Kitabı oku: «Sprawiedliwie», sayfa 7

Yazı tipi:

XII

Noc była ciepła, cicha – wiosenna.

Gwiazdy świeciły bladawo w przepaściach nieba, a z ziemi, pokrytej mgłami, podnosiły się śpiewy ptaków, a czasem chór żab zarechotał na łąkach. Wieś spała cicho, prawie bez oddechu.

Tylko Jasiek czuwał. Skoro noc głucha zapadła, wysunął się z kryjówki swojej, gdzie siedział od wczoraj, od tej ucieczki z parku.

Nic, ani światełka nigdzie, ani głosu żadnego słychać nie było.

Do świtu było jeszcze daleko.

– To już jutro, za parę godzin i w świat daleki… daleki… – myślał – i jakby zahipnotyzowany, wyszedł na drogę przy klasztorze i poszedł do wsi.

Nie wiedział przecie, po co idzie, zapomniał o niebezpieczeństwie, zapomniał o wszystkim i wolno szedł środkiem drogi.

Wieś spała tak głęboko i spokojnie, że przez pootwierane okna słychać było chrapania, a gdzieniegdzie, pod przyzbami240 w sadkach, bieliły się postacie śpiących na świeżym powietrzu.

Przyglądał się każdej chałupie, każdemu obejściu z uporem dziwnym człowieka, który się skupić nie potrafi. Opierał się często o kamienne płoty – przystawał, a potem znów szedł, ale szedł wolniej – ciężej.

Czasem pies jakiś warknął przez sen na niego, czasem koń w stajni zarżał lub zakrzyczało domowe ptactwo na podwórzach – i znów była cichość taka, że Jasiek oglądał się na wszystkie strony jakby z przerażeniem.

Nie mógł nic myśleć, nic – trzęsło mu się serce i dziwna słabość go ogarniała. Za ostatnim domem usiadł na drodze pod starym krzyżem bez ramion i bezmyślnie patrzył na pola omglone.

Czuł się tak źle, jakby w umieraniu…

Dobrze już po pierwszych kurach gwiazdy zmętniały, a wkrótce na wschodniej stronie głęboki granat nieba rozjaśnił się nieco. Stamtąd szło słońce, ale było jeszcze daleko… daleko…

Jasiek siedział jak martwy, nie spał, ale i nie czuwał, nie myślał. Pochylał się w sobie coraz bardziej, jakby patrzył, i z wolna się zsuwał w jakąś głąb bezdenną, w pustkę, która się rozwarła nagle w jego duszy.

Noc się rozjaśniła z wolna; już mgły zeszkliły się bardziej i opadały nieco, wieś przyczerniała, a w polach i nad drogą zaczynały się wyłaniać z mroków kontury drzew, potem zamajaczyły sznury zagonów, a potem droga coraz wyraźniej pokazywała swój obraz.

Jasiek bezwiednie się podniósł i wolno powracał przez wieś do matki… już było tyle przedświtowego brzasku w powietrzu, że dobrze widział puste podwórza, pootwierane wierzeje i ludzi śpiących na dworze. Wszystko spało tak głęboko i cicho, że słychać było szmer rosy spływającej z liścia na liść.

Matka siedziała na progu z różańcem w ręce, a Nastka drzemała na ławie.

– Już czas… – szepnął ledwie dosłyszalnie.

– Czas… czas… czas…

Przebudziła Nastkę, wzięli węzełki na plecy i wyszli.

Tekla zanosiła się od płaczu, a pies, nie spuszczony na noc z łańcucha, zaczął skomleć żałośnie, że Jasiek powrócił go odwiązać, ale pies nie poszedł za nimi, uciekł na drogę i zaczął wyć przeraźliwie.

Przeszli podwórze i miedzę wśród zbóż, ruszyli ku lasowi.

Nikt się nie odezwał, nikt się nie obejrzał na wieś ni na dom własny, nikt nie zapłakał głośno, szli prędko, jakby uciekali, tylko kiedy niekiedy wyciągnęła się która ręka i przesunęła dłonią po kłoszących się zbożach… tylko kiedy niekiedy któreś oczy zmętniały nagle łzami… tylko kiedy niekiedy któreś piersi zaczęły się trząść rozrywane żalem…

A wiatr przedwschodni powiał po polach i rozkołysał zboża, że chyliły się na miedze przed nimi, jakby do nóg…

„Ostańcie, gospodarze… ostańcie… ostańcie…” – jakby szemrały, płacząc rosami.

A te drzewa po polach, te tarniny, te grusze stare wyciągały gałęzie przed nimi, wysadzały drogę i szumiały głucho: o! o! o!

A światła zórz drgały nad polami, przebłyskiwały w rosach krwawo jak oczy zrozpaczone, jak oczy zaszklone łzami, odbijały się w wodach jak oczy szukające, obłąkane – rozsiewały po świecie trwogę i niepokój…

A oni szli coraz prędzej, pełni żalu, pełni męki, pełni łez.

Pod lasem, już na rozstajach dróg, gdzie Chrystus na krzyżu wyciągał swe ofiarne ciało i umordowaną głowę pochylał na piersi, pękła ich moc panowania nad sobą. Rzucili się na kolana do stóp krzyża i wybuchnęli płaczem rozdzierającym.

– O mój Jezu, mój Jezu! mój Jezu! A ochfiarujemy my się Tobie… a oddajemy się, sieroty biedne, Tobie, Częstochowska, pod Twoją świętą opiekę, pod Twoją… – wołały ich serca pełne żalu…

A potem odpoczęli trochę, bo już im sił brakowało z utrudzenia i płaczu.

– Już ja cię nie zobaczę, ty ziemio rodzona, już cię nie zobaczę, ty mój świecie, już cię nie zobaczę… – szeptała Winciorkowa i ostatnimi spojrzeniami leciała na pola, na wieś, na ten jej świat cały, rozwidniony świtem, i brała go obficie w siebie jak Ostatni Sakrament, jak namaszczenie ostatnie na drogę daleką…

A potem na ostatnie pożegnanie, bo już iść trza było, przywarli piersiami do tych zagonów rodzinnych, do tej matki-ziemi i spieczonymi ustami całowali jej łono święte… po raz ostatni…

– Chodźcie, matko, chodź, Nastuś! bo już biały dzień, jeszcze kto zobaczy! – przynaglał Jasiek, bo kobiety nie mogły się utulić w płaczu ni oderwać od ziemi.

I wkrótce pod osłoną lasu dostali się do dołów po kartoflach, w których Jasiek czas jakiś przepędził; tam, wedle umowy z przewodnikiem, mieli czekać na niego.

A że byli pomęczeni, usnęli wkrótce snem kamiennym.

Przebudzili się późno dosyć, bo akurat dzwoniono na nieszpory.

Stara rozwiązała tobołek i zaczęli się pożywiać, bo srodze byli zgłodniali.

– Na nieszpór sygnują.

– Coś długo nie widać szwarcownika.

– A pewny to człowiek, synu, co?

– Przecie, na pewność, że przyjdzie, to dał mi dziesięć rubli.

Jedli dalej w milczeniu, spoglądając w błękitne niebo, którego skrawek widać było przez otwór dołu.

Naraz Jasiek się zerwał, jakieś splątane głosy rozległy się nad nimi.

Wziął kij, przysunął się do otworu i słuchał długo…

– Jest dużo ludzi… słychać, że idą… cichojcie… – szepnął – wspiął się nieco, żeby wyjrzeć na świat, ale natychmiast opadł na dno. – Chłopy nasze ze strażnikami… obława… to na mnie… Jezu! – wyrzucał prędko z siebie… gorączkowo… – Siedźcie tu cicho… nie ruszajcie się do nocy… ja… ja wyjdę… Bór o parę kroków… żeby nie wiem co, to się do niego dostanę, a tam mnie już nie dostaną… nie… jak się… ściemni… będę was czekał kiele przyłęckiej karczmy… Idą… szukają po dołach… o… o… – szeptał cicho, coraz ciszej… przysiadł nieco, bo dygotał cały ze strachu i niepokoju, kobiety zmartwiałe oniemiały także… wszyscy słuchali tych głuchych głosów, które były coraz bliżej… bliżej…

Jezus! Jezus. Już słychać było ciężkie stąpania i stuk kijów o kamienie.

Jasiek zapiął kapotę, ścisnął kij, wpatrywał się czas jakiś w otwór.

– Przy karczmie… pamiętajcie… – szepnął, przeżegnał się nerwowo i nie obejrzawszy się nawet na kobiety, wyskoczył z dołu na światło…

Zatrzymał się na chwilę, bo oślepiło go słońce.

– Trzymaj, łapaj! trzymaj! – podniósł się nagły wrzask dookoła.

Był otoczony zupełnie, ze wszystkich stron posuwała się ku niemu zwarta falanga241 chłopów z ogromnymi kijami w rękach. Byli od niego o kilkadziesiąt kroków, wchodzili już na wzgórze, w którym były pokopane doły.

– Do boru! – pomyślał i rzucił się z największym impetem w stronę lasu na ścianę ludzi, najeżoną dziesiątkami kijów i rąk wyciągniętych; ściana się zachwiała, pękła i w połowie runęła na ziemię razem z Jaśkiem. Zawiązała się krótka a sroga walka. Kilkadziesiąt ciał skłębiło się w gwałtownym wirze i potoczyło po spadku wzgórza.

Jasiek się nie dał, z taką wściekłością i szaleństwem się bronił, z taką zapamiętałością prał kijem, kopał, gryzł, szarpał – że wyrwał się ze szponów i pognał ku wsi, bo drogę do lasu zastąpili inni chłopi, biegnący na pomoc pierwszym… Uciekał jak wilk goniony przez całą psiarnię obławy, która się rozwlekła za nim i z ogromnym wrzaskiem goniła.

Uciekał jak wicher… aby tylko do wsi i na drugą stronę pól… do lasu…

Wydobywał wszystkie siły, leciał na skrzydłach szaleństwa i rozpaczy, a zaczynał uczuwać, że uciec nie potrafi, że zbraknie mu sił, bo las był jeszcze daleko… pogoń coraz bliżej… a jemu brakowało tchu… mroczyło go… potykał się… zboża już bujne plątały mu nogi…

– Trzymaj!… łapaj!… – wrzało coraz bliżej za nim.

Podrzucał się, jak piłka, ostatnimi wysiłkami… jeszcze parę stajań… jeszcze… O Jezu!… aby do ogrodów… pomiędzy drzewa… Jezus!… o Mario!… o! o! Piersi mu pękały z wysiłku, nie miał już sił – krew zalewała mu oczy… nic nie widział.

Dopadł ogrodów, biegł nimi jeszcze przez chwilę i upadł pod jakąś stodołą.

– Nie strzymam… – pomyślał po chwili, zobaczywszy przez drzewa twarze goniących.

Był tak zmęczonym i rozbitym w sobie, tak wyczerpanym, że poruszyć się nie mógł.

– A niech tam! A niech tam! – snuło mu się ciężko w mózgu i ogarnęła go taka straszna apatia, takie zniechęcenie, że już mu było wszystko jedno…

Dyszał tylko, obcierał podartą w bójce twarz i z jakimś spokojem obłąkania, nieprzytomności, wpatrywał się w sylwetki ludzi nadbiegających.

Był tak śmiertelnie zmęczonym, tak strasznie zmęczonym, że już nie miał sił ani woli, ani myśli jednej…

Jęczał jak dziecko umierające i łzy zdenerwowania płynęły mu strumieniem i obmywały twarz pokrwawioną, a serce przenikać zaczął straszny, nieopowiedziany żal…

Naraz uniósł się nieco, ludzie byli już o kilkadziesiąt kroków, fala krzyków rozbrzmiała w ogrodach!

– Nie, nie daruję! nie daruję – wyszeptał, ożywił się nagle, myśl zemsty wstrząsnęła nim jak huragan, zapaliła błyskawice w oczach, dała moc.

Porwał się na nogi, wyrwał pęk słomy z podszycia stodoły, podpalił zapałką i skoro buchnął płomień – przytknął go do poszycia i rzucił na dach!…

Dach w tej chwili stanął w płomieniach!

– Nie daruję! nie daruję! – szeptał dziko i taką zawziętością cały się przepoił, taką radością zemsty przesycił duszę, tak w niej skamieniał, że wolno, obojętnie poszedł wzdłuż zabudowań, a potem zapadł w żyto już wykłoszone i czołgał się na czworakach ku lasom…

Pogoń ustała.

Po paru minutach odwrócił się i spojrzał na wieś.

Stodoła była cała w ogniu, płonęła jak pęk słomy, a zajmowały się już sąsiednie zabudowania i domy!

– Popamiętają mnie, ścierwy! Popamiętają! – szepnął z mściwością i nie mogąc już na czworakach, chyłkiem biegł, przyśpieszał kroku…

Krzyk ogromny rozległ się nad wsią i biegł po polach za nim.

– Gore! gore! gore!…

Do lasu było już niedaleko, więc się wyprostował i nie ukrywając już, biegł śpiesznie…

Już widział czerwone pnie sosen, zieleń liści, już wionął na niego uroczysty, jakby kościelny chłód lasów, pełen głębokich szumów.

Jeszcze chwilę, a będzie wolny zupełnie, wolny i nasycony zemstą…

Zadrżał nagle i przystanął.

Dzwony zaczęły bić głucho, ponuro, na trwogę…

Odwrócił się i aż krzyknął mimo woli.

Pół wsi stało w ogniu.

– Popamiętacie mnie! Popa… – nie skończył, jakaś groza straszna targnęła go za serce, słowa zamarły mu w gardle, z rozszerzonych źrenic wyjrzał strach, przerażenie… zdumienie okropne… – Wieś w ogniu! cała wieś! – zaskowyczał sinymi wargami. – Jezus! Jezus!

Zaczął uciekać, ale nagle odwrócił się znów do ognia.

Dzwony biły wciąż, biły potężnie, rozpacznie, a razem ze śpiżowymi głosami biegł od wsi straszny krzyk, jęk przerywany i rozlewał się po zielonych, szumiących zbożami polach, i leciał w przestrzeń, ku słońcu jasnemu…

Jasiek powracał tą samą drogą, nic już nie wiedział, co się z nim stało, wpatrzony w szalejącą groblę242 płomieni i dymów, usypaną nad wsią, szedł martwy z przerażenia i zgrozy.

Cały środek wsi, po obu stronach drogi już był w ogniu.

Płomienne grzywy podnosiły się coraz wyżej, opadały na ścianę, przerzucały się, pieniły gęstym, czarnym dymem i chlustały czerwoną, straszną falą ognia z budynku na budynek, z chałupy na chałupę, poprzez drogę, poprzez grody, które również palić się zaczęły.

Dzwony uderzyły na trwogę, a wieś całą zalał okropny krzyk rozpaczy, lamenty i płacze.

Ludzie biegali oszaleli zupełnie, nikt nie ratował, a ogień z triumfem szedł coraz dalej, ogarniał coraz szerzej, żarł coraz potężniej, szedł jak zły duch w chmurze dymów, przewalał się po domach, a gdzie stąpił, gdzie jego ognisty blask padł, tam buchały strugi ognia, szło nieszczęście i biły krzyki rozpaczy ludzkich.

Nikt nie ratował, bo nie było czym, nie było narzędzi, nie było wody, nie było rąk, nikt nie miał przytomności, a przy tym połowa męska ludności wyszła na obławę za Winciorkiem, a kobiety były w kościele na nieszporach. A gdy się zbiegli, nie było już mowy o ratunku. Pół wsi płonęło.

Dzwony huczały żałośnie, a ksiądz wyszedł z kościoła z monstrancją243, pod baldachimem, w otoczeniu świec zapalonych, dzwonków jęczących, ludu zrozpaczonego – i szedł środkiem wsi.

– „Święty Boże!”

Buchnęło jak wulkan z piersi nieszczęsnych:

– „Święty a nieśmiertelny! Zmiłuj się nad nami!”

Skowyczały serca i szli zbitą gęstwą pomiędzy ścianami ognia, w zgiełku padających ścian, w deszczu ognistych żagwi i iskier, w chaosie szumów, świstów i syków żywiołu, który tarzał się po wsi, podnosił tysiączne, rozwichrzone łby do słońca, zapadał we wnętrzu chałup i z wściekłością pożerał i tratował wszystko…

– „Od powietrza, głodu, ognia i wojny!” – intonował ksiądz uroczystym głosem, a łzy lały mu się strumieniem po twarzy. Dzwony wciąż huczały mocno… posępnie.

A lud cały w krzyku, w obłąkaniu, w męce, wył setkami głosów:

– „Zachowaj nas, Panie!”

Procesja obchodziła teraz wieś dookoła, szła ogrodami.

Wójt i pisarz zaczęli też organizować jakiś ratunek.

– Kto podpalił?

– Winciorek! Winciorek!

Widziano przecież, jak się zapaliła stodoła, tam, gdzie się schował.

– Winciorek! Podpalacz! Dawać go! – rozległ się taki krzyk, że ogłuszył na chwilę śpiewy procesji.

Zemstą zawrzały wszystkie dusze, straszną zemstą.

– Szukać go, łapać! zabić! – wołano ze wszystkich stron.

Ale nikt nie wiedział, gdzie on jest.

Cała gromada rozwścieczonych, oszalałych rzuciła się do jego domu, za wodę, gdzie nie groziło niebezpieczeństwo.

Na progu siedziała Tekla i na widok chłopów biegnących podniosła się jak widmo, pochwyciła jakiś kołek i wrzeszczała obłąkana.

– Nie dom! nie dom! nie dom!

Za nią, z wnętrza domu, ukazała się wysoka postać Jaśka.

– Jest! jest! Dawać go! – wrzasnął tłum.

Rzucili się na dom, w mgnieniu oka rozturbowali Teklę, bo jak suka broniła przystępu do drzwi, ale Jasiek jakimś ostatnim ruchem przytomności skoczył na górę pod dach i zrzucił za sobą drabinę.

– Spalić, spalić! – zaryczano.

Zamknięto drzwi, pozabijano kołkami, podparli okna deskami, zawalili wyjścia płotami, czym kto mógł, i podpalili dom ze wszystkich stron – otoczyli go dokoła i czekali…

Słomiany dach zajął się prędko, a w parę minut był już cały dom w ogniu, w kłębach dymów.

Jasiek teraz dopiero oprzytomniał, gdy się dach przepalał i na głowę zaczęły się lać strugi ognia, skoczył do szczytu, wybił deskę i runął na dół prawie na ręce pilnujących chłopów.

Już się nie podniósł, bo kilkadziesiąt nóg, rąk i kijów spadło na niego.

– W ogień go! Za krzywdę naszą! W ogień! – wrzeszczeli.

Kilkanaście rąk pochwyciło go za nogi i głowę, rozkołysali i jak tłumok rzucili na dach.

Dach się zapadł i buchnął ognistym tumanem skier.

Rozległ się tylko straszny, nieludzki krzyk z wnętrza domu.

Odpowiedział mu drugi, na drodze…

To matka powróciła do palącej się wsi, powróciła w chwili rzucania syna w ogień.

Patrzyła martwym wzrokiem w płonący dom, stała z wyciągniętymi rękami, pochylona, jakby biec chciała na zabicie.

– Sprawiedliwie! Sprawiedliwie! Sprawiedliwie! – powtarzała wolno, coraz ciszej… rozkrzyżowała ręce, posiniała nagle i runęła martwa na ziemię.

Suchodębie, 12 sierpnia 1899
240.przyzba – wał usypany z ziemi dokoła podmurówki dawnej chaty wiejskiej, często obłożony kamieniami a. deskami; daw. ludzie na wsi zwykli odpoczywać siedząc na przyzbie i mając za oparcie ścianę chałupy. [przypis edytorski]
241.falanga – w staroż. Grecji zwarty szyk ciężkozbrojnej piechoty; dziś przen.: zbity, zwarty szereg ludzi. [przypis edytorski]
242.grobla – wał ziemny utrzymujący wodę w sztucznych zbiornikach wodnych, takich jak stawy i kanały; grzbietem grobli często wiodły drogi. [przypis edytorski]
243.monstrancja (z łac. monstrare: pokazywać) – ozdobne naczynie, w którym podczas uroczystości w kościele katolickim umieszcza się i pokazuje publicznie (stąd nazwa) hostię. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
130 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip