Kitabı oku: «Wyspa skarbów», sayfa 2
III. Czarna plama
Około południa udałem się do pokoju kapitana niosąc lekarstwa i chłodzące napoje. Kapitan leżał zupełnie tak samo, jakeśmy go pozostawili, jedynie głowę miał podniesioną nieco wyżej. Widać w nim było jednocześnie wycieńczenie i podniecenie.
– Jim! – odezwał się do mnie. – Jesteś tu jedynym człowiekiem, którego cenię, i wiesz, że zawsze byłem dobry dla ciebie. Nie było miesiąca, żebym ci nie dał srebrnych czterech pensów. Teraz widzisz, braciszku, że kiepsko ze mną i że wszyscy mnie opuścili… Jim, nie przyniósłbyś mi, brachu, kusztyczka9 rumu?
– Pan doktor… – zacząłem mówić, ale chory przerwał mi klnąc doktora głosem słabym, lecz stanowczym:
– Wszyscy doktorzy to partacze, a ten wasz doktor, skąd może się znać na chorobach marynarzy? hę? Bywałem ci w krajach gorących jak smoła, gdzie wiara-kamraci zapadali na żółtą febrę, gdzie biesowska ziemia chybotała się jak morze – cóż by o tych krajach umiał powiedzieć wasz doktorek? A przecież przeżyłem to wszystko dzięki piciu rumu, mówię szczerą prawdę! To było moje pożywienie, mój napój, mój mąż i żona; gdy nie dostanę rumu, jestem jak stare, skołatane pudło okrętu, co nie może odbić od brzegu z powodu przeciwnego wiatru. Krew moja spadnie na ciebie, Jim, a doktor partacz!… – tu posypał się stek przekleństw. Po chwili kapitan ciągnął błagalnym tonem:
– Patrz, Jim, jak mi się palce trzęsą, nie mogę ich utrzymać w spokoju. Nie miałem jeszcze ani kropli w ustach w przeklętym dniu dzisiejszym. Doktor jest głupi, powiadam ci. Jeżeli nie dostanę kapki rumu, Jim, zaraz te straszne widzenia znów mnie będą dręczyć; już widziałem kilku tych ludzi. Tam w kącie widziałem starego Flinta… widziałem go wyraźnie jak na dłoni. A jeżeli napadną mnie te widziadła, to staję się znów tym człowiekiem, co żył tak okropnie; wówczas budzi się we mnie Kain.Przecież sam wasz doktor powiedział, że jedna szklanka mi nie zaszkodzi. Dam ci, Jim, złotą gwineę za kusztyczek.
Jego podniecenie wzrastało z każdą chwilą i zacząłem się niepokoić o ojca, który tego dnia czuł się bardzo niedobrze i potrzebował ciszy; zresztą uspokajały mnie słowa lekarza, obecnie znów mi przytoczone, a nade wszystko czułem się dotknięty ofiarowaniem mi łapówki.
– Nie chcę pańskich pieniędzy – zaznaczyłem – z wyjątkiem tego, co pan winien memu ojcu. Przyniosę panu jedną szklankę, ale ani kropli więcej.
Gdy przyniosłem, schwycił łapczywie trunek i wychylił duszkiem.
– No, no! już mi nieco lepiej, ma się rozumieć! A powiedz mi jeszcze, brachu, czy ten lekarz powiedział, jak długo mam wylegiwać się w tych zapleśniałych betach?
– Co najmniej tydzień – wyjaśniłem.
– Do króćset piorunów! – wrzasnął. – Tydzień! To niemożliwe! Tymczasem przyślą mi czarną plamę! Łotry już krążą wokoło, żeby przewąchać o mnie w tej przeklętej chwili! Łotry! nie mogą poprzestać na tym, co mają, chcą pazurami wydrzeć cudzą własność! Doprawdy, niech mi kto powie, czy takie postępowanie można nazwać godnym marynarza! Ale ja jestem człowiekiem oszczędnym, nigdy nie roztrwoniłem ani nie zaprzepaściłem lubego grosza, więc i teraz wyprowadzę ich w pole. Nie boję się ich wcale. Skręcę żagle w inną stronę i wystrychnę ich wszystkich na dudków!
Mówiąc to powstał z łóżka z wielką trudnością, chwyciwszy mnie za ramię tak silnie, że o mało co nie krzyknąłem z bólu, i począł sztywnie stawiać kroki. Słowa jego, choć w treści znamionowały uniesienie, pozostawały w smutnej sprzeczności z bezdźwięcznym głosem, jakim je wypowiadał. Urwał, gdy znalazł się w pozycji siedzącej, wielce zakłopotany.
– Ten doktor coś mi zadał – mruczał. – Dzwoni mi w uszach. Połóż mnie z powrotem do łóżka.
Zanim zdołałem mu pomóc, upadł znów na dawne miejsce i przez chwilę leżał spokojnie.
– Jim! – zagadnął nareszcie – widziałeś dziś tego żeglarza?
– Czarnego Psa? – zapytałem.
– Ee! Czarnego Psa! – żachnął się. – To wprawdzie zły człowiek, lecz są jeszcze gorsi, którzy nim się wyręczają. Ale jeżeli w żaden sposób nie będę mógł czmychnąć, a oni przyślą mi czarną plamę, pamiętaj, że idzie im o starą skrzynię marynarską; wtedy dosiądziesz konia – umiesz przecież? hę? – A więc dosiądziesz konia i popędzisz do – dobrze! tak, niech tak będzie! – do tego wiecznego partacza, doktora, i powiesz mu, żeby zagwizdał na swoich piesków – urzędników, policjantów czy jak tam się zowią – niech wylądują w gospodzie „Pod Admirałem Benbow”, niech capną całą hałastrę starego Flinta, młodych czy starych, wszystko, co jeszcze pozostało. Byłem pierwszym majtkiem w załodze, byłem bosmanem starego Flinta i jestem jedynym człowiekiem, który zna owo miejsce. On podał mi je w Savannah, gdy leżał w śmiertelnej chorobie, całkiem jak ja w tej chwili – widzisz? Lecz nie wypaplaj tego, aż oni przyślą mi czarną plamę albo aż zobaczysz powtórnie Czarnego Psa lub marynarza z jedną nogą – przede wszystkim jego, pamiętaj, Jim.
– Ale cóż to za „czarna plama”, kapitanie? – zapytałem.
– To ich pozew, kamracie. Powiem ci, gdy przyślą. Lecz proszę cię, Jimie, czuwaj pilnie, a podzielę się z tobą po połowie; słowo honoru ci daję.
Jeszcze przez chwilę bredził, a głos jego stawał się coraz słabszy. Po chwili podałem mu lekarstwo, które przyjął jak dziecko, zauważywszy przy tym:
– Jeżeli kiedy było potrzeba leków marynarzowi, to z pewnością mnie.
W końcu zmógł go ciężki, podobny do omdlenia sen, w którym go pozostawiłem. Nie wiadomo, jakbym się zachował, gdyby wszystko szło zwykłym trybem. Prawdopodobnie opowiedziałbym doktorowi całą historię, gdyż byłem w śmiertelnym strachu, że kapitan pożałuje swych zwierzeń i zabije mnie. Lecz gdy to wszystko się działo, nagle tego samego wieczoru mój biedny ojczulek rozstał się z tym światem, to zaś usunęło na bok wszystkie inne sprawy. Nasz naturalny ból i ciągłe odwiedziny sąsiadów, kłopoty związane z pogrzebem oraz równoczesna konieczność zajmowania się gospodą – wszystko to tak mnie pochłaniało, że nie miałem zgoła czasu, żeby myśleć o kapitanie, a tym mniej, by się go obawiać.
Jednakże nazajutrz rano, jak można się było spodziewać, zszedł on na dół i jak zwykle spożywał posiłki; jadł mało, za to – obawiam się – nad zwykłą miarę raczył się rumem, gdyż sam dobierał się do szynkwasu robiąc srogie miny i parskając przez nos, tak iż nikt nie miał odwagi wejść mu w drogę. Wieczorem w przeddzień pogrzebu upił się jak zwykle. W domu żałoby niezmiernie przykro brzmiała nuta jego ohydnej śpiewki marynarskiej, ale pomimo jego słabości czuliśmy wszyscy śmiertelną przed nim trwogę, doktor zaś właśnie podówczas wyjechał nagle do chorego o wiele mil od nas i po śmierci ojca nie zjawił się w pobliżu naszego domu. Powiedziałem, że kapitan był osłabiony; w istocie wydawało się, że zamiast odzyskać siły, coraz bardziej je tracił. Gramolił się po schodach to na dół, to do góry lub przechadzał się z jadalni do szynkwasu i znów z powrotem, niekiedy zaś wytykał nos za drzwi, by zaczerpnąć powietrza morskiego; wtedy trzymał się ściany, jak gdyby szukał oparcia, a oddychał ciężko i powoli jak człowiek stojący na stromym szczycie górskim. Nigdy nie zwracał się specjalnie do mnie i sądzę, że z pewnością zapomniał o wyznaniach poczynionych w przystępie szczerości; lecz w usposobieniu stał się bardziej dziwaczny i o ile mu słabość pozwalała, bardziej popędliwy niż dotąd. Gdy był pijany, napędzał nam obecnie strachu w ten sposób, że wyciągał kordelas z pochwy i kładł go przed sobą na stole. W gruncie rzeczy jednak mało zważał na ludzi i był jakby zamknięty w swych myślach, a raczej w swym obłąkaniu. Razu pewnego, ku wielkiemu naszemu zdumieniu, zagwizdał niespodziewanie odmienną melodię jakby jakiejś sielskiej piosenki miłosnej, której pewno nauczył się w dzieciństwie, zanim zbratał się z morzem. Tak się rzeczy miały, aż nazajutrz po pogrzebie, w dzień posępny, mglisty i mroźny – była może godzina trzecia po południu – gdy wyszedłszy przed drzwi, pełen żałosnych wspomnień o nieboszczyku ojcu, ujrzałem nieopodal jakiegoś człowieka wlokącego się drogą. Był niewątpliwie ślepy, gdyż obmacywał kijem drogę przed sobą, a ponad jego oczyma i nosem zwieszał się wielki zielony daszek; poza tym był zgarbiony, jakby wiekiem czy niemocą, a odziany w przydługi i postrzępiony od starości płaszcz marynarski z kapturem, który nadawał mu wygląd wielce dziwaczny.
W życiu nigdy nie widziałem okropniejszej poczwary. Zatrzymał się na chwilę przed gospodą i podnosząc głos, tonem jakiejś dziwacznej kantyczki10, rzucił w przestrzeń te słowa:
– Może jakaś litościwa osoba powie biednemu ciemnemu człowiekowi, który postradał drogocenny dar wzroku w zaszczytnej obronie swej ojczyzny Anglii i miłościwie nam panującego króla Jerzego, gdzie i w jakiej okolicy tego kraju znajduję się w tej chwili?
– Jesteś, dobry człowieku, koło gospody „Pod Admirałem Benbow”, nad zatoką Black Hill – przemówiłem.
– Słyszę głos – rzekł ów – głos młodzieńczy, ale człowieka nie widzę. Mój miły, młody przyjacielu, czy nie podasz mi ręki i nie wprowadzisz mnie do wnętrza gospody?
Ledwie wyciągnąłem dłoń, a ta straszna, słodko mówiąca i oczu pozbawiona stwora ścisnęła mi ją nagle jak w kleszczach. Byłem tak przejęty trwogą, iż usiłowałem się wyrwać, lecz ślepiec jednym ruchem ręki przyciągnął mnie do siebie, mówiąc:
– A teraz, mój chłopcze, zaprowadź mnie do kapitana.
– Łaskawy panie – odrzekłem – słowo daję, że nie mogę się odważyć na to.
– O, cóż znowu?! – zaszydził. – Prowadź mnie natychmiast albo ci pogruchocę ramię.
To mówiąc tak mi wykręcił ramię, że aż zawrzasłem z bólu.
– Łaskawy panie – wyjąkałem – mam tu na względzie jedynie pańskie dobro. Kapitan nie jest już tym, czym był niegdyś. Siedzi tam z dobytym kordelasem. Inny człowiek…
– Dalej, jazda, ruszaj! – przerwał mi ów; nie słyszałem nigdy głosu tak okrutnego, zimnego i obrzydliwego jak głos tego ociemniałego człowieka. Odczuwałem większy strach niż ból; stałem się uległy woli żebraka, wszedłem prosto przez drzwi do jadalni, gdzie siedział nasz schorzały stary korsarz, pijany jak bela. Ślepiec postępował tuż za mną, trzymając ramię moje w swej żelaznej pięści i przytłaczając mnie ciężarem, który zaledwie mogłem wytrzymać.
– Prowadź mnie wprost do niego, a gdy mnie spostrzeże, zawołaj: „Oto twój przyjaciel, Billu!” Jeżeli tego nie uczynisz, zrobię ci tak – i ścisnął mnie tak mocno, iż myślałem, że omdleję. Wśród tego takim lękiem przejmował mnie ów ślepy żebrak, iż zapomniałem o strachu przed kapitanem; otworzywszy więc drzwi do jadalni, bez wahania, choć drżącym głosem, wykrzyknąłem polecone mi słowa.
Biedny kapitan podniósł oczy; w jednej chwili rum wyszumiał mu z głowy, a wzrok stał się trzeźwy i przytomny. Na twarzy jego uwydatniała się nie tyle trwoga, ile jakaś śmiertelna niemoc. Poruszał się chcąc powstać, lecz zdaje się, że zabrakło mu sił.
– No, Billu, siedź, nie ruszaj się z miejsca! – mówił żebrak. – Wprawdzie jestem pozbawiony wzroku, lecz słyszę nawet skinienie palca. Interes jest interesem. Wyciągnij lewą rękę, a ty, chłopcze, uchwyć jego lewą rękę w przegubie i przybliż do mojej prawicy.
Obaj spełniliśmy jogo rozkaz co do joty i zobaczyłem, że ów straszny dziadyga przesunął coś ze swej ręki, która dotąd trzymała kostur11, na dłoń kapitana, kapitan zaś silnie zacisnął w garści ów trzymany przedmiot.
– A więc już wykonane – powiedział ślepiec, po czym natychmiast uwolnił mnie ze swego uścisku i z niewiarygodną pewnością siebie i zręcznością wyskoczył z jadalni, a następnie na ulicę. Stojąc jeszcze nieruchomo w miejscu, słyszałem przez pewien czas w oddali miarowe stukanie jego kija.
Wszystko to stało się, zanim my obaj zdołaliśmy zebrać zmysły; w końcu jednak, i to prawie jednocześnie, ja wypuściłem przegub ręki kapitana, który dotychczas jeszcze trzymałem, a kapitan rozwarł dłoń i bystro spojrzał na przedmiot w niej zawarty.
– O dziesiątej! – zawołał. – Sześć godzin! Jeszcze im pokażemy! – i skoczył na równe nogi.
W tej chwili, gdy to uczynił, chwycił się ręką za gardło, zachwiał się na nogach i wydawszy dziwne rzężenie runął całym ciężarem na podłogę twarzą naprzód.
Natychmiast przypadłem do niego, krzykiem wzywając matkę. Lecz na nic nie zdał się pośpiech. Kapitan zmarł, rażony apopleksją. Jednej rzeczy zrozumieć nie mogę: bez wątpienia nigdy nie byłem przywiązany do tego człowieka, choć ostatnio obudziła się we mnie litość nad nim; gdy jednak zobaczyłem, że nie żyje, wybuchnąłem rzewnym płaczem.
Była to druga śmierć, którą oglądałem własnymi oczyma, a po pierwszej odczuwałem jeszcze w sercu niezagojoną boleść.
IV. Skrzynia marynarska
Nie tracąc czasu opowiedziałem oczywiście matce wszystko, co mi było wiadomo i co może dawno powinienem był jej wyjawić; zrozumieliśmy od razu, że położenie nasze jest trudne i niebezpieczne. Pewna część pieniędzy kapitana – o ile je posiadał – należała się z pewnością nam jako wierzycielom; było jednak rzeczą wielce wątpliwą, czy towarzysze, a zwłaszcza oba indywidua widziane przez mnie, Czarny Pies i niewidomy żebrak zgodziliby się ustąpić część zdobyczy na rachunek długów nieboszczyka. Polecenie kapitana, by natychmiast dosiadać konia i jechać do doktora Liveseya, było nie do pomyślenia, gdyż matka zostałaby sama, bez opieki. Obojgu nam wydawało się niepodobieństwem dłuższe przebywanie w domu: przesypywanie się węgli na ruszcie kuchennym, ciche tykanie zegara napełniało nas przerażeniem. Słuch nasz miewał złudzenie, że dokoła domu rozlega się odgłos coraz to bliższych kroków, podobnych do stąpania upiorów. Wobec zwłok kapitana na podłodze w jadalni, wobec uporczywej myśli o wstrętnym ślepym żebraku, czyhającym gdzieś niedaleko i mogącym powrócić lada chwila, przejęty byłem taką zgrozą, że niekiedy miałem chęć, jak to mówią, wyskoczyć ze skóry. Należało czym prędzej coś przedsiębrać; wnet przyszło nam do głowy, by wyjść razem z domu i szukać pomocy w sąsiedniej osadzie; myśl tę od razu wprowadziliśmy w czyn. Jak byliśmy, z gołą głową, tak pognaliśmy natychmiast wśród gęstniejącego mroku i przenikliwej mgły.
Osada była od nas oddalona o kilkaset jardów12, lecz leżała na uboczu, po drugiej stronie sąsiedniej zatoki. Wielkiej otuchy dodawało mi to, że znajdowała się w kierunku przeciwnym temu, skąd pojawił się ślepiec i dokąd przypuszczalnie podążył z powrotem. Byliśmy w drodze ledwo kilka minut, lecz po kilkakroć zatrzymywaliśmy się, aby zrównać się ze sobą lub nasłuchiwać. Jednakże nie doszedł do nas żaden odgłos osobliwy – słychać tylko było cichy szmer fal i krakanie wron na drzewach.
Gdy dotarliśmy do osady, już pozapalano świece – nigdy w życiu nie zapomnę tej błogości, jakiej doznałem na widok żółtawego blasku w drzwiach i oknach; lecz jak się przekonałem, była to jedyna pociecha, jakiej zaznać mogliśmy w tej dziurze. Myślicie może, że ludzie mieli choć trochę wstydu? Nie można było znaleźć duszy, która by się zgodziła wracać z nami „Pod Admirała Benbow”. Im więcej opowiadaliśmy o swych kłopotach, tym skwapliwiej każdy, zarówno mężczyzna, jak kobieta czy dziecko, zatrzaskiwał nam drzwi przed nosem. Nazwisko kapitana Flinta, dla mnie obce, było niektórym aż nazbyt dobrze znane i wywoływało nieopisany przestrach. Paru ludzi, którzy pracowali w polu opodal „Admirała Benbow”, wspominało ponadto, że na gościńcu widzieli kilku nieznajomych drabów, a biorąc ich za przemytników zaryglowali dobrze drzwi; ktoś tam nawet widział mały lugier13 w tak zwanej przez nas „Pieczarze Kitta”. Z tego powodu każdy, kto był towarzyszem kapitana, pobudzał ich do śmiertelnej trwogi. Krótko mówiąc, rezultat był taki, że choć znalazło się kilku chętnych, którzy podjęli się jechać po doktora Liveseya mieszkającego w innej stronie, to jednak nikt nie podjął się wespół z nami bronić gospody.
Mówią, że tchórzostwo jest zaraźliwe: w każdym razie człowiek czuje się lepiej na duchu, gdy komuś bez ogródek wytnie prawdę w oczy. Toteż gdy każdy sianem się wykręcał, matka sypnęła ludziom kazanie oświadczając, że nie może na pastwę oddać grosza należącego do jej syna-sieroty.
– Jeżeli wam wszystkim dusza uciekła w pięty, to ja z Jimem okażemy więcej odwagi! Wracamy do domu tą samą drogą, którąśmy tu przyszli – obejdziemy się bez waszej łaski! Takie dryblasy, chłopy jak dęby, a serce mają jak zające! Otworzymy skrzynię, choćbyśmy mieli za to kipnąć! Pani Crossley, a do paniusi to się umizgnę o tę sakiewkę, żebym miała gdzie wrazić te pieniądze, co się nam z prawa przynależą.
Ma się rozumieć, że powiedziałem, iż chcę iść z matką, a po prawdzie wszyscy nam wymyślali od kiepskich wariatów: niemniej jednak nikt nie zechciał nam towarzyszyć. Poprzestano na wręczeniu mi nabitego pistoletu, na wypadek gdyby nas napadnięto; obiecano również mieć w pogotowiu osiodłane konie, na wypadek, gdyby nas ścigano, tymczasem jeden z parobków zabierał się do odjazdu w stronę domu doktora, celem sprowadzenia zbrojnej pomocy.
Mogłem dokładnie rozeznać bicie własnego serca, gdy znaleźliśmy się znów w objęciach zimnej nocy w obliczu groźnego niebezpieczeństwa. Zaczął właśnie wschodzić księżyc w pełni, przezierając czerwonawą poświatą poprzez górny rąbek mgły; wzmogło to nasz pośpiech, gdyż nie ulegało wątpliwości, że zanim dojdziemy do celu, zrobi się jasno jak w dzień, a nasza wyprawa wpadnie w oko jakiemuś czatownikowi. Bez szelestu, błyskawicznie prześliznęliśmy się koło opłotków, nie słysząc ani nie widząc nic takiego, co mogłoby zwiększyć naszą trwogę. Doznaliśmy ogromnej ulgi, gdy drzwi gospody „Pod Admirałem Benbow” zamknęły się za nami.
Nie tracąc czasu zasunąłem zawory; przez chwilę staliśmy i dyszeliśmy w ciemności, sam na sam ze zwłokami kapitana. Niebawem jednak matka wydostała świeczkę z kredensu i wkroczyliśmy do jadalni trzymając się za ręce. Kapitan leżał tak, jakeśmy go porzucili: na wznak, z otwartymi oczyma, z jedną ręką wyciągniętą przed siebie.
– Spuść zasłony w oknach, Jimie! – wyszeptała matka. – Oni tu mogą podejść i szpiegować nas od dworu!
Gdy uczyniłem to, odezwała się znowu, wskazując na skrzynię:
– A teraz musimy skądś wytrzasnąć klucz od… tego… Chciałabym wiedzieć, kto ma go dotknąć!
Gdy wymawiała te słowa w jej głosie brzmiało jakby szlochanie.
Ukląkłem natychmiast przy zmarłym. Na podłodze tuż przy jego dłoni spoczywał mały zwitek papieru pomazany na czarno z jednej strony. Nie miałem wątpliwości, że to jest właśnie owa „czarna plama”. Podniósłszy ten świstek znalazłem na jego odwrotnej stronie wypisane pięknym, czytelnym charakterem następujące zwięzłe zdanie: Masz czas dzisiaj do dziesiątej wieczorem.
– Mamo, jemu dali czas do dziesiątej! – powiedziałem, a właśnie w tej samej chwili stary nasz zegar począł wybijać godzinę. Ten nieoczekiwany dźwięk przejął nas dreszczem; jednak uspokoiliśmy się niebawem, gdyż przekonaliśmy się, że jest dopiero szósta.
– Jim! a ten klucz? – nagabywała matka.
Przetrząsnąłem wszystkie kieszenie nieboszczyka jedną po drugiej. Kilka drobnych monet, naparstek, kłębek nici i parę wielkich igieł, laseczka prasowanego tytoniu, nadgryziona z jednego końca, scyzoryk z zakrzywioną rączką, kompas i pudełko z hubką i krzesiwem – oto wszystko, co się tam kryło. Zacząłem rozpaczać.
– Może znajduje się na szyi – domyślała się matka.
Przemógłszy wielką odrazę rozchełstałem mu koszulę koło szyi, tam zaś, zgodnie z domysłem, znaleźliśmy klucz wiszący na brudnej tasiemce, którą przeciąłem własnym kozikiem kapitana. Nabrawszy wielkiej nadziei po tym odkryciu, popędziliśmy cwałem na górę do pokoiku, gdzie kapitan nocował od tak dawna i gdzie jeszcze od dnia jego przybycia stała skrzynia.
Jej wygląd zewnętrzny niczym się nie różnił od wyglądu innych kufrów marynarskich. Na wieku widniał monogram „B” wypalony żelazem; rogi były poobijane nieco i starte przez długie używanie oraz niedelikatne obchodzenie się z nim.
– Podaj mi klucz! – rzekła matka. Wprawdzie zamek się zacinał, lecz zdołała go przekręcić i odrzuciła w mgnieniu oka wieko.
Silna woń tytoniu i dziegciu wionęła ze środka, lecz na wierzchu było widać jedynie zupełnie przyzwoity garnitur, bardzo starannie oczyszczony i poskładany. Matka wyraziła przypuszczenie, że kapitan nie miał go jeszcze nigdy na sobie. Pod spodem był istny groch z kapustą: kwadrant 14, blaszany kubek, kilka laseczek tytoniu, dwie pary nader pięknych pistoletów, sztaba lanego srebra, stary zegarek hiszpański i wiele innych świecidełek niezbyt wielkiej wartości i przeważnie wyrobu zagranicznego, para mosiężnych kompasów oraz pięć czy sześć osobliwych muszli z Indii Zachodnich. Często później zastanawiałem się nad tym, po co on te wszystkie rupiecie woził z sobą wszędzie w ciągu swego włóczęgowskiego, występnego i pełnego niebezpieczeństw życia.
Dotychczas oprócz srebra i drobiazgów nie znaleźliśmy niczego, co by mogło przedstawiać jakąś wartość, a żaden z tych przedmiotów nie stanowił dla nas upragnionej zdobyczy. Pod spodem znajdował się stary płaszcz żeglarski, wyblakły od soli morskiej w wielu podróżach. Matka odrzuciła go niecierpliwie i ujrzeliśmy ostatnie przedmioty znajdujące się na dnie skrzyni: paczkę owiniętą w ceratę i wyglądającą na plik papierów oraz worek z płótna żaglowego, który przy poruszeniu odezwał się brzękiem złota.
– Pokażę tym łajdakom, że jestem uczciwą kobietą – oświadczyła matka. – Odbiorę swój dług i ani grosza więcej. Trzymaj sakiewkę pani Crossleyowej! – I zabrała się do obliczania z worka kapitańskiego sumy, którą był nam winien; przeliczone pieniądze przesypywała do sakiewki trzymanej przez mnie.
Było to zajęcie żmudne i uciążliwe, gdyż pieniądze pochodziły z różnych krajów i były rozmaitej wielkości: były tam i dublony, i luidory, gwinee, talary i nie wiem już jakie inne monety, wszystko zmieszane pospołu. Na domiar złego gwinee, na których jedynie znała się moja matka, spotykało się prawie że najrzadziej.
Gdyśmy już doszli niemal do połowy, nagle położyłem rękę na ramieniu matki, gdyż w cichym, mroźnym powietrzu posłyszałem dźwięk, który mi ściął krew w żyłach – było to miarowe stukanie laski ślepego żebraka na zamarzniętym gościńcu. Odzywało się raz po raz, coraz bliżej, podczas gdyśmy siedzieli z zapartym tchem. Ktoś począł się dobijać do drzwi gospody, później słychać było, jak przekręcano klamkę i coś chrobotało koło zamku, jakby napastnik próbował się włamać; potem nastała chwila dłuższej ciszy zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz. W końcu rozpoczęło się na nowo kusztykanie laski żebraka i ku niewysłowionej radości naszej i zadowoleniu znów cichło z wolna w miarę oddalania się, aż ucichło zupełnie.
– Mamo! – odezwałem się – weź wszystko i uciekajmy stąd!
Byłem pewny, że zaryglowane drzwi musiały wzniecić podejrzenie, więc ów zbój sprowadzi nam na głowę cały rój szerszeni; w każdym razie, jak dziękowałem sobie sam za zaryglowanie drzwi, tego nie potrafi wysłowić nikt, kto nie spotkał się w swym życiu z tym przerażającym ślepcem.
Lecz matka, choć miała tęgiego pietra, nie chciała przystać na to, by wziąć o grosz złamany więcej, niż się jej należało, a również stanowczo sprzeciwiała się poprzestaniu na mniejszej sumie. Powtarzała, że daleko jeszcze do dziesiątej, że zna swoje prawa i chce je wykorzystać. Jeszcze spierała się ze mną, gdy wtem rozległo się ciche, krótkie gwizdnięcie opodal na wzgórzu. To wystarczyło aż nadto nam obojgu.
– Wezmę to, co mam – powiedziała zrywając się na równe nogi.
– Ale ja wezmę tę drobnostkę dla zaokrąglenia rachunku! – dodałem chwytając ceratową paczuszkę.
W jednej chwili zbiegliśmy po omacku na dół zostawiając świecę przy wypróżnionej skrzyni, otworzyliśmy drzwi i poczęliśmy umykać co sił w nogach. Nie wybraliśmy się ani o minutę za wcześnie. Mgła szybko się rozwiewała, a księżyc z wysoka świecił już bardzo jasno na wszystkie strony, jedynie na samym dnie wąwozu i koło drzwi karczmy leżała wąska smuga ciemności, osłaniająca nasze pierwsze kroki. Ale niespełna w połowie drogi do wioski, prawie u stóp pagórka, musieliśmy wyjść na przestrzeń oświetloną księżycem. Nie dość tego: do naszych uszu doszło tupanie kilku pędzących ludzi. Gdy spojrzeliśmy w ich stronę, ujrzeliśmy światło chyboczące się tam i z powrotem i zbliżające się coraz bardziej, co świadczyło, że jeden z przybywających miał latarnię.
– Mój kochany – rzekła nagle matka – weź pieniądze i uciekaj. Ja słabnę.
Myślałem, że już niechybnie nadszedł kres nas obojga. O, jakże przeklinałem tchórzostwo sąsiadów! Jak wymyślałem w duchu na biedną mateńkę, za jej uczciwość i chciwość, za jej dawną niewczesną śmiałość i obecną słabość! Na szczęście znajdowaliśmy się koło mostku, więc słaniającą się i wyczerpaną doprowadziłem na skraj brzegu, gdzie, jak przewidywałem, wydała jęk i upadła bez przytomności w moje ramiona. Nie wiem, skąd mi się wzięło tyle siły, aby to wykonać, i pewno zrobiłem to dość niezdarnie, bądź co bądź jednak udało mi się zaciągnąć ją pod mostek, a nawet częściowo ukryć pod sklepieniem. Dalej już nie mogłem jej posunąć, gdyż mostek był niewysoki, tak iż zaledwie sam zdołałem wczołgać się pod niego. Tak musieliśmy czekać zmiłowania bożego, oddaleni od karczmy zaledwie na odległość głosu. Matka leżała bez ducha.