coś w rodzaju przyjemności. Nie zdarzyło się dawno, by jakieś dziecko ośmieliło się doń zbliżyć. Przystanął, zaczął mówić, czynić uwodzicielskie obietnice i na koniec skłonił chłopca, by podszedł doń blisko, po czym zawiązała się między nimi rozmowa:
– Jak się zwiesz, chłopcze?
– Nitaj Pal!
– Skąd jesteś?
– Nie powiem!
– Kto jest twym ojcem?
– Nie powiem!
– A dlaczego?
– Bo uciekłem z domu!
– Czemuż uciekłeś?
– Bo mnie ojciec chciał posłać do szkoły!
Od razu stało się starcowi oczywiste, że jest daremnym marnowaniem grosza posyłać chłopców do szkoły, przeto ojciec Pala musiał być człowiekiem nader niepraktycznym, skoro tego nie zauważył.
– Słuchaj no, chłopcze! – rzekł. – Czy chcesz iść ze mną i zostać w mym domu?
– Ano dobrze! – oświadczył malec i zaraz rozgospodarował się u Dżagannatha z taką obojętnością i pewnością siebie, jakby jego dom był cieniem pod przydrożnym drzewem. Mało tego. Zaczął od razu stawiać żądania dotyczące spraw pożywienia i odzieży, a czynił to z takim spokojem, jak gdyby cały rachunek z góry uregulował. Jeśli mu się coś wydało niedostateczne albo nieodpowiednie, bez ceregieli kłócił się ze starcem ząb za ząb. Z łatwością byłby Dżagannath utrzymał w ryzach własne dziecko, ale ponieważ było to dziecko cudze, przeto musiał się poddać i uczynił to bez oporu.
III
Wszyscy mieszkańcy wioski zdumiewali się niepomału, że chłopak zdołał tak szybko opętać starego skąpca. Pewni byli, iż Dżagannath niedługo umrze i wielkim bólem przejmowało ich to, że niezawodnie całe swe mienie pozostawi temu przybłędzie. Uniesieni zawiścią, z ochotą uczyniliby chłopcu coś złego, ale starzec pilnował go jak oka w głowie.
Czasem groził Nitaj sam, że sobie pójdzie precz, a wówczas starzec wabił go obietnicą zapisania mu wszystkiego, co posiada. Chociaż chłopak był malcem, mimo to jednak pojmował dobrze, że obietnica ta to rzecz niemała.
Mieszkańcy wioski zaczęli tedy czynić poszukiwania za ojcem chłopaka. Topniały im serca z litości na myśl o tych biednych stroskanych rodzicach i oświadczyli zgodnie, że Nitaj to urwis bez czci i wiary, skoro może im taki ból zadawać. Gromadzili nad głową jego wszelakie klątwy, ale zacietrzewienie, z jakim to czynili, świadczyło raczej o ich zawiści, jak poczuciu sprawiedliwości.
Pewnego dnia dowiedział się starzec, że niejaki Damodar Pal poszukuje swego syna i właśnie przybył w tę okolicę. Gdy to posłyszał Nitaj, zaniepokoił się bardzo, zrezygnował co prędzej z przyszłych bogactw i chciał uciekać. Ale Dżagannath uspokoił go, mówiąc:
– Skryję cię tak dobrze, że nikt cię nie znajdzie, nawet sami mieszkańcy tej wioski!
To podnieciło ciekawość chłopca i zawołał:
– Gdzież to? Pokaż mi zaraz to miejsce!
– Nie mogę cię tam zaprowadzić teraz – odrzekł starzec – bo spostrzegliby sąsiedzi. Musisz zaczekać do nocy!
Myśl o tajemnej kryjówce zachwyciła chłopca. Postanowił zaraz po odejściu ojca użyć jej do zabawy w chowanego i założyć się z innymi, że go nie znajdą. Nie znajdą na pewno i wygra zakład. To myśl doskonała! A co za pyszny figiel! Pomyśleć tylko, że ojciec przeszuka całą wieś i odejdzie z kwitkiem!
W południe zamknął Dżagannath chłopca w swym domu i znikł na pewien czas. Gdy wrócił, zasypał go Nitaj pytaniami.
Gdy się ściemniało, rzekł chłopak: – Dziadku, idźmy teraz!
– Musimy zaczekać nocy! – odrzekł Dżagannath.
Po chwili krzyknął Nitaj: – Dziadku, już noc! Chodźmy!
– Ludzie we wsi nie pokładli się jeszcze spać!
Nitaj czekał, a potem powiedział:
– Już śpią! Dziadku, śpią wszyscy! Chodźmy!
Noc stawała się coraz głębsza, sen kleił powieki Nitaja i musiał czynić wielkie wysiłki, by nie zasnąć. O północy wziął starzec chłopca za rękę i wyszedł z domu. Szli omackiem ciemnymi ulicami. Nie było żywego ducha, a ciszę przerywało jeno czasem naszczekiwanie psa, któremu odpowiadały chórem inne. Czasem też przeleciał ptak nocny zdziwiony krokami ludzkimi o tej niezwykłej porze. Nitaj drżał ze strachu i ściskał kurczowo dłoń starca.
Minęli niejedno pole uprawne i doszli w końcu do bagniska porosłego kępami sitowia, nad brzegiem którego stała stara, opuszczona, na poły zniszczona świątynia. – Ach, to tu? – powiedział Nitaj tonem rozczarowania. Wyobrażał sobie tę kryjówkę całkiem inaczej. Nie było to wcale tajemnicze ani dziwne. Ileż nocy od czasu ucieczki z domu spędził w takich opuszczonych świątyniach? Było to, co prawda, wcale niezłe miejsce do zabawy w chowankę, ale inni chłopcy mogli go tutaj dosyć łatwo znaleźć.
Dżagannath wszedł do świątyni i podniósł jedną z fliz kamiennych podłogi. Zdumiony chłopiec spostrzegł podziemną komnatę, pośrodku której świeciła się lampa. Strach i ciekawość toczyły walkę w jego małym serduszku. Dżagannath zstąpił w dół po drabinie, a Nitaj poszedł za nim.
Gdy się znaleźli na dole, chłopiec, rozejrzawszy się wkoło, zobaczył pod ścianami mnóstwo dzbanów z brązu, na środku zaś leżał dywan do odprawiania modlitw i stały ryneczki z cynobrem, pastą sandałową, kwiaty i inne rzeczy potrzebne do odprawiania pudży. Nitaj, chcąc zaspokoić swą ciekawość, sięgnął do jednego dzbana i wyjął garść rupii i innych złotych monet.
Dżagannath zwrócił się doń i rzekł:
– Powiedziałem ci, Nitaju, że dam ci wszystko, co posiadam. W tych dzbanach mieści się cały mój majątek i oddaję ci go dzisiaj.
Chłopak podskoczył z radości w górę.
– Wszystko moje? I nie odbierzesz mi ani jednej rupii, dziadku?
– Jeślibym to uczynił – rzekł starzec uroczyście – natenczas niechaj trąd okryje ręce moje! Ale stawiam jeden warunek. Oto gdyby kiedyś zjawił się tutaj wnuk mój, Gokul Czandra, albo syn jego, albo wnuk czy prawnuk, wreszcie jakikolwiek jego potomek, to musisz mu oddać wszystko aż do ostatniego pieniążka, rozumiesz?
Chłopak myślał, że starzec zwariował, przeto odparł:
– Dobrze!
– Usiądź na tym dywanie! – rzekł Dżagannath.
– Po co?
– Muszę ci udzielić pudży!
– W jakim celu? – spytał chłopak z przestrachem.
– Taki jest przepis.
Nitaj przysiadł na dywanie, a Dżagannath namaścił mu czoło pastą sandałową, zrobił mu czerwone kółko pomiędzy brwiami, otoczył wieńcem kwiatów jego szyję i zaczął mamrotać formułki czarodziejskie.
Biedny Nitaj bał się bardzo. Siedział przybrany jak bożek i słuchał formułek i zaklęć.
– Dziadku! – szeptał raz po raz.
Ale Dżagannath nie przestawał się modlić i nie odpowiadał wcale.
Gdy skończył, z wysiłkiem poprzyciągał dzbany do chłopca jeden po drugim i kazał mu złożyć takie ślubowanie:
– Przysięgam uroczyście, że cały ten skarb oddam Gokulowi Czandra Kundu, synowi Brinbadana Kundu, albo synowi, wnukowi czy prawnukowi rzeczonego Gokula Czandra Kundu, albo wreszcie jakiemukolwiek innemu jego potomkowi prawowitemu!
Nad każdym dzbanem z osobna musiał Nitaj powtórzyć tę przysięgę, tak że w końcu popadł w zupełne oszołomienie, a język nie chciał się poruszać w jego ustach. Gdy ceremonia się skończyła, powietrze w piwnicy stało się duszne, gęste od kopciu lampy i oddechów ich obu. Podniebienie chłopca wyschło zupełnie i wszystkie członki paliły go dotkliwie. Dusił się po prostu.
Lampa paliła się coraz to słabiej, mdlała, drżała i zgasła na koniec. Zapadła zupełna ciemność, a chłopak usłyszał, jak starzec wstępuje po szczeblach drabiny.
– Dziadku! Dokąd idziesz? – krzyknął przerażony.
– Odchodzę, a ty zostaniesz tutaj! Nie znajdzie cię nikt! Nie zapomnij imienia Gokula Czandra, syna Brindabana, wnuka Dżagannatha.
Wyciągnął na wierzch drabinę. Chłopak prosił głosem zdławionym strachem:
– Chciałbym wrócić do ojca!
Dżagannath położył na swoim miejscu kamienną płytę, a potem ukląkł i przyłożył do niej ucho. Usłyszał raz jeszcze wołanie Nitaja: – Ojcze! – potem rozległ się łoskot przygłuszony, jak by ciężki przedmiot upadł na podłogę, i zaległa cisza głęboka.
Dżagannath oddał pieczę nad skarbem swoim Yakowi, teraz zaczął kamienną płytę przysypywać ziemią. Skończywszy tę robotę, nasypał na całą podłogę cegieł i gruzu, a na wierzchu zasadził przygotowane trawy, małe roślinki i krzewy leśne. Noc minęła niemal, a on ciągle pracował, nie mogąc się oderwać od tego miejsca. Co chwila przykładał ucho do ziemi i nasłuchiwał.
Zdawało mu się, że z głębi ziemi, z dalekiej, przepastnej głębi, z samego jej środka dolatywały skargi bolesne. Zdawało mu się, że przesycona jest nimi ciemń i świt i że wszyscy ludzie świata, śpiący teraz, zerwą się ze snu. O… już wstają, siadają w łóżkach i nadsłuchują.
Jak szalony sypał coraz to więcej ziemi na kamienie. Chciał zdławić te jęki, ale raz po raz słychać było słowa: – Ojcze! Ojcze!
Bił nogami w ziemię co sił i krzyczał: – Cicho bądź! Cicho… bo wszyscy cię usłyszą! – Ale ciągle wydawało mu się, że słyszy wołanie: – Ojcze!
Słońce ukazało się na niebie. Dżagannath opuścił świątynię i znalazł się w szczerym polu. Ale i tu zawołał ktoś tuż za nim: – Ojcze! – Obrócił się przerażony i spostrzegł syna swego stojącego o kilka kroków.
– Ojcze! – powiedział Brindaban. – Słyszałem, że syn mój ukrywa się w domu twoim. Oddaj mi go!
Starzec rozwarł szeroko oczy, wykrzywił usta, pochylił się i wrzasnął: – Twój syn?
– Tak! Mój Gokul. Zwie się teraz Nitaj Pal, a ja przybrałem imię Damodara Pala. Osławiony zostałeś, ojcze, tak w całej okolicy, że musiałem ukryć swe pochodzenie, gdyż inaczej ludzie nie chcieliby wymówić naszego nazwiska.
Z wolna podniósł starzec ręce w górę. Palce jego ruszały się, jakby chwytać chciał coś w powietrzu. Zachwiał się i padł zemdlony.
Przyszedłszy do zmysłów, zaprowadził syna swego do opuszczonej świątyni i gdy się w niej znaleźli, spytał: – Czy słyszysz jakieś wołanie?
– Nie! – odrzekł Brindaban.
To mu sprawiło widoczną ulgę.
Począwszy od tego dnia chodził wszędzie i pytał ludzi: – Czy słyszycie jęki i wołanie? – A ludzie wyśmiewali się ze zdziecinniałego starca.
W cztery lata później leżał Dżagannath na łożu śmierci. Coraz mglistszym wydawał mu się świat, przestawał go widzieć, coraz to ciężej było mu oddychać. Nagle usiadł na posłaniu i zawołał jakby w szale gorączki:
– Nitaju! Ktoś mi zabrał drabinę!
Nie mogąc odnaleźć drabiny, by po niej wyjść ze swego straszliwego więzienia, gdzie nie było światła ni powietrza, padł na poduszki i ukrył się tam, gdzie nikt jeszcze odnalezionym nie został w ciągu długich wieków światowej zabawy w chowankę.
Był sobie król
Był sobie król…
Za naszych lat dziecięcych nie pytano nigdy:
– Co to za król? Gdzie żył?
Gdyż szło o króla z baśni. Mając lat siedem żaden z nas nie był ciekawy dowiedzieć się czegoś jeszcze o owym królu ni badać, czyli żył i panował w Kaszi lub Kanaudż, czy mu było na imię Siladitja lub Śaliwahan.
Sama owa najwyższa prawda, owa rzeczywistość niezrównana zawarta w słowach:
– Był sobie król…
starczyła, by rozpłomienić radością bez granic i świętym natchnąć uniesieniem małego słuchacza.
Tak było, teraz jest inaczej. Słuchacze są bystrzejsi i żądają większej ścisłości. Naturalnie, wszakże nastały czasy krytycyzmu i nauki. Posłyszawszy taki początek baśni słuchacz uczuwa podejrzenie, kieruje reflektor wiedzy na oną mgławicę legendarną i pyta:
– No dobrze… ale jaki król?
Stosując się do zmienionych wymagań swych klientów, baśniopisowie i ich głosiciele nie zadowalają się już dawną nieokreśloną formą, ale przybierając miny niezmiernie uczone, zaczynają tak:
– Był sobie pewnego razu król imieniem Adżataśatru…
Niestety i to nie starczy chciwemu wiedzy słuchaczowi naszych błogich oświeconych czasów. Uśmiecha się, spoziera spod oka, łyska okularami wiedzy i mówi do autora:
– Dobrze… dobrze, szanowny panie, ale… który Adżataśatru?
Na to autor, który przygotował się należycie:
– Każdy żak szkolny wie doskonale, że było trzech królów tego imienia. Adżataśatru I urodził się w XX wieku przed Chrystusem i zmarł wcześnie, mianowicie licząc dwa lata i osiem miesięcy życia. Bardzo mi przykro, ale nie zdołałem odnaleźć w archiwach ścisłych i dokładnych dat, szczegółów oraz całokształtu jego panowania. Adżataśatru II lepiej jest już znany historykom naszym. Nowa, wydana w latach ostatnich Wielka Encyklopedia Historii zawiera na stronie…
W tym momencie słuchacz współczesny doznaje ogromnego ukojenia. Sumienie naukowe przestaje mu doskwierać. Czuje, że może zaufać autorowi, który stoi na wysokości zadania, i mówi do siebie: „Usłyszę opowieść pożyteczną, pouczającą i ciekawą”.
O, jakże łatwo oszukać dzisiejszego krytycznego słuchacza! Wszyscy drżymy na myśl, że ktoś posądzi nas o brak naukowości, a kończy się na tym, że jesteśmy nieukami. Rezultat ów zaś osiągamy przebiegłszy długą, mozolną drogę badań.
Anglik posiada przysłowie: „Nie pytaj, a nie będę zmuszony cię okłamywać”. Siedmioletni chłopiec słuchający baśni wie o tym doskonale, przeto przez cały czas opowiadania milczy dyskretnie. A piękne zmyślenie niczym nieosłonione, niewinne jako niemowlę, przejrzyste się staje jak prawda, jak krystaliczny, ożywczy potok górski. Natomiast zamaszyste, ciężkie, uczone kłamstwo czasów naszych musi prawdziwe swe oblicze ukrywać z zakłopotaniem pod fałdzistą draperią. Niechże w draperii onej znajdzie się bodaj najmniejsza dziurka, którędy przeniknąć zdoła oko, natychmiast słuchacz czy też czytelnik odwraca się z oburzeniem i odrazą, po czym… autor może pakować manatki, sława bowiem jego przepadła z kretesem.
Za młodu… za młodu znaliśmy się wszyscy doskonale na łakotkach i słodycz uroczą baśni odkrywaliśmy metodą własną, nieomylną. Cóż nas wonczas obchodziły takie nieużyteczne sprawy, jak na przykład… wiedza? Szło nam jeno o… prawdę! Maleńkie, niezepsute serduszko wiedziało dobrze, gdzie jej pałac kryształowy i którędy doń wiedzie droga.
Dzisiaj wymagają ludzie, byśmy całe spisywali stronice faktów, gdy sama prawda brzmi po prostu:
– Był sobie król…
Pamiętam pewien wieczór w Kalkucie.
Babka zaczęła bajkę, a na dworze szalała nawałnica. Miasto było zalane wodą, ludzie brodzili w niej z trudem, a w naszej ulicy sięgała przechodniom po kolana.
Serce moje wezbrało nadzieją tak silną, że była mi niemal pewnikiem. Pragnąłem, by nauczyciel się nie zjawił, by nie mógł przybyć onego wieczoru. Siedziałem w najdalszym kącie werandy i patrzyłem w ulicę, a serce mi biło… tak mocno… coraz mocniej. Nie spuszczałem oczu ze strug deszczu, a ile razy słabło jego natężenie, zbierając wszystkie siły woli, modliłem się:
– Boże… Boże… każ padać deszczowi mocno, bardzo mocno, aż do wpół do siódmej!
Byłem święcie przekonany, że powodem całej burzy, nawałnicy i powodzi jest wyłącznie sprawa wyrwania ze szponów nauczyciela biednego bezbronnego chłopczyny, przytulonego do kącika werandy pewnego domu w Kalkucie.
Nie wiem, czy modlitwa moja została wysłuchana, czy sprawiła to jakaś przyczyna niższego rzędu, prawo fizyczne lub coś podobnego, dosyć, że deszcz uparł się i padał dalej.
Niestety, uparł się także i mój nauczyciel. Punktualnie w czasie przeznaczonym na lekcję ujrzałem wynurzający się z zakrętu ulicy jego parasol. Wielka mydlana bańka nadziei w piersi mojej pękła i uczułem ból w sercu. „Zaprawdę” – pomyślałem – „jeśli istnieje kara w drugim życiu, odpowiadająca dokładnie winie, to nauczyciel odrodzi się w moim ciele, ja zaś przyjdę na świat jako jego nauczyciel”.
Zobaczywszy parasol, zerwałem się i co sił w nogach pobiegłem do pokoju matki. Matka i babka siedziały naprzeciw siebie przy stole, na którym stała lampa, i grały w karty. Wbiegłem, rzuciłem się na łóżko tuż koło matki i zawołałem:
– Matusiu droga, nauczyciel przyszedł, a mnie tak bardzo boli głowa! Czy muszę koniecznie odbyć lekcję dzisiaj?
Mniemam, że opowieść ta nie wpadnie w rękę dziecku nieletniemu, i ufam silnie, iż nie zostanie zamieszczona w podręczniku szkolnym. To, co uczyniłem, było bardzo, bardzo złe, a mimo to nie spotkała mnie najlżejsza nawet kara. Przeciwnie, występek mój został po królewsku nagrodzony i odniósł triumf.
Matka powiedziała:
– Dobrze! – a zwracając się do służącej, dodała: – Powiedz nauczycielowi, że lekcji dziś nie będzie.
Nie ulegało żadnej wątpliwości, iż choroby mej rzekomej nie brała na serio, gdyż grała dalej w karty, nie zwracając wcale uwagi na mnie. Ja zaś, ukrywszy twarz w poduszki, śmiałem się długo i serdecznie. O, jakżeśmy się doskonale rozumieli oboje z matusią.
Ale chyba wszyscy wiedzą dobrze, że udawanie choroby przez czas dłuższy to dla siedmioletniego chłopca rzecz niezmiernie trudna. Nie minęła minuta, a już uczepiłem się babuni, prosząc gorąco:
– Babuniu! Opowiedz mi bajkę!
Musiałem powtarzać mą prośbę nieskończoną ilość razy. Matka i babka grały dalej i nie zwracały na mnie uwagi. Na koniec matka powiedziała:
– Dajże nam spokój! Zaczekaj, aż skończymy partię.
Ale ja się upierałem:
– Babuniu, opowiedz mi bajkę!
Powiedziałem matce, że może jutro skończyć grać, a babka powinna teraz opowiedzieć bajkę.
Znudzona matka rzuciła karty i powiedziała:
– Trudno! Niech będzie bajka! Nie mogę sobie z tym smykiem dać rady.
Może pomyślała, że jutro nie będę jej nudził, bo przecież przyjdzie nauczyciel i zabierze mnie do nauki.
Widząc, że matka się poddała, rzuciłem się na babkę. Chwyciłem ją za rękę, tańcząc z zachwytu, i zaciągnąłem na łóżko pod siatkę od moskitów.
– Teraz opowiadaj, babuniu!
A babunia zaczęła:
– Był sobie król i miał królową.
„Jak na początek, nieźle” – pomyślałem – „miał tylko jedną!”.
Zazwyczaj królowie z baśni są na punkcie królowych wprost rozrzutni i gdy się dowiemy, że były na przykład dwie królowe, to nas zaraz ogarnia jakiś smutek. Jedna z nich musiała być niezawodnie nieszczęśliwa! No, ale w tej bajce niebezpieczeństwo nie zagrażało, wszakże miał tylko jedną jedyną.
Zaraz potem dowiedziałem się, że nie miał syna. Miałem lat siedem i nie sądziłem, że nieposiadanie syna może być przyczyną zmartwienia. Tym lepiej, zawadzałby tylko.
Ale nie zdziwiłem się zbytnio, usłyszawszy, że król udał się do lasu pościć i zanosić błagalne modły w tym celu, by otrzymać syna. To jego rzecz. Ja osobiście udałbym się do lasu chyba po to, by ujść pazurów mego nauczyciela.
Król tedy poszedł, zostawiając królową wraz z małą córeczką, która rosła, rosła, aż wyrosła na śliczną królewnę.
Minęło dwanaście lat. Król ciągle pościł i modlił się o syna, a ani razu przez cały czas nie pomyślał o swej córeczce. Królewna tymczasem rozkwitła całą krasą młodości. Mijał rok za rokiem, pora zamężcia mijała, król nie wracał. A królowa martwi się i płacze, i wzdycha, i mówi:
„Czyż córka moja ma umrzeć niezamężną? O, biada mi! O, jakiż smutny mój los!”.
Posłała zatem gońców do króla, którzy go bardzo, bardzo prosili, by zechciał przybyć do pałacu na jedną jedyną noc i spożyć bodaj jedną jedyną wieczerzę. A król przystał na to.
Królowa przyrządziła własną ręką, przykładając się z niezmierną pilnością do pracy, sześćdziesiąt cztery potrawy, przysposobiła małżonkowi siedzenie z drzewa sandałowego i sama poukładała przysmaki na złotych talerzach oraz ponalewała napoje w srebrne kubki.
Za fotelem stanęła królewna z wachlarzem z piór pawich w dłoni. Po dwunastoletniej nieobecności wkroczył król do pałacu. Królewna poruszała wachlarzem, a piękność jej rozświetliła wszystkie komnaty. Król patrzył w oblicze swej córki i zapomniał usiąść i jeść.
Po długiej chwili zapytał królową:
„Powiedz mi, kim jest to dziewczę, którego piękność wydaje się być odblaskiem lic bogini. Czyją jest córką?”.
Królowa dotknęła dłonią czoła i zawołała:
„O, jakże straszny jest mój los! Czyż nie poznajesz własnej córki swojej?”.
Król zmieszał się i rzekł pełen podziwu:
„Widzę, że mała córeczka nasza wyrosła na piękną kobietę”.
„Naturalnie!” – odparła królowa, wzdychając. – „Czyż nie wiesz, że minęło dwanaście lat!”.
„Czemuż nie zaślubiłaś jej do tej pory?” – spytał król.
„Ciebie nie było!” – rzekła królowa. – „Jakże tedy mogłam znaleźć dla niej odpowiedniego małżonka?”.
Królem owładnęło wzburzenie i zawołał:
„Pierwszy mężczyzna, którego ujrzę jutro, wychodząc z pałacu, zostanie jej mężem!”.
Królewna poruszała dalej wachlarzem z pawich piór, a król ukończył biesiadę.
Gdy następnego ranka król wyszedł z bramy pałacu, spostrzegł syna pewnego bramina, zbierającego chrust i suche gałęzie w pobliskim lesie. Chłopak miał siedem lub osiem lat.
A król rzekł:
„On zostanie mężem córki mojej!”.
Któż się oprzeć ośmieli woli króla?
Przywołano chłopca i musiał zamienić z królewną ślubne wieńce.
Przytuliłem się do babuni mocniej jak dotąd i gładząc jej białe włosy, spytałem gorącym szeptem:
– I cóż dalej?
Na dnie serca mego taiło się palące pragnienie, bym mógł znaleźć się na miejscu owego siedmioletniego męża cudnej królewny. Z dworu dochodził jednostajny chlupot wody. Gliniana lampka, u mego łóżka stojąca, płonęła niskim, mdłym płomyczkiem. Głos babuni brzęczał cichutko niby skrzydełka owada. Wszystko było jak tajń cudu, a z niej snuła się złota nić rozmarzeń. Zdało mi się, że ongiś… dawno… w zamierzchłym, nieokreślonym czasie zbierałem suche gałęzie w lesie przytykającym do pałacu dziwnego króla. Tam to pewnego ranka spotkało mnie szczęście. Oto zamieniłem wieńce małżeńskie z królewną, cudną jak sama bogini wdzięku. We włosach jej połyskiwała przepaska złota, złote kolczyki zwisały z jej uszek różowych, złocisty łańcuch opasywał jej wiotką kibić i złote obrączki brzękały u kostek jej nóżek przecudnych.
Gdyby babunia była autorem, ileż by musiała przydać objaśnień tej krótkiej, nikłej baśni! Przede wszystkim spytano by, po co król przebywał przez całych lat dwanaście w lesie? Po wtóre, dlaczego królewny nie wydano za mąż? Jedno i drugie to oczywisty nonsens.
A choćby nawet aż do tego punktu czytelnicy wytrzymali bez krytyki, to niewątpliwie na samą wzmiankę o tak dziwnym małżeństwie powstałby rumor niesłychany i zewsząd rozległyby się protesty. Po pierwsze bowiem, małżeństwo to nigdy w ogóle zawarte nie zostało, a autor zmyśla. Po wtóre, jakże mogła królewna, pochodząca z kasty wojowników, poślubić chłopca z kapłańskiej kasty braminów? Czytelnicy musieliby nabrać przekonania, że autor potajemnie, w osłonie baśni, występuje przeciwko uświęconym długą tradycją wieków zwyczajom religijnym i społecznym urządzeniom narodu. Naturalnie zasypano by listami dzienniki.
Toteż modliłem się z całego serca do Boga, prosząc go, by babunia w następnym wcieleniu nie przyszła na świat jako postępowy wnuk swój, autor, ale ponownie jako stara zacofana babunia opowiadająca po prostu bajki.
– I co dalej? – spytałem, oczekując dalszego ciągu z biciem serca.
A babunia mówiła:
– Królewna zabrała z sobą swego maleńkiego męża i zbudować kazała wielki wspaniały pałac o siedmiu bramach. Tam zamieszkała i zaczęła wychowywać chłopca.
Podskoczyłem kilka razy w łóżku, silnie objąłem ramionami poduszkę i spytałem:
– Cóż dalej?
– Malec chodził do szkoły, uczył się wielu rzeczy od różnych nauczycieli, a gdy wyrósł trochę, pytali go koledzy:
„Któż to jest owa piękna dama mieszkająca z tobą w pałacu o siedmiu bramach?”.
Mały chłopiec bramiński sam był ciekaw, kim była owa dama. Ale pamiętał tylko, że pewnego dnia zbierał suche gałęzie, a potem uczyniło się jakieś zbiegowisko. Wszystko to stało się niezmiernie dawno… doprawdy nie mógł sobie przypomnieć szczegółów.
Minęło pięć lat. Koledzy pytali go ciągle:
„Kto jest owa piękna dama z pałacu o siedmiu bramach?”.
Razu pewnego chłopiec wrócił ze szkoły do domu pogrążony w smutku i powiedział do królewny:
„Koledzy pytają mnie ustawicznie, kim jest owa piękna dama z pałacu o siedmiu bramach, a ja nie wiem, co odpowiedzieć! Powiedzże mi, kim jesteś?”.
Królewna odparła:
„Zaczekaj… przyjdzie dzień, w którym się dowiesz!”.
Chłopiec pytał odtąd codziennie: „Ktoś jest, piękna damo?”, a królewna powtarzała niezmiennie: „Zaczekaj… przyjdzie dzień…”.
I znowu minęły trzy czy cztery lata.
Nareszcie poczęło synowi bramina brakować cierpliwości i rzekł: „Jeśli mi dzisiaj nie powiesz, kim jesteś, piękna damo, wiedz, że niezwłocznie opuszczę ten pałac o siedmiu bramach”.
Na to odpowiedziała:
„Powiem ci jutro!”.
Gdy tylko nazajutrz młodzieniec wrócił ze szkoły, natychmiast począł prosić:
„Powiedz mi nareszcie!”.
„Powiem ci dzisiaj w nocy, po wieczerzy, gdy będziesz leżał w łóżku”.
„Dobrze!” – odparł i jął liczyć godziny dzielące go od nocy.
A królewna przysuła5 łoże jego białym kwieciem, napełniła wonnym olejem złotą lampę, zapaliła i postawiła u wezgłowia. Potem przystroiła włosy, wzięła przecudną szafirową szatę i usiadłszy, jęła liczyć godziny dzielące ją od nocy.
Kiedy małżonek królewny ukończył wieczerzę, nie mogąc nawet jeść skutkiem wzburzenia i niecierpliwości, i wreszcie znalazł się w złocistym łożu przysutym białym kwieciem, rzekł do siebie:
„Tej nocy niezawodnie dowiem się, kim jest piękna dama z pałacu o siedmiu bramach”.
Królewna posiliła się resztkami potraw, które pozostawił małżonek, a potem udała się, idąc powoli do komnaty sypialnej. Tej nocy miała dopełnić przyrzeczenia i powiedzieć mu, kim jest.
Kroczyła z wolna po stopniach ku łożu, a stanąwszy, pochyliła się nad młodzieńcem. Nagle spostrzegła, iż wąż skryty w kwiatach ukłuł jadowitym żądłem jej małżonka. I oto syn bramina, młodziuchny mąż jej, leżał na posłaniu z kwiatów blady, cichy i martwy…
Serce mi bić ustało nagle i spytałem zdławionym szeptem:
– I co dalej?
– Co dalej… – powtórzyła babunia jak echo.
Nie warto, zaprawdę, snuć dalej bajki. W miarę opowiadania stałaby się coraz to niemożliwszą i nie zaspokoiła nikogo.
Siedmioletni chłopczyna nie wiedział, że… o ile istnieje coś dalej… poza grobem, żadna babunia ani prababunia tego opowiedzieć nie może.
Wiara dziecięca nie uznaje faktu zniszczenia. Nie przypuszcza, by coś mogło ustać, chwyta za płaszcz śmierci, obraca go na wszystkie strony i pyta: cóż dalej?
Jakże pojąć dziecku, iż baśń, opowiedziana o słodkim wieczorze, cudnym wieczorze pogromu nauczyciela, może się tak przeraźnie i nagle skończyć… Babunia musiała tedy otworzyć kluczem wrota niepodobieństwa, rozewrzeć podwoje tajemnej komnaty wiekuistości i… opowiadać dalej.
Uczyniła to bardzo prosto. Przywiązała martwe zwłoki do pnia bananu6, puściła je z prądem rzeki i poleciła czarodziejowi wygłosić odpowiednią formułę zaklęcia.
To starczyło. Onej bowiem przesiąkłej deszczem nocy śmierć utraciła dla chłopca całą przeraźną grozę swoją i zdała mu się jeno głębokim snem jednej nocy. Zanim przebrzmiały ostatnie słowa, zapadły znużone powieki przyciśnione uśpieniem.
Drobne ciałko chłopca płynie ułożone w łodzi odrętwienia po fali czasu, a jutro czarodziej-dzień wygłosi formułę zaklęcia i dziecko powróci na świat życia i słońca.