Kitabı oku: «Lato leśnych ludzi», sayfa 8

Yazı tipi:

Najbliższym celem tych marzeń było otrzymanie leśnych nazw i przyjęcie w poczet leśnych ludzi.

– Tobie pół biedy, Jaśkiem cię wołają, ale mnie, jak kto powie: Coto! to jakbym w ucho dostał. Już się o nic nie pytam, już wszystko leśne rozumiem i zawsze: Coto!

– Trzeba czymś się wsławić, coś zdobyć! Żeby tak nazwali Lisem.

– Lis, dobrze? Ale jak to zdobyć?

– Czekaj! Jak się z sianem skończy, poszukamy jam. Wykopiemy całe gniazdo! Wódz Rosomak będzie rad, bo lisy tępi. Albo żeby znaleźć orle gniazdo, ale to chyba na przyszły rok! Ot, Orłem się zwać!

Marzenia te przerywały sen, a może i we śnie dalej się snuły, bo często w nocy Szczepański lub Pantera trącał chłopaków i upominał.

– A to rajkocą i krzyczą przez sen jak żaby w błocie.

Chłopcy milkli przestraszeni.

– Ojej, jeszcze nas Okrzakiem lub Bąkałą nazwą! – szeptał Coto.

Gdy kopic postawili kilkanaście, zjawił się pewnego ranka na polanie, gdzie grabili, Pantera oklep na Łatanej Skórze, ubranej w chomąto, i zawołał:

– Coto, przejdziesz z piechoty do konnicy!

– Aha, jutro stogi staną! – ucieszył się Jasiek.

– Nie jutro, ale dziś. Do południa trzeba kopice wszystkie ściągnąć ot, tutaj, a od obiadu cały leśny naród stoży. Rozkaz ojca Odrowąża, bo jutro ulewa!

– Oj, to dobrze! – wyrwało się chłopcom.

– Że pokosy zmokną, to dobrze? Oj, gospodarze z was, co mają tylko stodołę pod kapeluszem, a w niej wróble się gnieżdżą! No, żywo, bierz, Jasiek, linkę, a ty Coto, gramol się na szkapę! A może ci zydelek podać? Zaczynajcie od najdalszych. Muszę, matko, z żonką się przywitać! – Wziął dziecko na ręce i zaczął z nim tańczyć, pośpiewując:

 
Pada deszczyk, pada po drobnej krzewinie,
Kochajże mnie, żonko, ino nie zdradliwie!
 

– Oj, zięciu, zięciu, deszczu nie wywołuj, córki mi nie bałamuć, a chłopaków pokieruj! – śmiała się Szczepańska.

– Prawda! Coto pewnie pojęcia nie ma, czy koń ciągnie pyskiem, czy ogonem.

– Są ludzie, co ciągną tylko językiem! – warknął Coto.

Pantera parsknął śmiechem.

– A to ci rekrut pyskaty! Ochrzczę cię na pewno Gęba Rusznica! Zobaczysz! No, jazda, smyki!

– Może pyskować Coto, gdy mu ubliżają! – ujęła się Szczepańska. – Za dwóch robi i składnie mu idzie, na cud!

– No, kiedy matka za nim, to ja już nie ubliżę. Zajeżdżaj, Coto, do tej kopicy. Stój!

Tedy otoczył kopicę linką, przyciągnął na supeł, założył zań orczyk, który się wlókł za postronkami chomąta, i uderzył dłonią po grzbiecie klaczy.

– Jazda, kieruj po równym, na polanę!

Zgarnęła się w sobie Łatana Skóra i posunęła się jak żywa kopica. Jasiek z Panterą eskortowali.

Gdy trzy kopice były ściągnięte, Pantera zostawił robotę chłopcom, a sam zaczął łozę rąbać i ułożył spód pod stóg. Na sygnał obiedni robota była skończona i chłopcy obaj konno ruszyli do chaty, śpiewając.

– Będzie deszcz! Dziadzio się nigdy nie myli. Popłyniemy na jezioro, na raki, na ryby, będziemy pływać, nurkować! – cieszyli się rzetelnie, jak dzieci.

Odrowąż po niebie frasobliwie śledził, nie dał chwili spoczynku. Ledwie przełknęli strawę, już pędził.

– Żywo, widły, grabie! Wszyscy! Chałupę zostawić pustą. Żywo, bo nie skończymy! – Pobiegli wszyscy kłusem. Założono stóg, stary stanął na tym spodzie, a wtedy wszyscy z gorączkowym pośpiechem zaczęli zbierać siano na widły i podawać mu w górę.

I znowu Coto się przekonał, że był głupim rekrutem. Gdy tamci wszyscy nabierali na widły naręcza ogromne, że aż się gięli pod ciężarem, gdy wznosząc brzemię, zadawali na stóg, jemu siano umykało, rozsypywało się, że donosił puste widły i rozpoczynał robotę na próżno, bliski płaczu, omdlewając z nieużytecznego wysiłku.

A towarzysze byli tak zajęci, tak się śpieszyli, tak ciężki mieli trud, że wprawdzie nikt zeń nie drwił, ale też nikt nie uczył i nie pokazywał sposobu. Pracowali, milcząc, popędzani jakąś grozą, która się zbierała w niebie, wypełzała z ciemniejącego widnokręgu.

Stóg rósł, niknęły w nim kopice: był już tak wysoki, że przystawiono doń drabinę, wbito między szczeble żerdź, na której konno umieścił się Szczepański, odbierał pełne widły i podawał wyżej. Zwijali się zajadle, gorączkowo, bez chwili odetchnienia, aż z góry rozległ się głos Odrowąża:

– Zawieszam. Dobra nasza! Zbierajcie czysto, obierajcie boki grabiami, szykujcie powrósło! Już nam deszcz niestraszny.

A deszcz już leciał, już wicher się zerwał, chmury wychodziły nad las, zaczynało w nich huczeć, jak werbel na bitwę.

Ludzie jeszcze zajadlej pośpieszali.

– Powróz przyrządź! Ot tak! – zawołał Jasiek zdyszany, przypadając z Cotem do stogu i snując zeń siano, które Szczepańska skręcała w powrósło.

A tamci zbierali roztrzęsione resztki kopic i podawali wołając ochryple:

– Zabieraj – hop – odbieraj.

Wicher począł się z nimi borykać, szarpać siano, wydzierać z rąk brzemiona.

– Dawajcie sznur! – krzyknął Odrowąż.

Podano mu dwa, skrzyżował je na szczycie, końce utwierdzono w sianie, z wideł uczyniono parę stopni, po których stary zsunął się na ziemię.

Tedy przeżegnał się i jakieś litery w powietrzu w stronę chmur nakreślił.

– Nad chudobą naszą i nad nami Bóg łaskaw, dał czas i siłę, by dokonać. Niech mu będzie cześć i chwała.

– Na wieki wieków. Amen! – odpowiedzieli.

I stali chwilę wszyscy na widłach wsparci, dech łapiąc i uznojone twarze do wichru zwracając; a wtem lunął deszcz i grzmot uderzył z chmury.

Tego wieczora, gdy Coto chciał wziąć łyżkę do ręki, nie zdołał zgarnąć palców.

Zawstydził się i spojrzał, czy kto to widzi. Ale wszyscy jedli i gwarzyli, tylko Żuraw nań patrzał, głową skinął porozumiewawczo i nieznacznie wywołał go do komory.

Kazał mu się rozebrać, położyć na swej pościeli i jął ramiona i ręce masować. Chłopak usypiał, śmiertelnie znużony, i tylko szeptał:

– O, dziękuję, dziękuję! Bylem mógł jutro z wami razem się znoić! O, bylem mógł.

I zasnął. Żuraw go okrył i rzekł z cicha do wchodzącego Rosomaka:

– Zwyciężył leśny duch. Rodzi się w nim nasza dusza.

– Chwała Bogu! Będzie szczęśliwy! – odparł Rosomak, przesuwając serdecznie ręką po ciemnej głowie śpiącego.

Nazajutrz padał deszcz, ale Odrowąż zaplanował kośbę39, więc chłopcy nie mieli wakacji, ale za to koszenie mokrej trawy było lżejsze i upał nie obezwładniał, więc dotrzymywali starszym kroku.

Dopiero po dwóch dniach, gdy dużo było zwalonej trawy, a pogoda się nie ustalała, kosiarze spauzowali i rozpierzchli się. Rosomak z Odrowążem popłynęli na połów, Szczepański z Żurawiem i Panterą darli łozy i pletli chodaki, a chłopcy pobiegli w las, by wyszukać lisich jam zamieszkałych. I tak myszkując, gapiąc się, zaglądając do gniazd, usłyszeli w powietrzu dziwny szum. Nad polaną nisko leciała szara kula.

– Rój, rój! – krzyknął Jasiek i pognał; skoczył i Coto, i rozpoczął się szalony pościg. Przez krze i zwały pędzili, ciskając na rój garście ziemi, liście, gałązki, krzycząc zdyszani, podrapani a zajadli.

Jakaś pierwotna żądza zdobyczy ogarnęła ich, jakaś pasja praojców bartników. Darliby się tak przez bagna, trzęsawiska, wody, nie ustaliby, chyba martwi.

Aż wreszcie rój zmęczony opadł na krzew kaliny, na spoczynek.

Ciemne mrowie owadów uczyniło jakby szare grono i znieruchomiało.

– Wody, wody! Kropić, bo się za chwilę porwą! – komenderował Jasiek.

Coto przyniósł wody w kapeluszu i prysnęli na rój.

– A teraz co? Co z nimi robić? – pytał zdyszany.

– Dawaj koszulę, moja podarta! – jąkał się Jasiek bez tchu, pomagając towarzyszowi rozebrać się. – Związuj kołnierz i rękawy witką łozową, mocno – ot, tak, prędzej, nim się opamiętają i zaczną ciąć. Podsuń koszulę pod gałąź. Trzymaj uważnie, żeby wszystkie zamknąć. O, już się burzą! Ani drgnij! Trzymaj, niech tną, my przecie leśni ludzie. Cierp, cierp, zaraz gałąź utnę.

Coto zaciął zęby, spełniał rozkazy; otoczył go szary jakby obłok: poczuł na ciele piekący ból, brzęk gniewny, zapach kwaśny jadu, ale się zapamiętał w postanowieniu, ani pisnął, ani się opędzał.

I oto triumfujący stanęli po dokonanym dziele. Obydwaj spoceni, zziajani, brudni, jeden do pasa nagi, i poznaczeni śladami żądeł.

I trzymali, jako zdobycz, cudaczny worek z koszuli, w którym huczał rozpacznie uwięziony rój.

– Czyja będzie zdobycz? Bo teraz na pewno dostanie się nazwę! – rzekł Jasiek. – Dobrze będzie, jak nazwą Bartnikiem! Ja strasznie mam do pszczół ochotę! Ale i tyś gonił, i wodę przyniósł, i koszulę dał, i ciebie więcej ścięły! Chcesz, to nieś!

Zawahał się Coto, pomyślał. Byłaby to jego pierwsza zdobycz i pozbyłby się nienawistnego przezwiska, ale czuł, że to by było fałszem.

– Nie, tobie się należy. Ja bym nie wiedział, co to leci, ani bym ścigał, ani wiedział, jak uwięzić! Nie! ty nieś!

– Dziękuję ci! Teraz z nami braterstwo jest na śmierć i życie! – wykrzyknął rozpromieniony Jasiek. – Włóżże moją koszulę, a ja lecę z rojem. To się wódz ucieszy! Świętojański rój – to skarb!

W osadzie zeszli się wszyscy na obiad, gdy wpadł Jasiek, nagi po pas, ze swą zdobyczą w garści i zadyszany wołał:

– Do wodza, niosę zdobycz!

Rosomak wyszedł z chaty, a chłopak wyrecytował orację, którą sobie ułożył.

– Leciał rój! – ja za nim. On na skrzydłach – ja piechotą – i dognałem. Zebrałem, w com miał na sobie, i przyniosłem. Proszę wodza o borową nazwę i żem jest leśny „ludź” jako wy, starsi.

Coś mu się splątało w oracji, ale Rosomak zrozumiał i biorąc mu z rąk zdobycz, rzekł bez uśmiechu, bardzo poważnie:

– Zuch jesteś! Rozważymy twe życzenia i dowiesz się wieczorem naszego postanowienia.

– Oszalał chłopak. Nagi biega po puszczy! Nie wstyd ci? – wdała się matka i wepchnęła Jaśka do alkierza.

– Do wieczora barć masz wystroić na przyjęcie twego roju! – zawołał za nim Odrowąż.

– Mam, dziadziu, mam chojar40 upatrzony! – odpowiedział chłopak, zdyszany, kręcąc się w rękach matki, byle prędzej się oblec i lecieć.

Umieszczono rój w cieniu, uwieszony u gałęzi, i wnet wszyscy ruszyli, by mieszkanie mu urządzić. Zabrali z sobą długą drabinę, sznury, narzędzia i Jasiek triumfujący poprowadził.

– Będą ludzie z dzieciaka – rzekł Odrowąż, gdy stanęli przy starej, samotniej sośnie wśród leśnej polany. – Ma oko! Dziupla ku wschodowi, konar nad nią jak okap. Byle wnętrze nie za obszerne, będzie barć cudna! No, chłopcze, strójże sam!

Jasiek już był na drabinie, a że nie sięgała, „leziwo” ze sznurów urządził i zawieszony u wylotu dziupli, dłutem i siekierą otwór oczyścił i wnętrze spenetrował.

Nie mogąc bezczynnie wytrwać, Pantera wnet po sznurku z hakiem aż na górny konar się wydźwignął, konno na nim zasiadł i jak dwa dzięcioły kuli!

Podawano im z dołu narzędzia, mech, glinę, wreszcie zatwór z deski i ćwieka.

Po paru godzinach karkołomnej roboty zeszli na ziemię i pokładli się, jak martwi, ze zmęczenia, ale barć była gotowa.

– Będzie ta sosna Piastem się zwać – rzekł Rosomak.

Odrowąż spojrzał na słońce.

– Biegaj, Jasiek, po rój! Można osadzać.

Nadchodziła najcięższa próba bartniczego egzaminu: bez żadnej osłony twarzy i rąk, bez skropnienia wodą, bez dymu musiał Jasiek rozdrażniony niewolą rój przeprowadzić do nowej osady.

Gdy wstępował na drabinę, w zębach trzymając huczące pszczoły, Odrowąż komenderował:

– Żebyś się nie śpieszył, żebyś się nie oganiał, żebyś się na nie nawet w myśli nie rozgniewał. Po głosie słychać, że matka jest, więc się nie zerwą. Za pazuchą łyżkę masz. Pomalutku czerpaj i do oka puszczaj. A uważaj na matkę, żebyś nie uraził.

– Pomogę mu! – rzekł Rosomak, porwany swym amatorstwem, i wciągnął się po sznurze na górny konar.

– Wolę się gapić z dołu! – mruknął Pantera.

We dwóch na górze było lżej. Rosomak związkę potrzymał. Jasiek się wygodnie na leziwie umieścił. Otworzono więzienie, szary obłok ich otoczył, ale już Jasiek pierwszą garstkę do oczka przysunął i z cicha, radośnie szeptał:

– Idą!

Obydwaj wlepili oczy w szarą ruszającą się masę i nagle Rosomak, przechylony zupełnie głową w dół, zanurzył rękę w mrowie i szepnął:

– Matka!

Pięść jego szara była, jak kłębek. Przesunął ją do wrót barci i obydwaj zaśmiali się cicho, radośnie.

– Poszła! – szepnęli.

– Niechże jej będzie szczęśliwie! – rzekł z dołu Odrowąż, kreśląc krzyż nad barcią.

Teraz mądra chmara rzuciła się do barci całą masą, jakby rzeką szarą, jakby armią karną. Szły, szły, jakąś piosnkę nucąc, poruszając skrzydły, jak proporcami, obładowane miodem, kwietnym pyłkiem, błyszczące od blaszek wosku.

Miały ze sobą wszystko, co trzeba, by swe państwo założyć, pobudować, rozmnożyć się na miliony syte, karne i bezmiernie pracowite.

Teraz już tylko trzeba było czekać, by przeszły. Te, co zleciały, opadały i maszerowały niegniewnie, te, co były obsiadły ludzi, szły po rękach, nie tnąc wcale.

– Na podziw dobre! – rzekł Jasiek.

– Mądre – dodał Rosomak. – Jakem matkę trzymał – ani jedna nie ucięła. Ależ bogaty naród! Będzie ze dwa garnce.

– Mam dla nich bukiet na nowe osiedlenie! – zawołał z dołu Żuraw, ciskając więź melisy i macierzanki.

Uchwycił Rosomak i zatknął nad zatworem barci.

– No, złaźcie! – wołał Pantera. – Pójdą i same bez waszej namowy.

– Ale! – upomniał Jasiek. – Nie wolno się śpieszyć! Nam tu dobrze. Tak cudnie pachnie żywicą, miodem i ziołami, a tak pięknie patrzeć, jak ordynkiem maszerują i śpiewają.

– Różne bywają przyjemności – trzeba temu wierzyć. Wódz już pół godziny głową na dół leży, a ty siedzisz na pętli bez oporu pod nogami.

– Wiadomo, bartnicka robota i uciecha – rzekł sentencjonalnie Jasiek.

– No to się cieszcie – my idziemy kosy klepać.

Tego dnia, gdy spożyli wieczerzę i zapalili fajki, Rosomak się odezwał:

– Czy jest tu między nami Jasiek Szczepański?

Chłopak oczy podniósł, ale nim usta otworzył, odpowiedział Pantera:

– Nie ma tu nijakiego Jaśka Szczepańskiego, jest Bartnik borowy, nasz druh i towarzysz.

– A czy ten młody Bartnik miłuje pszczoły, nie krzywdzi ich, nie rabuje, nie gniewa się, gdy kłują, nie chowa ich dla przeklętego pieniądza?

– Nie handlarz, ale miłujący jest! – rzekł Odrowąż.

– I będę! – szepnął Jasiek.

– A czy ten Bartnik, co chce naszym być, miłuje Boga, Stworzyciela tego boru?

– Miłuje, pacierz serdecznie mówi i nigdy nie kłamie! – rzekła matka.

– A czy ten Bartnik miłuje i nie czyni krzywdy wszelakiemu bożemu stworzeniu, co tu z nami żyje i rośnie w tym lesie?

– Jako towarzyszy i przyjaciół miłuje i szanuje! – rzekł Żuraw.

– A czy ten Bartnik nie ma w lesie, czego by się lękał w dzień czy w ciemnej nocy?

– Ja się ino lękam wstydu! – odpowiedział hardo Jasiek.

– A czy ten Bartnik umie wszelką leśną robotę, by w boru mógł żyć, choćby sam został?

– Potrafi! – rzekł krótko zawsze milczący Szczepański.

– Tedy Bartnik borowy jest naszym druhem i towarzyszem rodzonym! – zakończył Rosomak, wyciągając do chłopca prawicę do uścisku.

Powstał Żuraw i Pantera, podali także dłonie, a potem chłopak wyrwał się na boży świat, bo nie chciał, by kto ze starszych widział, że mu z oczu leciały łzy, a w piersi tak się tłukło serce, że słowa nie potrafił wymówić. I odtąd nikt nań nie zawołał: „Jaśku”, bo by nikomu nie odpowiedział, ino dla matki czynił wyjątek.

Po tym chrzcie leśnym mężczyźni zabrali się do klepania kos i Odrowąż rzekł do Rosomaka:

– Widzi się dziecinną zabawkę, ale taką, co jej chłopak nie zapomni przez żywot. A pokieruje go w pracy i uchroni od podłości. Dzieciuch Bartnikiem zostanie.

Milczał chwilę Rosomak, zapatrzony w klingę kosy, potem się wyprostował, objął oczami rozkochanymi las i niebo.

– Dziecinność! – rzekł zamyślony. – Mnie się zdaje wielkim skarbem, że my tu wszyscy mamy dusze i myśli dziecinne. Może idziemy ku Królestwu Niebieskiemu, wedle Chrystusowych słów obietnicy.

Jak Coto zdobył leśne imię

Dziesięć zamożnych stogów stanęło po polanach, owoc ich znoju i trudu. Czerwiec się kończył, słonecznego triumfu i majestatu miesiąc, przepych barw, wzrostu i woni. Las był cały w kobiercach kwietnych, rozświergotany młodzieżą ptasią, a już owocny, bo jagodniki dojrzały i barwiły ziemię.

Ludzi znój i trud sczernił, zesuszył, ale skrzepił, a Coto tak wyrósł, że odzież Żurawia nosił, a w drzwiach chaty musiał się schylać. Gdy skończyli sianokos, Odrowąż posłał Bartnika do domu, by obejrzał zboża, czy gotowe do żniwa, a pozostali zajęli się rybołówstwem zaniedbanym przez pewien czas. Brodząc po wyschniętych zalewach, Pantera z Cotem obmyślili zapalić Kupalny Ogień, bo była to właśnie wigilia św. Jana. Brodzili i wyciągali raki z pieczar. Połów był wspaniały, okazy olbrzymie.

– Ja to miejsce znam od dawna w sekrecie – śmiał się Pantera. – To raczej matecznik. A spełzło się to plugastwo tutaj od zeszłego roku do zadartego przez wilki łosia.

– Zadarły olbrzyma, bo się walił ciężarem w lód, a one wierzchem się trzymały. Ale jak zadarły, ginąc, w głąb poszedł i tylko rakom się zdał. Przypadkiem brodząc, znalazłem w wodzie łeb i rogi. Siedemnaście miał rosoch. Patriarcha był. Czerep i rogi wydobyliśmy z wodzem, ale co do raków, tom mu się nie pochwalił. Oni czasem trzy dni nic nie dostaną, a ja idę jak do spiżarni.

– Co my teraz będziemy robili, jak siano gotowe? – spytał Coto.

– Pomożemy w żniwach Odrowążom, a potem wódz myśli groblę rzucić na tę topiel do starych Puchaczych Chojnar, żeby tamtą stronę móc zbadać dokumentnie. Tamtędy można będzie do Żurawich Lęgów się dostać i może remizy znaleźć. Hej! Roboty nam nie zbraknie, ale w dzisiejszy dzień nas wszystkich pierwszy smętek trąca!

– Dlaczego?

– Słońce od dziś mniejsze! Idzie ku jesieni, ku ziemi, ku nocy. Ha, trudno! – stęknął i aby smętek odegnać, dodał:

– Kupałę zapalim na Wdowiej Górze. Widna będzie aż na stałe lądy, gdzie ludzie mieszkają. No, mamy ćwierć raków – dosyć na wieczerzę. Zostawimy matce w chacie i skoczymy stos kupalny przygotować.

Szczepańska, czyniąc wielkie porządki w chacie, przyjęła mile zdobycz, a oni, nie czekając powrotu towarzyszy, pobiegli w bór, a gdy wrócili o zachodzie słońca, Pantera oznajmił:

– Wodzu, palimy Kupałę. Ściągnęliśmy stos pod niebo wysoki.

– Dobrze. Wszyscy pójdziemy! Tylko ryb mnóstwo do sprawienia. Gromadnie trzeba pracować, żeby do wieczora skończyć!

Mniej się to Panterze podobało, ale stanął z innymi do roboty.

– Nie będzie głodu w post – mówił. – Żeby jeszcze grzyby obrodziły, to zimować będziemy jak króle. Ot – i Bartnik wraca.

Bartnik przyniósł więź kłosów żytnich i ciężki tobół zapasów, przy tym różne wieści ze świata.

Ziarno wyłuskał na dłoń Odrowąż, obejrzał, w zębach spróbował.

– Dopiero po św. Pietrze można żąć – zdecydował.

– Pobujamy jeszcze tydzień po borze! – szepnął radośnie Bartnik do Cota.

– Jagodny tydzień! – rzekła Szczepańska. – Raki gotowe – chodźcie wieczerzać!

Zasiedli wkoło stołu, gdzie się barwiły misy pełne, i wśród chrzęstu łamanych kleszczy Pantera rzekł:

– Coto, wiesz ty, że masz sam iść do Wdowiej Góry i stos zapalić?

– Dlaczego?

– Bo pierwszy raz Kupałę palisz i nie masz kwiatu paproci.

– A wy macie?

– Wszyscy!

– Eh! Ja ta w to nie wierzę!

– Przyznaj się, że tchórzysz albo boisz się, że nie trafisz w mroku.

– Nie sztuka trafić ani się lękam.

– No – to idź! Dowiedź tego!

Spojrzał Coto po wszystkich. Zdało mu się, że Bartnik się uśmiecha, a Rosomak bada go wzrokiem wątpiącym, że Odrowąż brwiami poruszył.

– Co to strasznego? Pójdę! – rzekł śmiało.

– W boru, po nocy, niesamowito! – rzekła Szczepańska. – Pantera się ino droczy. Pójdziemy gromadą, śpiewając. Kto niezwyczajny, to może i zabłądzić, i zalęknąć się.

Ale to tylko podnieciło chłopaka.

Zerwał się, wziął kapelusz, zapałki, zatknął siekierę za pas i wyszedł.

– Oświecę wam drogę! – rzucił junacko, zamykając drzwi.

Ale na dworze po jasności izby ogarnęła go ciemność i długą chwilę szedł znajomą ścieżką na oślep. Gdy się opatrzył, nie bardzo rozpoznawał, gdzie jest, ale szedł śmiało polaną, licząc, że przecie na szlak trafi. Jakoż odnalazł przetarty trop, ale zarazem wnurzył się w gęstwę, że już gwiaździstego nieba nie miał nad głową, i ogarnęły go szmery boru tajemnicze, niepokojące nerwy. Zaczęła go trapić niepewność drogi w mroku, drażnić szelesty, trącania gałęzi, mdłe światełka próchna i wreszcie stanął, czując, że mu serce bije na trwogę, a pot występuje na skronie.

I zaczął sobie w myśli powtarzać słowa Bartnika przy leśnym chrzcie: „Ja się lękam ino wstydu” – i poczuł, że mu się dusza krzepi.

I nagle zaczął śpiewać, bo mu strzeliła myśl: „Najlepsza kompania – piosenka”. I strach prysnął jak od czaru; rozejrzał się przytomnie, poznał tuż obok olbrzymi jałowiec – był na ścieżce.

– „Hej, bracia sokoły!” – śpiewał coraz głośniej i ruszył naprzód, już opanowawszy trwogę. Gdy się z gąszczy wydostał, poznał, że drogi nałożył, ale się na haliźnie po niebie zorientował i pewny kierunku, triumfował:

– Pantera się okpi na mnie! Trafię! Bylebym dobrze ominął tę małą topiel i odnalazł suchy bródek między torfami. – Już się nie lękał. Tylko raz zadygotał, gdy mu spod nóg zwierz się porwał i z łoskotem runął w gąszcze. Ale to sekundę trwało i już za zwierzem skoczył, myśląc:

Ten mi bród wskaże, bom niegłupi topielą iść!

Jakoż po chwili odnalazł przesmyk suchy, zatlił zapałkę i trop na piasku obejrzał.

– Dziki! Ależ gmach! Odludek, emeryt! – szepnął.

A potem wnurzył się w bród i człapał po wodzie, bezpieczny, że nie ugrzęźnie, i że dopiął swego.

Przed nim wznosiło się Wdowie Wzgórze. Był to najwyższy punkt tej wielkiej połaci dzikiego kraju, jałowe wzgórze piasków, usypane przez prace przedhistoryczne przyrody.

Przez mnogie czasy macierz przyroda, nie znosząca jałowości, zasiała tam źdźbła nasienne, nauczyła rośliny żyć na wydmie. W zagłębieniach osiadły wrzosy, tworząc zwarty kilim; na łysych czubach chwyciły się ziemi szorstkie trawy o siwych wiechach puszystych, mchy i porosty, a wśród nich, jak klejnoty barwiły się w lecie słoneczne żółte nieśmiertelniki, karłowate macierzanki i drobniutkie czerwone goździki.

– Patrzcie, jak się nasza Wdowa „wypimpiszyła” – mawiał Pantera. – Nadziała na siebie bursztyny, ametysty i nawet nieco rubinów. Babsko udaje tylko nędzę!

Na najwyższym szczycie wydmy czerniał tej nocy stos olbrzymi, u którego Coto się wyciągnął i czekał przybycia towarzyszy.

Noc była cicha, przejrzysta, bezmiesięczna, ale pełna gwiazd i rozmarzającej lubości letniej.

Lelki i sówki przemykały lotem bezszelestnym, polując na ćmy; z gąszczów odzywały się nawoływania żerującego zwierza, chrzęsty, szmery. Z jakichś bardzo odległych ludzkich osad dochodziły szczekania psów.

Coto zapatrzył się w gwiazdy, zadumał. Pieśni płynęły mu z duszy, jakby wtopionej w to niebo i byt natury.

Czuł się zarazem bardzo mały i bardzo potężny: atomem olbrzyma. A wtem z daleka dobiegła doń melodia.

Towarzysze szli od chaty i Rosomak nocy tej czarownej przygrywał na skrzypcach.

Wtedy Coto zapalił stos.

Płomień jął się suchego igliwia i mchu, zaczął biegać, jako jego obyczaj był, śpiesznie, łapczywie – wydzierać się ku górze, klaskając, pogwizdując, zbierając moc do wybuchu.

A oto do tonów skrzypiec dołączyły się głosy ludzkie: kobiecy, wysoki, górujący – i stare, jak owe bory, nawoływanie odwiecznej pieśni – „Łado, Łado – o Kupało”.

Stos zapłonął. Strzelił ogień ze szczytu, zabarwił purpurą i złotem niebo, oświetlił jaskrawo całe wzgórze.

– Zuch, Coto! – zawołał Pantera. – Północ! Znajdziesz, rekrucie, kwiat paproci.

Obstąpili wszyscy ogień, kończyli obrzędową pieśń, a potem Rosomak rzekł:

– Może przed wiekami to jedno wzgórze sterczało nad masą wód jakiegoś wewnętrznego morza i ludzie, mieszkający nad wodą, krzemieniem uzbrojeni, w skóry i łyka odziani, w tęż noc aryjską pieśń do słońca już śpiewali.

– Tu są na szczycie wzgórza odwieczne lisie nory – rzekł Żuraw. – W wygrzebanym piachu znalazłem raz parę krzemiennych grotów.

– Hej, co w tej ziemi nie leży ludzkich kości i skarbów! – rzekł Odrowąż.

– Bośmy się położyli, jako stróże, na szlaku łupieżców, rabusiów i barbarzyńskiej dziczy, albo jak tama, chroniąca ląd od zalewu. Przez wieki ileż razy na tej samej może górze płonęły nie tylko kupalne ognie, ale znaki płomienne czujności, trwogi – wołania: Orda idzie! Kozactwo idzie! Hetmańskie, starościńskie, wojewódzkie wici ogniste:

„Kto duży – do znaku, kto słaby – w tajnie boru!” Wy jeszcze, ojcze, takie znaki widzieli, my już nie, i dlatego myśmy zawsze w duszy smętni!

Zapatrzył się Rosomak w ogień, a wtem chłopcy poszeptali ze sobą i kopnęli się w las. Rozległ się łoskot siekier i wrócili, uginając się pod ciężarem rosochatego smolnego pnia.

Rozchybotali go i cisnęli w środek żaru.

– Łado-Kupało! – zawołał Bartnik. – Płońże, płoń na nasze młode szczęście, byśmy doczekali ognistych wici – do Znaku!

– Ot, i nie smęćcie się, panie! – rzekł Odrowąż. – Doczekacie się i wy. Jak żywie duch, to śmierci nie trza się lękać. Sen-ci to tylko czasowy!

A chłopcy spojrzeli po sobie, wyprostowali się, wyciągnęli po żołniersku:

– „Jeszcze Polska nie zginęła” – zagrzmiało jak sygnał trąbki bojowej.

Wszyscy powstali i odkryli głowy.

Hej, rubieże dalekie Rzeczypospolitej, hej, kresy ciche, puste, zdławione, wyludnione, wymordowane, wysiedlone, zamarłe dla szpiegowskiego oka triumfującego łupieżcy-kata, kordonami bagnetów i ziemskiej mocy, dokumentami rządów potężnych i kongresów od Macierzy oddarte i z kart wykreślone!

Taki wasz głos i takie w tobie kości i skarby leżą i oczekują na zew od Matki-Pani!

I gdy pieśń przebrzmiała, Odrowąż zaczął opowieść, co była jednym paciorkiem w różańcu dziejów.

– Jak nas rozbili pod Horkami, przedarliśmy się we czterech i zapadli w bory. Pan Seweryn, wasz stryj, ranny był w rękę, ja ino draśnięty po karku, ale było z nami dwóch kolegów z Korony: jeden z Siedleckiego, drugi chorąży, warszawiak. Podlasiak już miał pod czterdziestkę, żonaty i dzietny; Chorąży, dzieciuch, gołowąs, kędyś ze Starego Miasta łyk, a zwał się Stacho Dziembor.

Małe to było, chude, czarniawe, pyskate, kłótliwe i szczekliwe, a zacięte i śmiałe, jak jaźwiec, kulę dostał w biodro i wynieśliśmy go na rękach. Krwawił i mdlał, i tylko do mnie szeptał:

– Daruję wam Sagalasówkę moją, tylko wynieście mnie, by psiekrwie Orła nie dostały.

A sztandaru z garści nie popuścił, aż gdy go gorączka do cna zmogła już w bezpiecznej kryjówce, a i to, co się ocknął, wołał: – Mój Znak, mój Znak!

No, dobrze! Zapadliśmy w takie tajnie, com tylko ja jeden znał; i legliśmy. Pan Seweryn, że się na ranach znał, opatrzył wszystkich i mnie wysłano na przesłuchy. Dotarłem do dworu, poszeptaliśmy z kobietami; przyniosłem szmat, chleba, kordiałów, maści, no i tak lizaliśmy się z ran.

Jak gorączka panu spadła, przyszła wieść ze dworu, że ucieczka za granicę konieczna i przygotowana, więc złożyliśmy naradę. Podlasiak i Chorąży musieli zostać. Jeden ciężko był ranny, drugi miał go pilnować, aż ja wrócę, pana wyprowadziwszy za kordon. Wtedy bym ich dwóch przeprowadził.

Chorąży tedy mi powiada: – Kolego, pamiętajcie, że Sagalasówka wasza, bo juchom Orła nie daliście i mnie na plecach wynieśliście. Coś mi się roi, że na Powązkach nie spocznę, ale tu w waszym borze. Mniejsza o to, żołnierski cmentarz – zielona dąbrowa! Byle pod swoim Znakiem! Podlasiak mnie dopilnuje i strzelbę doręczy. Daj wam, Boże, szczęśliwie.

A Podlasiak powiada:

– Mnie szpetnie jakaś gorączka nęka, a muszę w swoje strony wracać, bo mam od naczelnika depozyt, całą sakiewkę dukatów mnie przed bitwą zlecił, ostatek kasy partii. I rozkazał pod przysięgą, żebym odniósł do Rady Narodowej wedle tajnego adresu. Tedy pośpieszajcie, kolego, z powrotem.

– A jeśli zginiemy? – powiada pan Seweryn.

A żeśmy żołnierze byli i twardzi, tedy Podlasiak powiada:

– Kto z nas żyw zostanie, będzie tu czekał miesiąc, a po miesiącu sam ruszy, bo snadź śmierć wam stanęła na przeszkodzie. Rachowalim, rachowali – zgodzili się!

Bo nam było, zda się, suto czasu, a im trudno było wytrzymać dłużej przy życiu w borze, bez ognia i ciepłej strawy.

I takeśmy się rozstali – na wieki!

Na granicy w ostatniej chwili postrzelił pana Seweryna objeszczyk41, żem go ledwie uniósł przed pościgiem; trza się było kryć po pustych szopach, mitrężyć, ranę goić i dopiero po siedmiu tygodniach wróciłem w swoje strony na śledztwa, areszty, ciąganiny – i baty.

Wykręciłem się jakoś cudem i ledwie wolny, poleciałem w bór. Kryjówka była pusta. Schodziłem, zdeptałem, przeszukałem puszczę, pytałem każdego drzewa, każdej piędzi ziemi, zwierza, ptaka, gada: przetrząsnąłem gniazda i schroniska, każdą dziuplę i wykrot zbadałem – i nic nie odnalazłem. Potem i na Podlasie powędrowałem, dopytałem o dzieci naszego kolegi – nie wrócił do domu.

Tak obydwaj tu leżą i czekają bożej chwały.

– Anioł Pański zwiastował Marii Pannie… – zaintonowała Szczepańska.

– I poczęła z Ducha Świętego – odpowiedzieli wszyscy.

Stos płonął, pryskał, łuną na niebie kwitł. Po pieśni żołnierskiej żywi wspominali modlitwą bohaterskie kości.

Ale Pantera nie mógł już dłużej utrzymać swej natury w tak wysokim napięciu i gdy skończyli modlitwę, zaczął podjudzać chłopców do skakania przez ogień i do różnych łamanych sztuk. Zaprosił potem „pannę młodą” do tańca i pośpiewując, pohukując, okrążał ognisko.

Potem namówił do śpiewu i przy skrzypcach i fletni Żurawia szła pieśń za pieśnią daleko w ciszy nocnej.

A wreszcie zaczęła Szczepańska prawić baśnie o kwiecie paproci i o skarbach.

Wyciągnięty u ognia, milczący Rosomak słuchał. Dorzucił słowo Pantera, Odrowąż, nawet Żuraw, nawet mruk Szczepański. On zapatrzony w niebo milczał.

– Wódz zadrzemał – odezwał się Pantera. – A pewnie nie byle jakie cuda widział i słyszał. A chodząc nocami po puszczy, może w chodaku miał kwiat paproci.

– Nawet go zawsze mam, a i to wam powiem, że każdy z nas go posiada! – odparł powoli. Wszyscy utkwili weń oczy pytające.

– Bo tak – mówił dalej. – W baśni tkwi cała mądrość pierwobytu, i trzeba baśń w życie wprowadzić. W baśni śmiałki zdobywają królewny i szklaną górę, i żywą wodę, i taką wolę i wytrzymałość trza mieć. Zdobywają szczęście, bo ofiarowują siebie, by słabych, uciemiężonych, zaklętych wyzwolić. W baśni silny wspiera słabego, głupi dobry zwycięża silnego złego i w baśni stworzenie boże, ptaki, zwierz, gad, owad, wraca do przyjacielstwa z człowiekiem, do zrozumienia się, jak być powinno.

W baśni życia siły uzdrowienia, mądrość i jasnowidztwo dają źródła wody, krzepkość daje zbożowe ziarno; na szczycie, na tronie zasiada pastuch rodem, ale bohater z duszy i czynu.

Kto baśń zrozumie i żyć wedle niej będzie, ten posiadł kwiat paproci. Ten ma „oczy, co widzą, uszy, co słyszą”. Ten żyje mądrością przyrody. A jeśli kto z nas, tu bytujących, co by z doli swej nie był rad, drugim zajrzał, czegoś cudzego, obcego, dalekiego, innego pożądał?

39.kośba – koszenie trawy lub zboża. [przypis edytorski]
40.chojar – stare, wysokie drzewo iglaste. [przypis edytorski]
41.objeszczyk (ros.) – konny strażnik pilnujący granicy Imperium Rosyjskiego w XIX–XX wieku. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
190 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 4 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 3,8, 4 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,7, 3 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,7, 3 oylamaya göre