Kitabı oku: «Płomienie», sayfa 9
6
W Moskwie, po przyjeździe, odszukałem adres Popowa.
Po długich certowaniach270 się wpuściła mnie stara kucharka do pokoju, po którym biegał nerwowo człowiek o żółtej cerze i mętnych, na wpół przytomnych oczach.
Kiedym go poprosił o chwilę rozmowy sam na sam, zbladł i zaczął wymawiać jakieś niezrozumiałe sylaby.
Ledwo z trudem mogłem się z nim porozumieć na tyle, aby go przekonać, że przybywam istotnie od Nieczajewa.
Popow wpadł w gniew.
– Czegóż jeszcze on chce ode mnie? Czego chce od nas? Nasza sprawa jest jasna. Wezmą nas lada chwila. O ucieczce nie ma już co myśleć. Czy pan nie zauważył nikogo przed domem?
– Przed domem nie działo się nic nadzwyczajnego.
– Znikąd paszportu nie można dostać? Tak chwalił się konspiracjami. O paszportach przynajmniej mógłby pomyśleć. Tu jest słaba nadzieja za dwa dni. Ale czy my przetrwamy te dwa dni?
– Czy istotnie znaleziono trupa?
Popow zbladł.
– I to panu powiedział? Jak mógł panu powiedzieć o tym?
Zaczął mi się bacznie przyglądać.
– Pan nie myśli, że Nieczajew jest agent?
Roześmiałem się.
– Nic nie można wiedzieć. Wszystko jest możliwe w takim kraju. Wszystko. Skąd pan wie, że ja na przykład nie jestem na żołdzie policji? Co tu można wiedzieć?
Czy pan wie, że Nieczajew chciał mnie zabić? Tak jest, mówię panu. Tego samego wieczora, kiedyśmy Iwanowa… pan wie. Próbował niby rewolweru i prosto nad moją głową: bac!… Kula utkwiła w ścianie. Ja czasami myślę, że on jest obłąkany. Pan wie, to tak nagle zerwie się coś w człowieku. Jakaś jedna maleńka sprężynka. Nieczajew sam zresztą wie: on sam w sobie to przeciął. On sam sobie pozwolił na wszystko. A teraz próbuje jak dziecko w ciemnościach. Co będzie, kiedy się tak poruszę, a co, kiedy tak. On sobie pomyśli coś, a potem zrobi. Ja mówię panu, że w gruncie rzeczy on jest obłąkany.
– Więc nie uważasz już go pan za agenta.
– Bo ja wiem, panie, żadną miarą zdecydować się na nic nie mogę.
Z Popowem mówić było trudno. Znajdował się on w stanie całkowitego rozstroju. Rozpytałem się go więc o adres Uśpieńskiego, okazało się, że trzeba go szukać w księgarni. Umówiłem się z Popowem, że spotkamy się w traktierni271.
Idąc do Uśpieńskiego, usiłowałem uporządkować wrażenia. Było rzeczą całkowicie jasną, że tutaj „praca” rewolucyjna wyglądała mniej jeszcze poważnie niż u nas. Inaczej taki Popow nie dałby się wprost pomyśleć.
Uśpieński zrobił na mnie od razu potężne wrażenie. Był to człowiek skupiony i poważny.
Kiedym mu zakomunikował to, co mi polecił powiedzieć Nieczajew, rzekł:
– To wszystko my już dobrze wiemy. Trupa nie znaleźli, ale niewątpliwie znajdą. Za dużo się o tym gada. Zresztą wszyscy wiedzą, że między Nieczajewem a Iwanowem coś było. Poza tym na naszym tropie są i tak, są inne symptomaty.
– I cóż pan myśli? – zapytałem.
– Nic – powiedział spokojnie – czekam.
– Na co? – zapytałem zdziwiony.
Uśpieński popatrzył na mnie jasnymi oczami.
– Tak, jak sprawy stoją, nie może być mowy o ukrywaniu się. Trzeba ratować, co się da. Tę sprawę rząd będzie się starał rozdąć i rozdmuchać. Jeżeli jej się nie ocali przez nasze zachowanie wobec sądu, energia rewolucyjna w Rosji znacznie ucierpieć może. Nie mamy prawa zapominać o tym.
– Pan jest sam? – zapytałem.
– Nie, mam żonę, ona też będzie aresztowana. To jedyna rzecz, którą możemy zrobić. Nie trzeba było zaczynać nic. Gdy się jednak coś zaczęło, nie można zrzekać się odpowiedzialności. Dotąd nie zrobiliśmy nic. Właściwie zaszkodziliśmy nawet. Jeżeli wytrwamy i przed sądem potrafimy zachować się jak trzeba, wszystko nabierze innego znaczenia. To jest jasne. Rząd będzie usiłował ogłosić nas za szaleńców, zbrodniarzy i smarkaczy. Trzeba, by świat, gdy mu rząd na naszą ławę oskarżonych ukaże – ujrzał rewolucjonistów. Ława oskarżonych to jedyna w Rosji trybuna. Teraz uciekać to jakby poprosić o głos, a potem przestraszyć się.
Słuchając Uśpieńskiego, myślałem, jak mógł Nieczajew nie zrozumieć, nie poznać hartu duszy takiego człowieka.
Powiedziałem coś w tym rodzaju.
– Mnie – rzekł Uśpieński – Nieczajew w gruncie rzeczy ufał. Ale on ma zbyt głęboką pogardę dla ludzi. On sam nawet nie wie, jak głęboko ludźmi gardzi. U nas w Rosji dziwni wyrastają ludzie. Niech pan przyjrzy się procesowi karakozowców, jaka tu mieszanina dzieciństwa, naiwności i dzikiej, szaleńczej odwagi. Rosję trudno będzie dźwignąć – rzekł.
– Czy żona pańska jest tak samo na wszystko przygotowana?
Uśpieński uśmiechnął się dziwnie:
– Inaczej nie mogłoby być. My teraz marzymy sobie o tym, kiedy nam znów na Syberii pozwolą połączyć się. Wtedy już i nam wolno być szczęśliwymi. My to nazywamy swoją podróżą do Włoch. Wiosna w Syberii bywa bardzo piękna. Roślinność na kilka tygodni całkiem tropikalna. No – dodał – tu panu nie należy się zasiadywać. Lada chwila może się co stać. Jeżeli będę mógł, przyjdę się z panem zobaczyć u Popowa.
Zacząłem tułać się po ulicach tego całkiem obcego, nieznanego mi miasta.
Uśpieński zapanował całkowicie nad moimi myślami. Jego spokój i niedostrzegająca samej siebie siła miały w sobie coś bardziej zdumiewającego jeszcze niż przepojony myślą hart Brenneisena. Tamto był kryształ z jakiejś huty myślowej o nadmiernym żarze i ucisku atmosfery. Tu – jakby samorodny kamień gdzieś w głębi gór zrodzony i walający się na bruku pośród pospolitych głazów.
Teraz dopiero ukazała mi się w pełni oczywistość prawdy, że szacując świat na podstawie własnych podmiotowych stanów – musimy popełniać błędy. Kto odgadnie, ilu Uśpieńskich tai się w spokojnej, nieporuszonej glebie.
W ciągu rozmowy powiedział mi Uśpieński:
– Ja dzisiaj wiem, że Nieczajew błądził i mylił się, ale gdyby nie on, ja nie wiedziałbym o sobie nic z tego, co wiem dziś. Nie myślałbym o tym, nie byłbym tym, czym jestem.
I zdaje się, to określało stosunek.
Gdym wszedł do restauracji i spytał się o Popowa, wskazano mi ostatni, w głębi lokalu znajdujący się pokoik. Tu siedział Popow bez surduta272 na obitej ceratą kanapie, z której wyłaził włosień i sterczały sprężyny. Koło Popowa siedziała dziewczyna o zniszczonej twarzy i ochrypłym głosem śpiewała coś. Popow był silnie podniecony.
– Jak stary Rzymianin – wołał – z wieńcem róż na głowie, z czarą falerna273 wyczekuję losu. „I nie tknie się dumnego czoła bladego strachu chłodny cień” – zanucił fałszywym głosem. – Tak to ono, młody człowieku. Są utajone siły wszędzie, w piersi Popowa żył zawsze republikanizm i pośród snu wołał na mnie głos: Brutusie274, śpisz? Piękna Lesbio275 – rzekł do swej towarzyszki – ty zapoznana zwiastunko nie skrępowanego Erosa276, odejdź teraz, różane palce zorzy277 z piany morskiej zrodzonej278 przestają brzękać na cytrze279, gdy szczęk mieczów słychać, bijących w pancerze. Dobrze mówię. Rzymianko, odejdź, mogłabyś powiedzieć, z tarczą albo na tarczy280, ale i tak wspominaj zawsze, żeś ty ostatnia z żywych widziała Ewarysta Popowa.
– Oni zawsze tak – rzekła dama – mówią byle co, że aż zrozumieć trudno.
– Za jedną noc życie moje! Tak, czarująca sylfido281. Za jedną noc życie – weź głowę Popowa, który śmiał tu, w śnieżnych Hiperborejów282 ojczyźnie kochankiem być bogini swobody. Jak pisał Puszkin283: w Rzymie byłby Brutusem, w Grecji Peryklesem, a u nas nie oficerem huzarskim284, lecz koleskim registratorem285, człowiekiem nikczemnego wyglądu we fraku, jak wyrazić się raczył Mikołaj Pawłowicz286 o innym rosyjskim Rzymianinie. Idź już teraz, Kornelio287, matko Gracchów288, a obnażywszy swoje łono, powiedz: Cezar tu spał i jego losy289. Być kochanką Cezara, a potem umrzeć.
– Pan też byle co przy obcych – mruknęła dziewczyna. – Ten młody pan jeszcze Bóg wie co pomyśli.
Popow wreszcie uspokoił się i dziewczyna wyszła.
– Tak to, młody przyjacielu, słuchasz i dziwisz się. Hamlet filozofował na cmentarzu, a rosyjski człowiek najgłębiej myśli za szklaneczką piwa. Ty nie patrz się, że Popow pijaczyna, że niby uczucia ma nie po formie. Człowiek na katorgę pójdzie, a teraz po pijanemu językiem miele. Na formę, bracie, napluj, aby tylko treść była. Wisarion Grigorjewicz Bieliński290 wielki człowiek był i ognistego gniewu miał serce, a w preferansa grał. Chłopiec z drukarni przychodzi, „siedem pik” słyszy, drugi raz: „bez jednej”, trzeci raz – „do kotła”, a numer wyjdzie i artykuł jest. I jaki artykuł: zadrży cała Rosja. Życie, braciszku, niżej łojowej świeczki stawiać – wielka mądrość jest. No, i weź ty mnie choć i przestrasz teraz, Ewarysta Popowa. Czym przestraszysz? Ja sam życia na złamany grosz nie cenię. Choć dziś zginąć. Powagi nam i koturnów291 nie trzeba. Zawinąć się można tak samo w szlafrok, jak i w rzymską togę – byle tylko było w piersi republikańskie serce. Wszystko miał Nieczajew, a tej naszej wesołości nie miał. „Stracony człowiek” – mówił. No, i cóż, że stracony? Po cóż zaraz chodzić po mieście z opalonymi skrzydłami, niby Abadonna292 jaki. Na dzień powszedni – to nawet nudne. I wszystko to on uroczyście tak urządzał właśnie. I was, tu, młody człowieku, z poleceniami osobliwej wagi przysłać musiał. Co polecenia? Jakie tu mogą być polecenia? Uśpieński, jedno słowo, lodowiec jest, jego choć w ogień piekielny – nie roztaje, a w Ewaryście Popowie żyła zawsze rzymska dusza. Pozorów nie było… W serce trzeba patrzyć, nie na pozory.
Do drzwi pokoju naszego zastukano.
Lokaj wprowadził chłopaka bez czapki.
– Aleksander Iwanowicz kazał się kłaniać i powiedzieć jedno słowo: gotowe. „Oni już będą wiedzieć”, mówił.
Popow lekko zbladł.
– Masz, mały – rzekł, szukając czegoś po kieszeniach, wreszcie wyciągnął garść miedziaków i chciał podać, ale z drżącej ręki wysypały się na podłogę i na dywan.
– Gotowe, młody człowieku – mówił Popow. – Teraz jest czas okazać losowi męstwo.
I przyodziawszy wieniec róż, z czarą pieniącego się wina…
Wieńca róż zaoszczędzić sobie można, a falerno zastąpić butelką szampana, aby nie powiedziano było, że blady strach zmroził bicie wesołego serca.
– Ty skąd jesteś, obywatelu? – zwrócił się do chłopca, który pozbierał tymczasem miedziaki.
– My z Nikolskiego – rzekł mały. – Twierskiej guberni.
– Twierskiej – powtórzył Popow – chodź tu, citoyen293. Na twoim czole składam pocałunek. To, bracie, jest symbolum294. Wysoce poetyczna scena. Ja kiedyś pisałem dramat, otóż tak… No… no… już możesz iść, a Aleksandrowi Iwanowiczowi powiedz, że Ewaryst Mikołajewicz Popow był zawsze gotów i że w wieńcu róż i z pucharem w ręku na łonie Lesbii czarnookiej ulega potędze ciemięskiego Zeusa295.
– Uśpieńskiego wzięli – rzekł Popow, gdy chłopiec wyszedł.
Wargi jego lekko drżały i słowa plątały się.
– Czy nie spróbuje pan ukryć się? – zapytałem.
– Ni-ni, braciszku, parol296 u nas taki dany: na posterunku. Mnie by pani Uśpieńska w oczy plunąć nie chciała. Ona to właśnie jest Kornelia, matka Gracchów, żona to jest. Ale nie w tym sens. Jakby Lucyla297, żona Demoulina298, i stary Popow gotów skonać pod spojrzeniem jej gwiaździstych oczu. I ani-ni. Tu, braciszku, wyboru nie ma. Teraz trzeba słowo swoje powiedzieć na całą Rosję. Nie tylko młodzieniaszkowie niedoświadczeni, uwiedzeni podstępną wymową, ale i starcy osrebrzeni siwizną, o senatorskiej, że tak powiem, powadze… A szampana jednak wypić nam potrzeba.
Zadzwonił, zjawił się szampan.
Trąciliśmy się.
– Odtąd już szczęk łańcuchów… – zaczął Popow, ale przerwał. – Nie patrzcie się na mnie tak i nie myślcie… stary gada, bo mu po sercu mrówki łażą i koty, jak to mówią, skrobią. Nie będę mówił, że gdzieś tam w tym kadłubie nie ma strachu i żalu, że trzeba iść. Trzymać oni będą w jakiejś norze. Brr… A przy tym łapy, te ich łapy i oczy. I to, że każdy sołdat będzie człowiekiem rozporządzał się jak rzeczą. Jest strach, jakże ma nie być? U nas, łaskawco mój, uczucia cywilne nie miały nigdy ani czasu, ani sprzyjających warunków. Słyszałem, że Murawjew raz jakiegoś Litwina całkiem już powiesił; już on tam chybotał się w powietrzu, a tu adiutant z rozkazem: ułaskawić. Odcięto, docucono się, kieliszek wódki w gardło. Siedzi mój Litwin, patrzy osowiałymi oczami. Szturchają go: „Co, jak, jakże to? Coś czuł?”. A on mówi: „Ta, nic osobliwego, ale markotno, wiadomo, nie przywykłszy”. Otóż ono tak, braciszku: nie przywykłszy. Był człowiek całe życie wierny poddany, w duszy salutował przed każdym stójkowym299, przed niebieskim mundurem żegnał się zawsze jak kupczycha przed burzą, a tu nagle – obywatel. Prawa święte obywatelskie, prawo narodów i jak to się nazywa, nigdy nieulegające przedawnieniu, niecofnione prawo rewolucji. To, panie, tam na zachodzie. Tam każdy kamień woła: prawo. I przypomina, że nie ty pierwszy, nie ostatni. A tu co? Jakie wspomnienia? Tu takiego to bojarzyna300 knutami301 bili, rozpalonymi żeleźcami nozdrza rwali – i nie w tym bieda, że rwali i bili, a w tym, że on rękę miłościwą, carską rękę ucałować krwawiącymi ustami usiłował. No, i dosyć, jeszcze kieliszek.
Trąciliśmy się znowu…
– Ot, i nie minie nadaremnie życie – rzekł Popow – nie minie nadaremnie. Po kawiarniach i szynkach biegał, w karty grał, dziewczęta lubił, talentu pisarskiego nie miał, idei nowych nie stworzył, ale kośćmi swoimi legł za świętą sprawę…
Był teraz dziwnie poważny. Nachylił się nade mną:
– I tobie też, przyjacielu, tego serdecznie życzę: niech ci da los kośćmi legnąć za wielką, świętą, niech ci da los…
Pocałowaliśmy się, ściskałem długo jego rękę.
– No, tak – rzekł Popow.
– Niech nie będzie odwrócona ode mnie ta czara!
Nalał nowe kieliszki.
– U nas w Rosji – mówił – zwyczaj jest przed samym wyjazdem posiedzieć jeszcze chwileczkę i pomilczeć razem.
Siedliśmy.
Popow zadzwonił. Wszedł służący. Popow nie pozwolił mi płacić.
Do służącego mówił:
– Jutro w kuchni zarżnąć każesz czarnego koguta.
– Upiec pan każe? – pytał sługa.
– Wszystko jedno, ja płacę… Zabij na ofiarę Eskulapowi302, zjedz na zdrowie, wspominając Sokratesa303 i Ewarysta Popowa.
– Wyjeżdża pan dobrodziej gdzie? – dziwił się służący.
– Nie zapomnij, braciszku, cóżem ci rzekł: czarnego koguta na pamiątkę Sokratesa i Ewarysta Popowa. Sokrates też był łysy i też wypić lubił. I bogów, których Ksantypa304 wielbiła, nie uznawał. No, tak, bracie kochany – a czarny kogut oznacza wyzdrowienie i ofiarę dziękczynną. A z jakiej choroby wyzdrowiał, o tym, braciszku, w Karamzinie305 przeczytasz.
Zostawił słudze rubla i uściskał go.
Wyszliśmy na ulicę…
– No, wam na lewo – rzekł – mnie na prawo. I jeszcze raz życzę wam: niech nie odwróci się czara. Tak lepiej. Łatwiej niż niepotrzebnie włóczyć po świecie stare kości… Tak, bracie…
Teraz jeszcze raz uścisnęliśmy się. Patrzyłem długą chwilę za nim, jak szedł przygarbiony w zrudziałym, dziwacznym kapeluszu, niezgrabnie omijając kałuże i kupy błota.
Usiłowałem uporządkować myśli. Doznawałem uczucia piekącego wstydu i upokorzenia. Dziś rano wydawał mi się ten człowiek histeryczną babą, która przez pomyłkę znalazła się w przednej straży walczącej armii i miota się bezcelowo i bezradnie przed kulami. Z bólem myślałem, jak mały i nędzny jestem ja sam wobec tych ludzi. Jaką duszę musi mieć żona Uśpieńskiego? Czyż mnie nigdy nie będzie danym wznieść się do tego poziomu? Zazdrościłem Popowowi, że zna tę kobietę, i nagle uprzytomniłem sobie, że i ja przecież żyję wśród ludzi nie mniejszej chyba wartości. Przypomniałem sobie cichą i małomówną Warię Torżecką, sięgającą po poświęcenie i spełniającą każdy obowiązek tak, jakby chodziło o rzeczy najprostsze, z całą naturalnością instynktu. Oni wszyscy zrośnięci są istotnie z prawdą: są ludźmi w pełnym, całkowitym znaczeniu, ja jeden pośród nich tułam się i właściwie pozostaję chłodny. Bolały mnie wczorajsze myśli i zwątpienia. Zrozumiałem też, że Nieczajew sięgnął tylko na chybi trafi naokoło siebie i zagarnął ludzi, którzy już byli naokoło niego gotowi, oczekujący tylko na taką elektryzującą iskrę. Tragedią Nieczajewa było to, że on nie rozumiał, nie czuł tych rozsianych naokoło niego sił. Był tak zamknięty w sobie, że nie mógł wyjść poza płomienne koło swej samotnej nienawiści i rozpaczy.
Usiłowałem wyobrazić sobie Popowa, Uśpienskiego przed sądem. Wiedziałem, że nie zabraknie im męstwa. I rozejdzie się po całej Rosji wieść o dumnych rękach, które wzniosły wśród milczenia i kamiennej grozy sztandar buntu. Szukałem w samym sobie tej siły i zdawało mi się, że i ja byłbym ją znalazł. Jednocześnie pamięć przywodziła mi inne obrazy: młodzieńców, którzy szli z Paryża, Metzu, Anglii, Szwajcarii w paszczę potwora, choć lata całe wpatrywali się w jego okrutne, ołowiane oczy i zbadali całą głębię jego chłodnego okrucieństwa. Przesuwała się przede mną ta krwawa girlanda polskich emigrantów. Kto wiedział o nich, gdy znikali tak, jak kamienie ciśnięte w wodę? Kto wie o tym, co czyni w tej chwili Popow? I kto wie, ilu ich jest niewiedzących o sobie? Nie pojmowałem, jak mogłem wczoraj dać się złamać i skruszyć myśli o naszym osamotnieniu. Ktoś ty jest, tragiczna siło, co dajesz moc wytrwania bez świadków? Ktoś ty jest, która żyjesz w bohaterstwie, mężnym czynie, samotnej pracy mędrca? Prawda! Kto daje władze prawdzie, gdzie jest siła jej? Potężne czucie, że człowiek zwalczy przeznaczenie. Chodziłem po ulicach i niespodzianie dla samego siebie znalazłem się o kilkadziesiąt kroków od księgarni, w której odwiedziłem Uśpieńskiego. Był przed nią jakiś ruch, stała jakaś dorożka. Nagle ze sklepu wyszło kilku ludzi w żołnierskich szynelach306, podbiegłem, mignęła mi przed oczami spokojna twarz Uśpieńskiego, jego czarna broda. Dorożka ruszyła. Policjant rozpędzał zgromadzonych.
– Fałszywe pieniądze drukował – mówiła, przechodząc koło mnie, jakaś baba.
– Ni-ni – rzekł stróż – całkiem inna sprawa. Co ty tam wiesz, dobry pan był! Gdzie jemu pieniądze fałszować.
– Przechodźcie, przechodźcie! – krzyknął, widząc, że słucham. – Tu się zatrzymywać zakazano…
– Uszy, to oni nadstawiają uszy – słyszałem, jak mruczał, kiedym się oddalał.
Znajomych już więcej nie miałem. Dowiedzieć się nic nie mogłem niczego, chciałem wracać.
Coś mnie ciągnęło dowiedzieć się jeszcze o Popowa. Zacząłem iść w tę stronę; kiedym już zbliżał się do ulicy, na której mieszkał, dopędził mnie ktoś.
– Panie szanowny…
Obejrzałem się – przede mną stał Kasjanow we własnej osobie, głową dziwnie rozczochraną jak zawsze.
– Kaniowski, tak i jest – rzekł. – Ja za wami od samego sklepu Czerkiesowa idę. I myślę: on czy nie on? Tam dzisiaj jedna przykra sprawa stała się.
– Wiem – powiedziałem, nie myśląc o ostrożności.
– Takem właśnie myślał. Widzę, człowiek przygląda się, a teraz idzie w tę właśnie stronę. Myślę: zaczepić ryzykownie, a jak nie on? Nam dzisiaj po ulicach włóczyć się nie bardzo wypada, zaszlibyśmy gdzie, ja mam tu jedno miejsce, swoi ludzie…
W mieszkanku, z pokoju i kuchni złożonym, zastaliśmy trzy osoby.
Za stołem siedział mężczyzna o wysokim czole i ślicznych, mądrych oczach. Młoda panienka w niebieskim fartuchu krzątała się koło samowara. W kuchni wysoki blondyn o wesołych oczach i rumianej twarzy dziecka przepłukiwał szklanki.
– Swój człowiek – rzekł Kasjanow. – Feliks Bołchowski, Tarutina, Martynow – przedstawił obecnych.
– Wzięli – rzekł, zwracając się do Bołchowskiego.
Ten sposępniał.
– Szkoda. Szkoda. Jego szkoda szczególniej. I jej. Zadziwiający byli ludzie. Nieszczęście tu zaszło jedno.
– Wiem – powiedziałem – widziałem się z Uśpieńskim.
Bołchowski ożywił się.
– Cóż on?
Powtórzyłem rozmowę, powiedziałem także o Popowie.
– Zdumiewające, zdumiewające – powtarzał. – Popow, mieszanina Falstaffa307 z Sokratesem. Prawdziwie nasza rosyjska kombinacja.
Rozgadaliśmy się.
– Myśmy się tu wszyscy Nieczajewowi przyglądali. On naokoło siebie wszystko rwał i miotał. Ambicja w nim straszna i coś dziwnego jeszcze. Tu, u nas, jak na wiosnę – nim śnieg stopnieje. Dziś nikt nie wie, co jest. Ale ziarna rzucono było wiele. I dojrzewa tam ono, dojrzewa gdzieś. Dobrze wsłuchać się w szmer, a usłyszysz, jak rośnie ono, dojrzewa młoda siła. Za dwa albo trzy lata, albo pięć nie poznamy tej naszej cichej, martwej Rosji, ale dziś.
Podano herbatę, teraz wszyscy siedzieli koło stołu.
– Ostatni raz chyba – rzekł Bołchowski. – Ot, oni – wskazał na młodych – do Zurychu jadą. Cała kolonia tam.
– Wy na przyrodę? – spytałem Tarutinej.
– Ja nie – odpowiedziała. – Medycyny chciałabym, nie wiem, czy zdążę, choć higieny trochę, akuszerii. Zapóźniłam się aż strach. Teraz pędzić będzie trzeba.
– Powinszować im można, pięć dni dopiero po ślubie.
Panienka rozgniewała się.
– Wy, Kasjanow, jak byliście, tak i umrzecie, mówiłam wam, nie śmiejcie żartować.
– No, i o co – rzekł wesoło blondyn. – Samo przez się rozumie się. Paszport był potrzebny, rodzice nie dawali, no i trzeba było ślub wziąć.
– A wy także do Zurychu? – spytałem Martynowa.
– Ja nie wiem jeszcze – zmarszczył brew – gdzie trzeba będzie. Może tylko powietrza chwycę i wracać będę.
– Zostaniesz, zostaniesz – rzekł Bołchowski. – Wracać czas będzie zawsze… Tu nie na jeden rok i nie na dziesięć będzie praca.
Zasępił się…
– Ilu jeszcze ludzi zginie, ilu ludzi. My wszyscy i dzieci nasze. Dziesięć wieków ona rosła, monarchia rosyjska, nie zmożesz w jedno pokolenie.
– Dajcie pokój – wzruszyła ramionami Tarutina – zaśpiewajcie lepiej co.
Popłynęła przeciągła, smutna pieśń.
– A po powrocie wy co? – zapytałem dziewczyny.
– Na fabrykę jako robotnica wstąpię albo na wsi gdzie osiędę…
Wracałem wieczorem odświeżony.
– A z wami, Kasjanow, co dzieje się? – spytałem.
– Nic dobrego – rzekł – ręce i nogi mam związane. – (Położenie jego było istotnie ciężkie: matka jego zwariowała. Ojciec nieboszczyk po pijanemu wracał do domu, co miał pod ręką, w głowę ciskał). – A i tak. Teraz co. Do szpitala nie oddam. Bić będą. Nie ścierpię, aby ją bili. W domu trzymam, spokojna ona jak dziecko, a ruszyć się ja już teraz ani tchnąć nie mogę. Siedzę na brzegu i patrzę, jak ludzie toną. A jakby mnie wzięli, co by się z nią stało? Na ulicę trzeba by iść żebrać pod kościół, póki by policja do żółtego domu nie oddała. Tak ja tu i siedzę. Głupio idzie życie, a nic głupszego nie ma, jak na boku stać i ludzi najlepszych widzieć, jak idą na zgubę. Kochani, najbliżsi ludzie. Tarutina na mnie dziś krzyknęła, jak słyszeliście. Ona zawsze tak: matką kto inny by się zaopiekował. Ale ona jak dziecko jest, moja staruszka, do ust nie weźmie nic, jak ja jej nie podam.
Pożegnaliśmy się.
Rano obudziło mnie stukanie do drzwi. To był Bołchowski.
– Ledwo dopytałem się o pana – rzekł. – Kasjanowa wczoraj w nocy wzięli. Trzeba matką jego zająć się, potrzeba pieniędzy. Myśleliśmy, że może pan jest bogatszy, u nas sucho.
Pieniędzy miałem istotnie trochę.
Matkę Kasjanowa zatrzymała policja. Bołchowski usiłował wydobyć ją przez stosunki. Niechaj o matkę choć będzie spokojny.
Dzień przeszedł nam na różnych staraniach. O sprawie Kasjanowa nic oczywiście dowiedzieć się nie było można. Matkę jego przynajmniej udało się za pomocą różnych starań wydobyć. Jakaś pani odegrała rolę krewnej i wzięła ją na swoją odpowiedzialność. Starowina zresztą nie mogła stanowić żadnego niebezpieczeństwa. Była nad wszelki wyraz przerażona i patrzyła na nas łzawymi oczami zaszczutej sarny, gdy wieźliśmy ją z cyrkułu308. W cyrkule znaleźliśmy ją pod opieką jakiejś pijanej baby. Siedziała ona nad staruszką i zawodziła żałośnie, popłakując. Miała podbite oko i wyglądała na wpół przytomnie. Staruszka jednak, gdyśmy ją brali, czepiała się rękawów swej opiekunki i płakała cicho. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej przejmującego niż te łzy cicho spływające po twarzy starego człowieka, bojącego się skarżyć głośno i opierać.
– Jedzie pani do Mitii – rzekła Tarutina.
– No, nie do Mitii, ale Mitia tak kazał – poprawił Bołchowski.
Staruszka spojrzała na niego.
– Mitia kazał – powtórzyła.
Od tej chwili nabrała do niego wielkiego zaufania.
– Nie należy nigdy chorym ani dzieciom kłamać – powiedział Bołchowski do Tarutinej.
Dziewczyna zaczerwieniła się.
– No, no, niech pani tylko nie rozpacza – pogładził ją po ramieniu.
– Zinaida Petrowna – rzekł do mnie – dwie noce nie spała. Za buciki pięć rubli zapłaciła. Wciąż rachunek robiła, ile dni żyć może chłopska rodzina za pięć rubli.
Widziałem, że Martynow spojrzał na Bołchowskiego wdzięcznymi oczyma. Gdy tylko nie patrzyła ona na niego, nie spuszczał on z oczu swojej „ślubnej” żony. Natomiast, gdy zwracała się ona do niego, mamrotał tak niechętnie, że zrozumieć nie można było, o co idzie.
– Ofiarę poniósł – żartował Bołchowski – narzeczonej wyrzekł się i teraz patrzeć na Zinaidę Petrownę nie może. Znamy my wasze tajemnice.
Bołchowski miał podobno zaledwie trzydzieści lat, wyglądał jednak znacznie starzej i ludzie nie o wiele młodsi od niego zachowywali się wobec niego z tym nienakazanym naturalnym szacunkiem, który otacza, niby atmosfera, w środowisku uczciwych ludzi jednostki posiadające w sobie uznaną i przeczuwaną przez wszystkich moc moralną. Przekonałem się, że w pewnych otoczeniach dusze stają się jakby przejrzyste, jest to jednak zjawisko bardzo rzadkie. Każde słowo jego, każdy uśmiech miały dziwny urok. Jednocześnie z nikim innym nie czuło się tak swobodnym.
Zastałem wieczorem matkę Kasjanowa siedzącą na małym stołeczku przy jego fotelu, robiła na drutach jakąś robotę włóczkową.
– Matrena Pawłówna robi oto ciepły kaftan dla syna – powiedział Bołchowski, gdy wszedłem.
Staruszka uśmiechnęła się do niego i myślę, że nigdy zakochana kobieta nie może patrzeć na swego kochanka cieplejszym, bardziej promienistym spojrzeniem.
– Gdy skończymy kaftan, zaraz się go Mitii odeszle.
Opowiedział on matce Kasjanowa niemal całą prawdę. Zastosował się do jej pojęć, mówił jej, że Mitia jej nigdy nie mógł znieść nieszczęścia ludzkiego, że dużo jest na świecie biedy, że Mitia cierpi za to, że bronił biednych ludzi, ale że oni pamiętają o Mitii, dowiedzą się o nim; że człowiek, o którym tylu ludzi pamięta i którego tylu ludzi dobrze wspomina, nigdy nie może być nieszczęśliwy. Mówił, że Mitia jest pewny, że matka jego będzie spokojna i będzie czekała na niego, że on tam potrzebuje różnych rzeczy i jak on troszczył się o nią, tak ona teraz myśleć musi o nim.
Słowem, zachował się wobec staruszki tak, jak gdyby była całkiem zdrowa, odgadł w niej skłonność do naiwnych, poetyckich marzeń, przybierających na wpół religijne, na wpół przeciętne życiowe, sentymentalne zabarwienie. Z jakimś niezrównanym, miękkim taktem powyczuwał zdrowe, dźwięczne struny tej duszy, umiał w kilka godzin uspokoić, a przede wszystkim przyzwyczaić do siebie staruszkę.
Widziałem jednak, że musiało jeszcze coś zajść.
Zinaida Petrówna miała jak gdyby zapłakane oczy. Martynow mówił nienaturalnym basem.
Gdym wyszedł po coś do kuchni, usłyszałem głos Tarutinej.
– Teraz to jest nawet nieszlachetnie okazywać mi swoją niechęć.
Bołchowski śmiał się, kiedy wróciłem.
Po herbacie posługaczka przyniosła butelkę taniego szampana.
Tarutina spojrzała z wyrzutem na Bołchowskiego, miało to znaczyć: Kasjanow cierpi, a panu szampan w głowie.
Ale Bołchowski uśmiechał się tylko:
– Dla drogiego gościa – mówił, mrugając na mnie.
Nalano szklanki i Bołchowski, uśmiechając się filuternie, wziął za rękę Zinaidę Petrównę i Martynowa.
– No – rzekł – a teraz za zdrowie młodej pary. Daj wam Boże wiele, wiele szczęścia.
Martynow usiłował wyrwać rękę, Tarutina zdołała nawet wyrwać.
– No, i nie zabawni to ludzie? – zawołał Bołchowski. – Postanowili sobie fikcyjny ślub i każde robi ofiarę ze swej miłości. „Ja się nie narzucam”; gdybym nie znał was i nie widział, że wy i na serio gotowiście tak przejść obok siebie i słowa sobie nie powiedzieć, nie mieszałbym ja się w tę sprawę…
– To nie moja wina – usiłował tłumaczyć się Martynow – ja Bolchowskiemu ani słowa nie mówiłem i nigdy nie byłbym powiedział. – Chciał mówić jeszcze, ale Bołchowski wskazał mu oczami Zinaidę Petrównę.
Stała ona cała w płomieniach i patrzyła w swego fikcyjnego męża dziecinnymi, pełnymi szczęścia oczami.
Było dość wesoło tego wieczora. Sprawa Kasjanowa nie powinna była być zbyt groźna, zresztą każdy z obecnych był pewien swojej kolei. Staruszka pracowała i uśmiechając się, od czasu do czasu powtarzała: „Mitieńka”.