Kitabı oku: «Chłopi, Część trzecia – Wiosna», sayfa 11
Niby pszczelny rój obsiadł ziemię pachniącą i roił się pracowicie w cichości bladego zwiesnowego dnia – że jeno skowronki rozgłośniej śpiewały ważąc się gdziesik niedojrzane, wiater też przewiał niekiedy, zatargał drzewiny, rozwiał przyodziewy kobietom, przygładził żyta i w bory uciekał z chichotem.
Długie godziny pracowali bez wytchnienia, tyle jeno odpoczywając, co tam ktoś grzbiet wyprostował, odzipnął i znowuj się przykładał do zagona. Że nawet na południe z ról nie zjeżdżali, przysiedli jeno na miedzach pojeść z dwojaków i kościom dać folgę, ale skoro tylko konie przejadły, za pługi się imali, nie leniąc ni ociągając. Dopiero o samym zmierzchu zaczęli ściągać z pól.
Wnetki rozbłysły chaty i zawrzały gwarem a krętaniną, cała wieś stanęła w łunach ogni, co się z okien i drzwi wywartych darły na drogę, w każdej chałupie zwijali się kiele obrządków i wieczerzy. Rwetes się podniósł, przekrzyki, rżenia koni, skrzypy wierzei, cielęce beki, gęgoty gęsi na noc spędzonych do zagród, dziecińskie wrzaski, że cała wieś huczała i trzęsła się tym dziwnie radosnym bełkotem.
Przycichło dopiero, kiej gospodynie do mich zapraszały, tak sielnie honorując chłopów, że sadzały ich na pierwszych miejscach, podtykając co najlepsze, nie żałowały bowiem ni mięsa, ni gorzałki…
We wszystkich chałupach wieczerzali, wszędy przez wywarte okna i drzwi widne były głowy w krąg zebrane i gęby ruchające, skrzybot łyżek się rozchodził, a smaki słoniny przysmażonej wiały po drogach, aż w nozdrzach wierciło.
Tylko jeden Rocho nikaj nie przysiadł na dłużej, chodził od domu do domu, siał dobrym słowem, poredzał i szedł dalej do drugich, jako ten gospodarz zapobiegliwy i o wszystkim jednako baczący, a tak samo jak cała wieś pełen wesela i może barzej jeszcze przejęty radością.
Nawet u Hanki czuć było to dzisiejsze świątko, bo choć pomocy nie potrzebowała, to by drugim ulżyć, zaprosiła do siebie na kwaterę dwóch Rzepczaków, które robiły u Weroniki i Gołębowej.
Tych se wybrała, że to Rzepczaki za szlachtę się miały.
Juści, co w Lipcach przekpiwali się zawdy z takiej szlachty i za psi pazur ich nie mieli, gorzej niźli na miejskich łachmytków i prefesjantów powstając; ale skoro weszli do chałupy, Hanka zaraz spostrzegła, że to inszy gatunek, znaczniejszy.
Chłopy były drobne i chuderlawe, z miejska w czarne kapoty odziane, ale sielnie miniaste; wąsiska im sterczały kiej wiechy konopne i oczyma toczyli górnie, jednako rozmowni byli, a obejście mieli delikatne i mowę zgoła pańską. Obyczajny był naród, bo tak wszyćko grzecznie chwalili, a każdej poredzili tym słowem zabasować, że kobiety jaże urastały z kuntentności.
Sutszą też wieczerzę kazała Hanka narządzić i podać im na stole pokrytym czystą płachtą.
Sielnie ich obserwowała, przykazując wszystkim uważnie, że prawie na palcach kiele nich chodziły, z oczu odgadując potrzeby, Jagna zaś, jakby całkiem głowę straciła, wystroiła się kieby na odpust i siedziała zapatrzona w młodszego niby w obraz.
– Ma on swoje dwórki, na bose ani spojrzy – szepnęła Jagustynka, jaże Jaguś w ogniach stanęła i na swoją stronę uciekła.
Rocho wszedł był właśnie, za stołkiem się rozglądając.
– Temu się najbarzej zdumieją nasze chłopy, co ludzie z Rzepek zjechali Lipcom pomagać! – rzekł cicho.
– Nie o swoją sprawę pobilim się w lesie, to nikt z nas zawziętości nie żywi – odpowiedział starszy.
– Bo zawdy bywa, że kiej się dwóch za łby bierze, trzeci korzysta!
– Prawda, Rochu, ale niech no dwóch się zgodnie zmówi w przyjacielstwo, to ten trzeci może niezgorzej oberwać po łbie – co?
– Mądrze mówicie, panie Rzepecki, mądrze…
– A co dzisiaj Lipcom dolega, jutro może przyjść na Rzepki.
– I na każdą wieś, panie Rzepecki, jeśli miasto za sobą obstawać i pospólnie się bronić, kłyźnią się, dzielą i przez złoście wydają wrogowi. Mądre i przyjacielskie sąsiady to jak te płoty a ściany bronne: świnia się bez nie nie przeciśnie i zagona nie spyska…
– Wie się już o tym, Rochu, między nami, jeno chłopy jeszcze tego nie miarkują i stąd bieda idzie…
– I na to już pora przychodzi, panie Rzepecki: mądrzeją…
Wytoczyli się wnet po wieczerzy na ganek, kaj już Pietrek przygrywał na skrzypicy dziewczynom, co się były zleciały posłuchać.
Wieczór szedł cichy i ciepły, mgły białymi kożuchami zsiadały się na łęgach, czajki kwiliły z mokradeł i młyn po swojemu turkotał, a czasem drzewa zaszumiały. Niebo było wysokie, ale zawalone burymi chmurzyskami, że jeno na obrzeżach zwałów przecierały się miesięczne brzaski, a miejscami z wyrw głębokich kieby w studniach gwiazdy bystro świeciły.
Wieś huczała kiej ul przed wyrojem. Do późna jarzyły się wszystkie okna, do późna też w opłotkach i po drogach wrzały przyciszone szepty i śmiechy buchały wesołe; dziewki szczerzyły zęby do kawalerów i rade się z nimi wodziły nad stawem, starsze zaś, zasiadłszy z gospodarzami na progach, ugwarzały się godnie zażywając chłodu i odpocznienia.
A nazajutrz, ledwie się niebo zarumieniło zorzami, jeszcze w świtowych, przyziemnych sinościach, zaczęli się zrywać ze śpiku i sposobić do pracy.
Słońce wzeszło pięknie, że świat, kieby tym srebrem szronami potrząśnięty, w ogniach stanął cały, w skrzeniach mokrawych i w chłodnym a rzeźwym poranku. Ptactwo uderzyło w krzyk ogromny, zaszumiały drzewa, zabełtały wody, podniesły się ludzkie głosy i wiater otrząsając krze roznosił po wsi terkoty, wołania, ryki, dzieuszyne śpiewki, co kajś zatrzepotały, i cały ten rwetes i krętaninę wychodzących na robotę.
Na łęgach mgły jeszcze leżały białe kiej śniegi, jeno na wyższych rolach porzedły i słonecznymi biczami pocięte i spędzone, dymiły już kiej z trybularzów i ku czystemu niebu darły się strzępiastym przędziwem; w szronach leżały jeszcze pola, kuląc się w dośpiku i nabrzmiewając niby pąki, a naród z wolna wpierał się wszystkimi stronami w orosiałe, senne zagony, wtapiał się w przesłoneczniane tumany i przywierał do poletek w cichości – bo od ziem, od drzew, z sinych dalekości, od wód błyskających krętowinami, od mgieł i od nieba, wynoszącego rozgorzały krąg słońca – wszystkim światem taka wiosna waliła i bił taki czad mocy i upojenia, że jaże w piersiach zapierało, jaże dusza się trzęsła w takiej przenajświętszej radości, co to jeno łzami skapuje cichymi, wzdychem się wypowie albo klękaniem przed tym zwiesnowym cudem i w najlichszej trawce widomym.
To i mnogi ów naród obzieral się długo dokoła, żegnał pobożnie, pacierze szeptał i w cichości za robotę się brał, że kiej przedzwaniali na mszę, już wszyscy byli na swoich miejscach.
Mgły rychło się rozwiały i pola stanęły na słonecznej jaśni, że jak okiem sięgał po lipeckich ziemiach, pociętych pasami zielonych ozimin, wszędy czerwieniały wełniaki, orały pługi, wlekły się brony, wodzone przez dziewki, gmerały się rzędy kobiet, sadzących ziemniaki, a gęsto po czarnych i długich zagonach chodziły chłopy przepasane płachtami: pochyleni ździebko i nabożnym, sypkim rzutem ręki rozsiewali ziarna w spulchnione, czekające role…
Tak zaś wszyscy pracowali gorliwie, głów nawet nie podnosząc, iż ani spostrzegli dobrodzieja, któren zaraz po mszy jawił się przy swoim parobku, orzącym nade drogą, a potem ku zdumieniu chodził po poletkach, pozdrawiał wesoło, częstował tabaką, komu i papierosa udzielił, tam rzucił jakieś słowo łaskawe, ówdzie dziecińskie głowy przygładził i z dzieuchami zażartował, indziej zaś to wróble stado, na zasiany jęczmień spadłe, pecyną zgonił, a często pierwszą garść siewu krzyżem błogosławił albo i sam rozrzucił, a wszędy do pośpiechu przynaglał, jakby i ekonom nie poredził lepiej.
I zaraz po obiedzie razem ze wszystkimi do roboty się stawił objaśniając kobietom, że choć to dzisiaj wypadało świętego Marka, ale procesja odbędzie się dopiero w oktawę, trzeciego maja.
– Nie pora dzisiaj, szkoda czasu, bo chłopy drugi raz nie przyjadą pomagać!
Tłumaczył i sam też z pola nie zeszedł aż do samego końca; sutannę podkasał, kijem się wspierał, że to tęgie brzucho musiał dźwigać, i chodził niestrudzenie, niekiedy jeno przysiadając po miedzach, by pot obetrzeć z łysiny a odzipnąć.
Radzi mu byli serdecznie, iż pod jego okiem robota jakby szła prędzej i lekciej, chłopy zaś za honor sobie miały, co im sam dobrodziej ekonomuje.
Słońce już czerwone i pełne nad bory się zwieszało, ziemie gasły, a dale jęły modrzeć, kiej pokończywszy co najpilniejsze roboty zaczęli ściągać do wsi; śpieszyli się, bych jeszcze za widoku do dom zdążyć.
Wielu i za wieczerzę dziękowało, przegryzając jeno co niebądź na prędce, a insi z pośpiechem brali miski wczas narządzone; konie, już założone do wozów, rżały przed domami.
Ksiądz się znowu pokazał na wsi wraz z Rochem, obchodził wszystkich i każdemu chłopu z osobna raz jeszcze dziękował za poczciwą pomoc Lipczakom.
– Bo co dasz potrzebującemu, jakbyś samemu Jezusowi dawał! No, mówię wam, że choć nieskorzy jesteście dawać na mszę, choć o potrzebach kościoła nie pamiętacie, choć już od roku wołam, że dach mi zacieka na plebanii, co dzień modlić się za was będę, za waszą poczciwość Lipcom okazaną… – wołał ze łzami, całując chylące mu się po drodze głowy.
Właśnie byli kiele kowala, skręcali na drugą stronę wsi, kiej im zastąpiły drogę zapłakane komornice z Kozłową na przedzie.
– A to dopraszam się dobrodzieja, szlim pytać: czy to nam chłopy pomagać nie będą?
Zaczęła hardo, podniesionym głosem.
– Bo czekalim, że i na nas przyjdzie kolej, a oni już odjeżdżają…
– I my sieroty ostaniem przez żadnego wspomożenia… – wraz mówiły.
Ksiądz zafrasował się, srodze poczerwieniawszy.
– Cóż wam poradzę?… nie wystarczyło dla wszystkich… i tak całe dwa dni poczciwie pomagali… no, mówię… – bełkotał latając po nich oczyma.
– Juści! pomagali, ale gospodarzom, bogaczom jeno… – zaszlochała Filipka.
– Nama jako zapowietrzonym nikto się nie pokwapił wspomóc…
– Nikogój głowa nie zaboli o nas, sieroty…
– Żeby choć kilka pługów do ziemniaków, to i tego nie! – szeptały łzawo.
– Moiście… odjeżdżają już… no… zaradzi się jakoś… prawda, że i wam ciężko… i wasi mężowie z drugimi… no, mówię, że się zaradzi.
– A o czym to będziem czekać tej pomocy?… a jak się jeszcze i tego ziemniaka nie wsadzi, to już ino postroneczka szukać! – zawiedła Gulbasowa.
– No, mówię, że się zaradzi… Dam wam swoich koni, choćby na cały dzień, jeno mi ich nie zgońcie… młynarza też uproszę, wójta, Boryny, może dadzą…
– Może! Czekaj tatka latka, jaż kobyłę wilcy zjedzą! Chodźta, kobiety, nie skamlajta po próżnicy!… żebyśta nie potrzebowały, to by wama dobrodziej pomogli… La gospodarzy jest wszystko, a ty, biedoto, kamienie gryź i łzami popijaj! Owczarz jeno stoi o barany, bo je strzyże, a z czegóż to nas oskubie, cheba z tych wszy! – wywierała pysk Kozłowa, jaże ksiądz zatkał uszy i poszedł.
Zbiły się w kupkę i rzewnymi łzami płakały, w głos wyrzekając, a Rocho utulał je, jak umiał, obiecując poczciwie pomoc jaką wyjednać. Odwiódł gdziesik pod płot, bo już zaczęli się rozjeżdżać na wszystkie strony, drogi zaczerniały od koni a ludzi, zaturkotały wozy i ze wszystkich progów leciały gorące słowa dziękczynień:
– Niech wama Bóg zapłaci!
– Bywajcie zdrowi!
– Odpłacim się jeszcze w sposobną porę!
– A zawdy w niedzielę zajeżdżajcie do nas kiej do krewniaków!
– Ojców pozdrówcie! A kobiety nam swoje przywieźcie!
– W potrzebie się któren znajdzie, z całej duszy pomożem!
– Ostajta z Bogiem i niech wama plonuje, ludzie kochane! – krzykali czapami trząchając do się i rękoma wymachując.
Dziewczyny i co ino było dzieci szły przy wozach odprowadzając ich za wieś. Największą kupą tłoczyli się na topolowej, gdyż tamtędy aż z trzech wsi jechali. Wozy toczyły się wolno, rozmawiali wesoło buchając częstym śmiechem i baraszkując.
Mrok się już sypał, zorze gasły, jeno wody kajś niekaj gorzały czerwono, mgły się zwijały na łęgach i wieczorna, zwiesnowa cichość przędła się po ziemiach. Żaby jęły gdziesik daleko a zgodnie rechotać…
Doprowadzili się do rozstajów i tam żegnali się wśród śmiechów i krzykań, ale nim jeszcze konie ruszyły z kopyta, kiej któraś z dziewczyn zaśpiewała za nimi:
Dasz, Jasiu, na zapowiedzie!
Słuchaj ino, tatuś jedzie,
Dudni na moście —
da dana!
Dudni na moście!
A chłopaki im na to odwracając się z wozów:
Teraz, Maryś, takie ziąby —
Zskrzytwiałyby dziewosłąby;
Dam w wielkim poście…
da dana!
Dam w wielkim poście!…
Dzwoniły młode głosy po rosie i we wszystek świat się niesły radosne.
VII
Chłopy wracają!
Piorunem ta wieść runęła i kiej płomień rozniesła się po Lipcach!
Prawda-li to? I kiedy? I jak?…
Nikto jeszcze nie wiedział.
To jeno pewne było, że stójka z gminy, któren jeszcze przed wschodem leciał do wójta z jakimś papierem, rzekł o tym Kłębowej, wypędzającej właśnie gęsi na staw, ta się w ten mig rzuciła z nowiną do sąsiadów, zaś Balcerkówny rozkrzyczały od siebie najbliższym chałupom, że nie wyszło i Zdrowaś, a już całe Lipce zerwały się na nogi trzęsąc radosną wrzawą, aż się zakotłowało w izbach.
A rano było jeszcze, tyle co się świt przetarł i majowy, wczesny dzień wstawał, jeno że jakiś poczerniały i mokry; deszcz mżył kiej przez gęste sito i pluskał cichuśko po rozkwitających sadach.
– Chłopy wracają! Chłopy wracają! – rwał się krzyk nad wszystką wsią, przez sady leciał hukliwie, z każdej chałupy bił kiej dzwon radosny, z każdego serca buchał płomieniem i z każdej gardzieli się wydzierał.
Dzień dopiero co wstał, a wieś już wrzała kiejby na odpuście; dzieci wylatywały z krzykiem na drogi, trzaskały drzwi, kobiety odziewały się na progach, już wypatrując tęskliwie wskroś drzewin rozkwitłych i szarugi przysłaniającej dalekości.
– Wszystkie wracają! Gospodarze, parobcy, chłopaki, wszystkie! Już idą! Już wyszli z lasa, już są na topolowej! – wołali na przemiany i ze wszystkich progów darły się krzyki, a co gorętsze wybiegały kiej oszalałe; gdzie już płacz się rozlegał i tętenty biegnących naprzeciw…
Jeno trepy kłapały i błoto się otwierało, tak wyrywali za kościół na topolową – ale na długiej, zadeszczonej drodze jeno mętne kałuże stały i siwiły się koleiny, głęboko wyrznięte.
Ni żywej duszy nie wypatrzył pod sczerniałymi od pluchy topolami.
Choć srodze zawiedzeni, bez namysłu i w dyrdy rzucili się na drugi koniec wsi, za młyn, na drogę od Woli, bo i tamtędy mogli powracać.
Hale cóż, kiej i tamój było pusto! Deszcz zacinał przysłaniając szarą kurzawą szeroki, wyboisty gościniec; gliniaste wody rowami waliły, w bruzdach burzyła się woda i drogą też szorowały strugi spienione, a rozkwitłe ciernie, brzeżące zielonawe pole, skulały zziębłe kwiaty.
– Wrony kołują górą, to plucha przejdzie! – rzekła któraś próżno wypatrując.
Posunęli się jeszcze ździebko, gdyż od spalonego folwarku ktosik zamajaczył na drodze i ku nim się zbliżał.
Dziad to był ślepy i wszystkim znany; pies, któren go wiódł na sznurku, zaszczekał zajadle i jął się ku nim rwać, ślepiec zaś nasłuchiwał pilnie, kij gotując ku obronie, ale dosłyszawszy rozmowy przyciszył pieska i pochwaliwszy Boga rzekł wesoło:
– Miarkuję, co to lipeckie ludzie… hę? I coś sporo narodu…
Dziewczyny go obstąpiły i nuże rozpowiadać jedna przez drugą.
– Sroki me opadły i wszystkie naraz skrzeczą! – mruknął nasłuchując uważnie na wsze strony, gdyż cisnęły się z bliska.
Kupą już wracali, dziad w pośrodku wlókł się, huśtajęcy na kulach i nogach pokręconych, wypierał naprzód ogromną, ślepą twarz.
Policzki miał czerwone i spaśne, oczy bielmem zasnute, brwie siwe i krzaczaste, nochal kiej trąbę, a brzucho niezgorzej wzdęte.
Cierpliwie słuchał, aż wymiarkowawszy przerwał im trajkoty:
– Z tymem i śpieszył do wsi. Niechrzczony jeden powiedział mi w sekrecie, co Lipczaki dzisiaj wracają z kreminału! Wczoraj mi rzekł, myślę sobie, jutro do dnia skoczę i pierwszy dam znać. Jakże, szukać takiej wsi jak Lipce! A które to w podle drepcą? – bo nie poredzę po samym głosie rozeznać?!
– Marysia Balcerkówna!… Nastka Gołębiów!… Ulisia sołtysowa!… Kłębowa Kasia!… Sikorzanka Hanusia! – wołały wszystkie.
– Ho! ho! sam ci to kwiat pannowy wyszedł! Widzi mi się, co wam było pilno do parobków, a dziadem musita się kontentować!… he?
– A nieprawda! po ojców wyszlim – zawrzeszczały.
– Loboga, dyć ślepy jezdem, ale nie głuchy! – aż baranicę głębiej nacisnął.
– Powiedziały we wsi, że już idą, tośmy wyleciały naprzeciw!
– A tu nikaj nikogo!
– Jeszczek za wcześnie; dobrze, by na połednie zdążyli gospodarze, bo chłopaki to może i do wieczora nie ściągną…
– Jakże, razem ich puszczą, to i razem przyjdą!
– A może się w mieście zabawią? mało to tam pannów?… cóż to im za niewola do waju się śpieszyć?… he! he! – przekomarzał się śmiejący.
– A niech się zabawią! nikto za nimi nie płacze!
– Juści, w mieście nie brakuje tych, co w mamki poszły albo w piecach u Żydów palą… takie będą im rade – szepnęła chmurnie Nastusia.
– Któren mieskie wycieruchy przekłada, o takiego żadna nie stoi!
– Dawnoście, dziadku, w Lipcach nie byli? – zagadnęła któraś.
– A dawno, coś na jesieni! Zimowałem se u miłosiernych ludzi, we dworzem przesiedział zły czas.
– Może we Wólce? u naszego? co?
– A we Wólce! Ja ta zawdy za pan brat z dziedzicami i z dworskimi pieskami: znają me i nie ukrzywdzą! Dały mi ciepły przypiecek, warzy, ile wlazło, tom bez cały czas powrósła kręcił i Boga chwalił. Człek się wyporządził i pieskowi też niezgorzej boki wydobrzały! Ho! ho! dziedzic mądry: z dziadami trzyma i wie, że torbę i wszy za darmo miał będzie… he! he! – aż brzuchem trząsł i łypał powiekami od śmiechu, a wciąż rajcował.
– A dał Pan Jezus zwiesnę, sprzykrzyły mi się pokoje i dworskie przypochlebstwa, zacniło mi się za chałupami i tym światem szerokim… Hej, deszczyk ci to siepie kiej czyste złoto, ciepły i rzęsisty, i rodzący, jaże świat pachnie młodą trawą… Kaj to lecita? Dzieuchy?!
Dosłyszał naraz, że poniesły się z miejsca, ostawiając go przed młynem.
– Dzieuchy!
Ale żadna już nie odkrzyknęła: dojrzały kobiety, ciągnące nad stawem ku wójtowej chałupie, i do nich śmigały.
Z pół wsi już się tam zbierało, by się coś rzetelnego dowiedzieć.
Wójt snadź wstał niedawno, bo jeno w portkach siedział na progu owijając onucami nogi, a o buty krzyczał na żonę.
Przypadały do niego z wrzaskiem, zadyszane, obłocone, które jeszcze nie myte ni czesane, a wszystkie ledwie zipiące z niecierpliwości.
Dał się im wyrajcować, buty co ino sadłem wysmarowane naciągnął, umył się w sieni i poczesując kudły w otwartym oknie, rzucił drwiąco:
– Pilno wama do chłopów, co? Nie bójta się, wracają dzisiaj z pewnością. Matka, daj no papier, co go to stójka przyniósł… za obrazem leży.
Obracał go w garściach, aż trzepnąwszy weń palcami rzekł:
– Wyraźnie stoi o tym jak wół… „Tak jak krześcijany wsi Lipec, gminy Tymów, ujezda…” – a czytajta se same! Wójt wama mówi, co wracają, to prawda być musi!
Rzucił im papier, któren szedł z rąk do rąk, i chociaż żadna nie wymiarkowała ni literki, że to był urzędowy, przypinały się do niego, wlepiając oczy z jakąś trwożną radością, kiejby w obraz, aż dostał się Hance, która, wziąwszy przez zapaskę, oddała z powrotem.
– Kumie, czy to wszystkie wracają? – spytała lękliwie.
– Napisane, co wracają, to wracają!
– Razem brali całą wieś, to i razem puszczą! – ozwała się któraś.
– Wstąpcie, kumo, przemiękliście ździebko! – zapraszała wójtowa, ale Hanka nie chciała, naciągnęła zapaskę na czoło i pierwsza ruszyła z nawrotem.
Wolniuśko jeno szła, ledwie dychająca z radości a strachu zarazem.
– Juści, co i Antka wrócą, juści! – pomyślała wspierając się naraz o płot, bo tak ją w dołku ścisnęło, że omal nie padła. Długo łapała powietrze zgorączkowanymi wargami… Nie, niedobrze się jeszcze czuła, dziwnie słabo. – Wróci Antek, wróci! – radość ją rozpierała do krzyku, a jednocześnie jęły ją przenikać strachy jakieś, niepewności, obawy jeszcze zgoła ciemne.
Coraz wolniej szła i ciężej, usuwając się pod płoty, bo całą drogą waliły kobiety, leciały szumnie, ze śmiechami, rozwrzeszczane i jaśniejące radością, a nie bacząc na pluchę, kupiły się pod chałupami, to nad stawem i rajcowały zawzięcie.
Dopędziła ją Jagustynka.
– Juści, że wiecie! no, to dopiero nowina. Czekalim na nią co dnia, a kiej przyszła, zwaliła me kiej pałą w ciemię. Od wójta idziecie?
– Przytwierdził i nawet z papieru o tym przeczytał.
– Przeczytał, to juści, że pewne! Chwała ci, Panie, powrócą chudziaki, powrócą gospodarze! – szeptała gorąco rozwodząc ręce.
Łzy posypały się jej z wyblakłych oczu, aż Hanka się zdumiała.
– Myślałach, że zapomstujecie, a wy w bek, no, no!…
– Co wy?! w taką porę bych pomstowała! Człowiek jeno z biedy da czasem folgę ozorowi, ale w sercu co inszego siedzi, że czy chce, czy nie chce, a z drugimi radować się musi albo i smucić… Nie poredzi żyć z osobna, nie…
Przechodziły koło kuźni: młoty biły hukliwie, ogień buchał czerwony z ogniska, a kowal obręcz naciągał na koło pod ścianą. Spostrzegłszy Hankę wyprostował się i wparł oczy w jej rozgorączkowaną twarz.
– A co?… doczekały się Lipce święta!… wracają pono niektóre.
– Wszystkie wracają, wójt o tym czytał! – poprawiła go Jagustynka.
– Wszystkie, zbójów przecież tak zaraz nie wypuszczą, nie…
Hance aż się w głowie zakotłowało i serce dziw nie pękło z bólu, ale zdzierżyła uderzenie i odchodząc rzekła mu ze straszną nienawiścią:
– By ci ten psi ozór przyrósł do podniebienia!
Przyśpieszyła kroku uciekając od jego śmiechu, co jakby kłami chwytał za serce.
Dopiero z ganku obejrzała się na świat.
– Maże się i maże… ciężko będzie z pługiem wyjechać na rolę.
Udawała spokój.
– Ranny deszcz i starej baby taniec niedługo trwają.
– Trza będzie tymczasem sadzić ameryki pod motyczkę.
– Kobiet ino patrzeć, spóźniły się bez tę nowinę, ale przyjdą… byłam u nich z wieczora, wszystkie się obiecały na odrobek.
W izbie już ogień buzował; ciepło było i jaśniej niźli na dworze. Józka skrobała ziemniaki, a dzieciak wrzeszczał wniebogłosy mimo zabawiań starszych dzieci. Hanka przyklęknąwszy przed kołyską jęła go karmić.
– Józia, niech Pietrek narządzi deski, gnój będzie wywoził od Florki na te zagony kiele Paczesiowego żyta. Nim plucha przejdzie, parę fur wywiezie… co się ma wałęsać po próżnicy!
– Przy was to nikto z leniem się nie stowarzyszy.
– Bo i sama kulasów nie żałuję! – powstała chowając piersi.
– Hale, ady bym na śmierć zapomniała, przeciek to od połednia świątko! Proboszcz procesję zapowiadał, odłożoną ze świętego Marka na oktawę…
– Przeciek to ino w krzyżowe dni bywają procesje!…
– Z ambony zapowiadał na dzisiaj, to musi, co i bez krzyżowych dni można chodzić do figur i święcić granice.
– Chłopaki będą brały dzisiaj na pokładankę po kopcach! – zaśmiała się Józka do wchodzącego Witka.
– Idą już, idą. Bieżyjcie z nimi, a zarządźcie, co potrza. Ja ostanę w chałupie, obrządzę i śniadanie zgotuję. Józka z Witkiem będą donosili ziemniaki na pole! – zarządzała Hanka wyzierając na komornice, które pookręcane w płachty i zapaski, że ledwie im było oczy widać, z koszykami na ręku i motyczkami, schodziły się pod ścianę otrzepując trepy o przyciesie.
Powiedła je zaraz Jagustynka przez przełaz nad polną drogą, kaj tuż przy brogu leżały czarne, przesiąkłe wodą zagony.
Stanęły wnet do roboty, po dwie na zagonie, głowami do siebie – dziubały motyczkami dołki, a wraziwszy weń ziemniak, przygarniały go ziemią, okopując zarazem w poprzeczne rządki.
Cztery robiły, stara była jeno na przyprzążkę, do poganiania.
Cóż, kiej robota szła niesporo!… ręce grabiały z zimna i w bruzdach było mokro, w trepy nabierało się wody, a szmaty na nic się marały w błocie, bo deszcz, choć ciepły i coraz drobniejszy, mżył cięgiem, rozpryskując się po skibach, a trzepiąc po sadach, co zwiesiły okwiecone gałęzie nad drogę i z jakąś lubością nastawiały się na pluchę.
Ale już szło na odmianę: kokoty piały, niebo się stronami podnosiło niezgorzej przetarte, jaskółki jęły śmigać powietrzem kiejby na zwiady, a zaś wrony uciekały z kalenic i niesły się cichuśko a nisko nad polami.
Baby gmerały przygięte do zagonów, podobne do kłębów szmat przemoczonych, poredzając, wolniuśko robiąc, a z długimi odpoczynkami, że to na odrobek przyszły, aż dopiero stara, obsadzająca grochem piechotą nadbruździa, zaczęła w głos rozglądając się dokoła:
– Niewiela dzisiaj gospodyń w polu ni na ogrodach.
– Chłopy wracają, to nie robota im w głowie!
– Pewnie, tłuste jadło narządzają i pierzyny grzeją…
– Prześmiewacie, a samej jaże łysty do nich drygają! – rzekła Kozłowa.
– Nie wyprę się, co mi już Lipce obmierzły bez chłopów. Staram przeciek, ale prosto powiem, że choć to są juchy, łajdusy, świędlerze i zabijaki, a niech się jawi choćby i ta najgorsza pokraka, to zarno z nim raźniej i weselej, i lekciej na świecie. Która co inszego powie, zełże jak pies.
– Wyczekały się na nich kobiety kiej kania na deszcz! – westchnęła któraś.
– Niejedna to czekanie ciężko przypłaci, a dzieuchy najprzódziej…
– Że i trzy kwartały nie miną, a dobrodziej chrzcić nie nadąży…
– Stare, a bają trzy po trzy: dyć na to Pan Jezus stworzył kobietę! nie grzech mieć dziecko! – podniesła głos przekornie Grzeli z krzywą gębą kobieta.
– A wy cięgiem swoje: zawdy za bękartami stoicie!
– A zawdy, jaże do samej śmierci każdemu do oczu stanę i rzekę: bękart czy nie – zarówno ludzkie nasienie, prawo ma na świecie jedno i jednako je Pan Jezus szacuje, wedle zasług jeno a grzechów…
Zakrzyczały ją wyśmiewając wzgardliwie. Zabiła ręce i pokiwała głową.
– Szczęść Boże na robotę! jakże idzie? – krzyknęła Hanka z przełazu.
– Bóg zapłać! dobrze, ino mokro.
– Nie brakuje ziemniaków?
Przysiadła nieco na żerdce.
– Donoszą, ile potrza; jeno mi się widzi, co za grubo krajane…
– Za grubo, dyć ino na pół, przeciek u młynarza co drobniejsze ziemniaki całe sadzą. Rocho powiedział, że takie są dwa razy plenniejsze.
– Musi, miemiecka to moda, bo jak Lipce Lipcami, zawdy się ziemniaki krajało na tyla, chylą oczków miały – kwękała sprzeczliwie Gulbasowa.
– Moiście, przeciek dzisiejsi ludzie nie głupsi wczorajszych…
– Hale, tera jajo chce być mędrsze od kury i stadu przewodzić…
– Rzekliście! Ale po prawdzie, co poniektóre, choć lata mają, rozumu nie nabyły! – zakończyła Hanka cofając się z przełazu.
– Zadufana w sobie, jakby już na całej gospodarce Borynów siedziała – mruknęła Kozłowa obzierając się za nią.
– Poniechajcie jej: szczere złoto, nie kobieta! Nie wiada, czyby się nalazla od niej lepsza i mądrzejsza. Co dnia z nią siedzę, a oczy i rozumienie mam. Nacierzpiała się ona i przeszła krzyże, że niech Bóg broni…
– Czeka ją jeszcze niejedno… Jagna w chałupie, i skoro Antek wróci, cudeńka się tu zaczną i breweryje, będzie czego słuchać…
– Że Jagna z wójtem się sprzęgła, cosik mi o tym bąknęli – prawda to?
Zaśmiały się z Filipki, że pyta, o czym już wróble świergocą.
– Nie rozpuszczajta ozorów: i wiater czasem słucha i roznosi, kaj nie potrzeba! – zgromiła Jagustynka.
Przygięły się do roli, dziabki migały szczękając niekiej o kamienie, a one rajcowały zawzięcie całą wieś obgadując.
Zaś Hanka szła od przełazu chyłkiem pod wiśniami, bo ją chwytały za głowę obwisłe i przemoczone gałęzie, jakby nabite zbielałym już pąkowiem i listeczkami.
Poszła w podwórze przeglądać gospodarstwo.
Od samych świąt prawie się nie wychylała z domu, że to pogorszyło się jej po wywodzie. Dzisiejsza nowina zerwała ją z łóżka i trzymała na nogach, że choć się chwiała na każdym kroku, zaglądała po kątach źląc się coraz barzej.
A to krowy były jakoś osowiałe i do pół boków w gnoju, prosiaki coś za mało przyrosły, nawet gęsi wydawały się dziwnie niemrawe, jakby zamorzone.
– Ady byś choć wiechciem wytarł wałacha! – wsiadła na Pietrka, wyjeżdżającego do gnoju, ale parobek cosik mruknął złego i pojechał.
W stodole nowa zgryzota: w kupie ziemniaków, leżących na klepisku, pyskał se w najlepsze Jagusin wieprzek, zaś kury grzebały w pośladzie, któren dawno miał być zniesiony na górę. Skrzyczała za to Józkę i do Witkowych kudłów skoczyła, ledwie się chłopak wyślizgnął i uciekł, a dziewczyna bekiem i skargą się zaniesła.
– Haruję cięgiem kiej koń, a wy krzyczycie. Jagnie, co się całe dnie wałkoni, to przepuszczacie!
– No, cicho, głupia, cicho! Sama widzisz, co się tu wyrabia…
– Mogłam to wszyćkiemu uradzić? co?
– No, cicho! Nieśta ziemniaki, bo zbraknie kobietom!
Dała już spokój krzykom. – Prawda, dziewczyna wszystkiemu nie uradzi, a najemniki!… Boże się zmiłuj. Od rana już zachodu wyglądają. Dorabiać się w najemników to jakby wilki zgodził do owiec wodzenia. Przez sumienia są ludzie.
Rozmyślała z goryczą, wywierając całą złość na wieprzaku, jaże z kwikiem pognał, że go to i Łapa jeszcze po swojemu za ucho odprowadzał…
Do stajni potem zajrzała, ale jakby po nową zgryzotę – ano klacz obgryzała pusty żłób, a źrebak, utytłany kiej świnia, słomę wyciągał z podściółki.
– Kubie by serce pękło, kiejby cię takim zobaczył – szepnęła zakładając im za drabkę siano i głaszcząc po mięciuchnych a ciepłych chrapach.
Ale już nie poszła dalej: ogarnęło ją naraz zniechęcenie i taki płacz chycił za gardziel, że wsparłszy się o barłóg Pietrkowy zaryczała, sama nie wiedząc laczego.
Tak zbrakło jej sił, że opadła w sobie kiej ten kamień ciężki. Już nie mogła uredzić doli, mój Jezu, nie mogła, a toć poczuła się taka opuszczona na świecie, jako to drzewo rosnące na wywieisku, samotne i na każdą złą przygodę wystawione! Ani wyżalić się przed kim! I ani końca przewidzieć złej doli! Nic, jeno cięgiem truć się zgryzotą i płakaniem… nic kromie udręki wiecznej i czekania na gorsze…
Źrebak lizał ją po twarzy, że bezwolnie przytulała głowę do jego karku i zanosiła się coraz boleśniej.
Cóż jej ta po gospodarce, po bogactwie, po ludzkim uważaniu, kiej la siebie nie miała ani jednej chwili szczęśliwości w całym życiu, nic zgoła! Skarżyła się tak żałośnie, jaże klacz zarżała ku niej, targając się na łańcuchu.
Zawlekła się do izby i przysądziwszy do piersi rozkrzyczanego chłopaka zapatrzyła się bezmyślnie w zapocone szyby, zbrużdżone ociekającymi kroplami.
Dziecko jakoś matyjasiło skamląc i popłakując.
– Cicho, maluśki, cicho!… wróci tatulo, przywiezie ci kuraska… wróci, synka na koń wsadzi… cicho, maluśki: A, a, a! kotki dwa! Szare bure obydwa!… Wróci tatulo, wróci! – przyśpiewywała huśtając go i chodząc po izbie.
– A może i wróci! – potwierdziła sobie przystając nagle.
Płomień ją ogarnął, moc rozprężyła przygięte plecy i taka radość wstąpiła w serce, że się już rwała do komory rznąć kawał świniny la niego, że już po gorzałkę chciała posyłać la niego, nawet już ku skrzyni szła, by się przyodziać świątecznie la niego – ale nim to uczyniła, przypominki słów kowalowych spadły na obolałe serce kiej jastrzębie ostrymi pazurami, zmartwiała na miejscu, obzierając się jeno po izbie rozpalonym wzrokiem, jakby za ratunkiem, nie wiedząc znów, co myśleć, co poczynać…