Kitabı oku: «Narkotyki», sayfa 8

Yazı tipi:

Eter

Napisał dr Dezydery Prokopowicz

LE CATOBLEPAS

buffle noir, avec une tête de pourceau tombant jusqu'à terre et rattachée a ses épaules par un cou mince, iong et flasque comme un boyau vide103.

Personne, Antoine, n'a jamais vu mes yeux ou ceux qui les ont vus sont morts. Si je relevais mes paupières roses et gonflées, tout de suite tu mourrais104.

ANTOINE

Ah! ah!… celui-la… a… a! Eh bien!… Si j'avais envie de les regarder, ces yeux? Mais oui, sa stupidité feroce m'attire! je tremble!… Oh! quelque chose d'irresistible m'entraine à des profondeurs pleines d'épouvante105!!!

G. Flaubert, La Tentation de St. Antoine

Zapoznałem się z eterem z okazji operacji, którą mi robiono, gdy miałem siedem lat. Zasypiając usłyszałem jakiś szczególny rytm, który zdawał się wszystko przenikać. Rytm ten usłyszałem i przy następnych eterostanach. Sądzę, iż pochodzenie jego jest następujące: eter zaostrza ogromnie słuch (stan ten trwa jeszcze kilka godzin po eteryzacji), skutkiem tego dochodzi do świadomości rytm uderzeń krwi w uszach. Zdawało mi się, że umarłem i lecę w przestrzeni międzygwiezdnej, która wyglądała jak ciemnoniebieska tapeta, pokryta złotymi, kilkoramiennymi gwiazdkami. Wszystko drgało w tym szczególnym rytmie. Myślałem z ironią: „Oni mnie tam operują na ziemi, a nie widzą, że ja – umarłem”. Podniesiono mi na chwilę maskę z eterem: zobaczyłem mój dziecinny pokój, leżałem na stole. Pomyślałem: „Umarłem, jestem w piekle, gdzie są diabły? Może za moją głową?” Usiadłem, by się obejrzeć za siebie. Założono mi maskę i trzech lekarzy siłą, z trudem ułożyło mię na dziecinnym stole, który służył za stół operacyjny. Z dalszych wizji przypominam sobie niewyraźnie jakiś jakby rajski ogród. Upał. Dwoje nagich, czerwonawych, tłustych, „obfitych” ludzi opycha się winogronami. Coś tropikalnego, bogatego, zmysłowego i obrzydliwego. Po narkozie z radosnym zdumieniem przekonałem się, że żyję. Z uczuciem roztkliwienia i szczęścia dotykałem przedmiotów, stwierdzając, że są, że są twarde i że „przecież jestem znów w rzeczywistości”.

W wieku lat czternastu zabijanie owadów eterem podsunęło mi chęć spróbowania ponownie tego narkotyku. Napajając chustkę eterem przykładałem ją do nosa i wdychałem głęboko. Było lato. Siedziałem wśród zbóż na osłonecznionym pagórku. Za chwilę posłyszałem ten sam rytm, wszystko pozostało takie samo, a jednak stało się jakieś inne, podobne do tego, co było wtedy. I tu nastąpiła najdziwniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek przeżyłem pod eterem i którą potem na próżno usiłowałem odnaleźć. Widziałem otaczające zboża, pagórek, słońce – ale nie ja to widziałem: jaźń znikła, pozostała bezosobowa świadomość. Wkrótce potem stworzyłem bardzo konsekwentny logicznie system panteistyczny, gdzie ponad stanem indywidualnej jaźni umieszczałem ponadosobowy świadomy byt.

Odtąd eteryzowałem się coraz częściej. Maksimum osiągnąłem jako uczeń ósmej klasy. Lubiłem przechadzać się wieczorem po ponurych dzielnicach warszawskiego Powiśla z chustką pod nosem i flachą eteru w kieszeni. Eter nigdy nie dawał mi nawet śladów euforii: tylko dziwność i ponurość. W owych czasach byłem głęboko niespokojny i zrozpaczony (jak to często bywa we wczesnej młodości) i szukałem zapomnienia o sobie, o własnym nieszczęściu w nauce (studiowałem prawie bez przerwy) i w narkozie. Wytworzyła się we mnie jakby „seconde personnalite narcotique106”. W normalnym stanie nasz czas układa się od czuwania do czuwania, wieczór zszywamy z rankiem, a senne marzenia – to niewyraźne marginalia; w owych czasach istniało dla mnie jeszcze drugie, ciągłe w sobie życie – pod narkozą, które od czasu do czasu dopominało się bezwzględnie o – dalszy ciąg. Podobnie kobieta „przyzwoita” nie myśli o życiu erotycznym lub myśli z obrzydzeniem. Ale przecież od czasu do czasu wyżyć się musi. Jak? Wiedzą jej kochankowie. W zwykłym stanie pamiętałem (i pamiętam) tylko szczątki głębokich i silnych doznań narkotycznych; ale wystarczyło kilka razy głęboko wciągnąć powietrze przez chustkę nasyconą eterem – i w kilka sekund już byłem gdzie indziej, tam, od razu odpoznawałem swój stan i przeżywałem niejako drugi raz pewne rzeczy lub ich dalszy ciąg.

Oto te resztki, które przechowała moja normalna świadomość: czas jest niejako zwolniony, zdaje się, że upływają niezmiernie długie okresy – a trwa to kilka lub kilkanaście sekund. Przestrzeń też olbrzymieje: most Poniatowskiego robił na mnie wrażenie czegoś nieskończenie wielkiego. Dzięki eterowi zacząłem rozumieć poezję symboliczną. Każda latarnia, pęknięcie płyty trotuaru107, przechodzący pies, wszystko to było symbolem, koniecznością, miało nieskończenie głębokie znaczenie, było straszliwie ważne. Wszystko jest piękne i straszne; jakiś pagórek z jesiennymi drzewami, noc zostawiły niezatarte wspomnienie niewypowiedzianej wielkości i tragicznego piękna – jak Ulalume Poego. Ta symboliczność, piękno i konieczność, to, że wszystko rozwija się jak wspaniała symfonia, przypomina doznawanie rzeczywistości w początkach schizofrenii. Wydaje się, że ma się zdolność przewidywania. Myślę: „Tam – ktoś idzie”. Odwracam się i rzeczywiście spostrzegam przechodnia. Sądzę, że daje się to objaśnić w ten sposób: słyszy się przechodnia, ale do świadomości dochodzi nie odgłos kroków, lecz tylko wynikający z tego wrażenia sąd: „Ktoś idzie”. Stąd złudzenie „proroczości”. Fontanny uczuć i myśli zalewają świadomość, zdaje się, że życie jest jak puchar przelewający się przez brzegi. Powiedziałem wtedy do siebie: „Każda chwila jest godna Szekspira”. To znowu przychodzi tak straszliwe, niemożliwe do zapamiętania, martwe przerażenie, taka samotność „kosmiczna”, jaką przeżywa chyba tylko samobójca i o której zdaje się nikt nigdy nie przyniósł wieści, bo znają ją tylko ci, co odchodzą. Są to stany poprzedzające omdlenie spowodowane nadmiarem narkotyku. Pomyślałem w takiej chwili: „Gdybym mógł spamiętać to, co teraz czuję, to już nigdy nie mógłbym się śmiać”.

Myśli moje i doznania odnosiły się do metafizyki: rzeczywistość odczuwałem jako nieustanną, wytężoną walkę Boga z Nicością. Równowagę, spokój rzeczywistości widziałem jako równowagę potężnych, zmagających się ze sobą sił. Rzecz psychologicznie interesująca: w owym czasie byłem panteistą – deistą miałem stać się kilkanaście lat później, a jednak pod eterem byłem, a raczej bywałem właśnie deistą. Mówię: bywałem, gdyż niekiedy zdawało mi się, że Nicość zwyciężyła Boga. Pamiętam, że raz w takim właśnie stanie usłyszałem, jak w ubogim domku robotniczym babka uspakajała małe wnuczątko. Doznałem głębokiego wzruszenia. Myślałem: „Boga nie ma, życia zagrobowego nie ma, na tamtym świecie nie ma więc nagrody dla tej staruszki, ale i na tym świecie też jej nie będzie, bo nim wnuczek się odwdzięczy – babka umrze. A jednak ona go tuli. Oto prawdziwa, bezinteresowna miłość”.

To znowu zwyciężał Bóg. Widziałem jasno Jego istnienie. Wytwarzałem jakieś oczywiste rozumowania, które tego dowodziły. Zapisałem je, odczytałem na trzeźwo – kompletna bzdura. Raz tylko napisałem niezły wiersz pod eterem:

 
Nie, ja nigdy, nigdy nie zapomnę,
Jakie Moce, światłe, przeogromne,
Morza Mocy drżały wokoło mnie.
– W chwili tej Bóg mówił do mnie.
Oceany słońc… otchłań słońca…
Jasność… jasność… jasność… bez końca!…
– Bo mój Bóg był wtenczas ze mną.
 

Pamiętam, że kiedyś przebudziłem się z omdlenia eterowego i poczułem nagle jakąś obecność, bliżej niż chmury, która opiekuje się mną i prowadzi mię przez życie. Poczułem tak wyraźnie, że upadłem na kolana, zalany łzami, z okrzykiem: „Boże – jesteś!” Sądzę, że ten intensywny dualizm: Bóg – Nicość, ich wzajemna walka, której polem zdawał się świat cały, to być może nic innego, jak rzutowanie na metafizykę wewnętrznych, organicznych procesów: walki mojego ciała z trucizną – eterem.

I jeszcze jedno. Dręczyła mię w owych czasach myśl, którą w ten sposób sformułował św. Bazyli Wielki: „Nie znam kobiety, ale nie jestem dziewicą”. Eter nie tylko nie dawał mi ukojenia, lecz przeciwnie, myśl ta stawała się okropną, nie do zniesienia pod wpływem narkotyku. Nigdy, jak wtedy, nie odczuwałem nędzy zupełnej samotności.

Gdy poznałem kobietę – intensywność doznań eterowych osłabła. Siła metafizycznych wdzierań się ku Bogu nie była tak tragiczna, momenty pełni nie były tak rozsadzające ani też przerażenie samotności tak zupełne. Stopniowo przestawałem używać eteru; nie czując tak gwałtownej potrzeby ucieczki od siebie, nie pragnąłem tej okropnej odmiany świadomości i gdy jako chłopiec siedemnastoletni eteryzowałem się co kilka tygodni, teraz jako dorosły mężczyzna nie robiłem już tego od kilku lat, i to bez specjalnego wysiłku woli.

Przedstawiłem wedle możności to, co pamiętam ze stanów eterowych, ich dziwność jednak wymyka się spod opisu. No ale wszak nie mam robić propagandy proeterowej. Przedstawię więc szkodliwość eteru, starając się wmówić ją sobie i innym z tą samą siłą przekonania, z jaką małżonkowie w chwili zawierania małżeństwa starają się wziąć na serio przeświadczenie o tym, że chcą naprawdę i będą sobie nawzajem wierni.

Sądzę, iż jednym z głównych uroków – a zarazem jedną z najgłębszych szkód – narkotyku, nawet tak przykrego i nie dającego euforii jak eter (przynajmniej dla mnie), jest to, iż gwałci on niejako sanktuarium duszy; jak świętokradca rozbija święte naczynia i wyjmuje bezbronnego Boga, którego nie powinny dotykać takie ręce i widzieć takie oczy, napawa się Jego widokiem, dotknięciem i niszczy Go, tak samo narkotyk wdziera się w głębie podświadomości, gdzie drzemią i rozwijają się jakieś myśli, jakieś stany, które dopiero znacznie później, gdy dojrzeją, mają wejść w naszą świadomość. Jest to więc coś, co przypomina też poronienie: niedojrzały, potworny jeszcze embrion zostaje wydobyty na światło dnia. Tak było np. u mnie z deizmem. Dzięki więc narkotykowi poznajemy własne głębie, ale nie we właściwej porze, drogą gwałtu. Sądzę, iż działa to niszcząco na podświadomość i przedwcześnie odsłonięte jej twory nie rozwiną się już nigdy tak harmonijnie, jak by to miało miejsce bez interwencji narkotyku.

Ciekawe są same doznania: myśli wydają się ciekawymi tylko, dopóki się jest pod narkozą. Eter to kłamca, i to na krótką metę.

Następnie podkreślam, że eter nie daje euforii ani zapomnienia o rzeczywistych cierpieniach duszy, lecz przeciwnie – potęguje je, a potem po wytrzeźwieniu następuje bardzo przykry katzenjammer.

Zauważyłem też, iż działa on fatalnie na płuca: prawie zawsze po eteryzowaniu się miałem prędzej lub później, po upływie kilku dni – do dziesięciu, uporczywe zaziębienie z gorączką, tak że musiałem kłaść się do łóżka, nieraz na dwa tygodnie.

Wreszcie zapach eteru jest ohydny i denuncjuje on eteromana na kilka kroków, i to nawet na drugi dzień po eteryzacji. A zdarza się też, że nieprzytomnym zaopiekuje się komisariat czy pogotowie ratunkowe i będą płukać żołądek domniemanemu „niedoszłemu” samobójcy.

Nie znam wprawdzie narkotyku dającego tak silne metafizyczne wzruszenia, lecz mijają one szybko, a opłacane są zdrowiem. W rzeczywistości takie rzeczy każą na siebie czekać, ale samotna wycieczka górska może też dać potężne metafizyczne przeżycia, które znacznie lepiej utrwalają się w świadomości od kradzionych przeżyć i wymuszonych ekstaz narkomana.

Appendix

O myciu się, goleniu, arystokratomanii, hemoroidach i tym podobnych rzeczach

Wstęp

Zaznaczam z góry, że cała ta część mojego „dziełka” może się wydać wielu ludziom śmieszna, a nawet zbyteczna. Śmieszna to ona może i jest, ale co do zbyteczności, to śmiem w nią wątpić (lub o niej wątpić, jak chcą niektórzy – ja jestem za równouprawnieniem obydwu zwrotów. Pierwszy jest silniejszy niż drugi, a nie jest taką już znów potwornością językową, którą trzeba ukatrupić na miejscu). Oczywiście zbyteczność różnych rozdziałów będzie różna. Ale ponieważ piszę tę książkę absolutnie dla wszystkich, więc nie mogę brać pod uwagę tego, że pewni ludzie, lub nawet ugrupowania społeczne, nie znajdą w niej nic nowego. Chcę podzielić się z ogółem pewnymi doświadczeniami własnymi, a nawet wiadomościami, które mam od innych ludzi, a których ci nie mogli dla różnych przyczyn uczynić własnością publiczną. Jestem prawie pewny, że w pewnych kołach durniów i draniów książka ta będzie przyczyną jeszcze gorszego psucia mojej i tak już przez wymienione P. T. czynniki popsutej opinii. Trudno. Przeciw zorganizowanej głupocie i świństwu jeden człowiek walczyć nie może. Muszę zbierać teraz owoce całego życia poprzedniego, w którym starałem się zawsze mówić to, co myślałem naprawdę, bez względu na osobiste dla mnie skutki.

I. O brudzie

Czystość fizyczna osobista nie jest wcale rzeczą tak drogą, jak to się niektórym wydaje. Nie mówię o czystości publicznej (domów, ulic, placów itp.) – nie będę też wdawał się w kwestie czystości mieszkań, jakkolwiek sądzę, że też za psie pieniądze po prostu jest ona osiągalna. Mimo to często widzi się mieszkania, w których wiszą na ścianach drogocenne obrazy, i wszystko jest udywanione i wypoduszkowane, a jednak panuje w nich brud, a nawet smród, często subtelny, ale jakościowo bardzo jadowity. Mam wrażenie, że czystość mieszkań, a dalej czystość publiczna jest funkcją czystości osobistej. Trzeba zacząć od siebie, a z czasem wszystko powoli się wyczyści, bo czysty człowiek nie potrafi żyć w otaczającym go brudzie. Lenistwo i nieświadomość co do tego, jakimi środkami zdobyć czystość, zdają mi się być przyczynami tego stanu rzeczy, który chcę opisać i podać przeciw niemu środki zaradcze. Czemu większość ludzi, którzy bezwzględnie śmierdzieć nie powinni, jednak śmierdzi? Mówię tu o tak zwanej inteligencji, półinteligencji i warstwach poniżej leżących. Nie będę się tu wdawał w analizę smrodologiczną arystokracji niższej i najwyższej, ponieważ zbyt mało znam tę sferę. Ale na podstawie pewnych nikłych danych mam wrażenie, że i tu dałoby się coś na ten temat powiedzieć. Poza kwestią mycia się występuje tu problem zmiany bielizny i ubrania. (Ostrzegam z góry, że będę mówił rzeczy przykre – kto nie chce ich słyszeć, niech nie czyta.) Ale jakiekolwiek są stosunki bieliznowo-ubraniowe danego człowieka, będą one bezwzględnie lepsze, o ile człowiek ten będzie się myć porządnie. Oczywiście ideałem byłaby codzienna zmiana całej bielizny i jak najczęstsze zmienianie ubrań. Ale jeśli ktoś na to nie ma, może przedłużyć czas zmiany za cenę pewnej pracy nad czystością ciała.

Są narody czyste i są brudne. Powiedzmy sobie otwarcie, że należymy do tych ostatnich, i starajmy się temu zaradzić. Czytając powieści polskie, rosyjskie lub francuskie, zawsze mam ten problem na myśli: czy aby ci wszyscy ludzie są dobrze wymyci. Przeszkadza mi ta myśl w przejmowaniu się losami występujących postaci, psuje mi najpiękniejsze sceny, zaćmiewa horyzonty najwznioślejszych uczuć. Mimo wszystkich wad literatury angielskiej wiem jedno – cokolwiek robią, czują i myślą Anglicy, ci są prawie na pewno na ogół czyści. Rosjanie mają tę wyższość nad innymi narodami brudnymi, że jakkolwiek cały tydzień się nie myją, co sobotę jednak wyprażają się w „bani”, wyszorowują maczałkami, wybijają się rózgami i przynajmniej przez niedzielę, a może i poniedziałek mają otwarte pory skóry całego ciała, a nie tylko niektórych jego, najbardzej skłonnych do tak zwanego nieprzyjemnie „zaśmierdzania się”, części. Okropne rzeczy, ale raz trzeba powiedzieć je otwarcie. Człowiek jest, wziąwszy go cieleśnie, dość paskudnym stworzeniem. Pewien hrabia (!) raniony w rękę nie odwijał jej długi czas i trzymał ją pod gumowym bandażem. Ręka zaczęła śmierdzieć. Pokazywał ją innym krzycząc znamiennie: „Żadna noga tak nie śmierdzi, jak moja ręka. Niech pani powącha”. I pchał obecnym pod nosy swoją wspaniałą, rasową, hrabiowską rękę, która rzeczywiście wydzielała subtelną, ale skondensowaną woń przepojonego kulturą dziesięciu wieków ciała. Hrabia – a cóż dopiero mówić o zwykłej „wysokiej szlachcie, świetnym korpusie oficerskim i P. T. publiczności”, jak to było napisane na cyrkowym afiszu z czasów austriackich. Przyczyną przykrych zapachów ludzkości są ubrania. Daleko mniej śmierdzą (pomijając przykre dla nas, jako należących do innej rasy, różnice jakościowe) ludzie dzicy, chodzący nago. A jakże wspaniałe są pod tym względem wszelkich rodzajów bydlęta – zawsze świeże, z doskonale wywentylowaną skórą, wydrapane, wygryzione, wylizane, jak to mówią, na „hochglanz108”. Człowiek jest, ogólnie biorąc, szczególniej w parażach klimatu średniego i zimnego, najbrudniejszym bydlęciem świata, i to głównie z powodu konieczności noszenia ubrań. Ogólnie wiadomo, że na ogół ręce mniej śmierdzą niż nogi – a czemu? Bo nie są zamknięte (exemplum109 ów hrabia i jego rączka) i są oczywiście częściej myte. Chodzić gołym nie można, ale wszystko można nadrobić myciem się, zapamiętałym, fanatycznym, wściekłym. Koszta są minimalne, a czas również bardzo niedługi daje się z łatwością wydrzeć zachłannemu snowi przy minimalnym wysiłku woli. A więc do dzieła, brudasy, a za kilka lat ludzie w mieszkaniach swych i gmachach publicznych: kinach, teatrach, poczekalniach itp. instytucjach, nie będą potrzebowali wdychiwać potwornego niepachu wydzielin niedomytej trzody ludzkiej, z czego wyniknie daleko większa wzajemna życzliwość i pogoda w odniesieniu do tzw. „innych”, której tak brak w naszych stosunkach społecznych. Przecież w porównaniu do innych narodów Polacy są pod tym względem wprost straszni. Ile energii idzie choćby na okazywanie sobie wzajemnej pogardy na ulicy. Nigdzie indziej tego nie ma, przynajmniej w tym stopniu. A wewnątrz gmachów stanowczo smród potęguje to nieprzyjemne zjawisko. Niestety każdy niedomyjec nie zdaje sobie sprawy, że sam jest elementem ogólnego niepachu, że dla innych jego smrodki, które u siebie toleruje, wcale nie są znów tak przyjemne, jak dla niego samego, a może i dla najbliższych.

Otóż moja ogólna teoria smrodu ludzkiego jest następująca i prosta, jak teoria równań różniczkowych czy tensorów: niedokładne mycie całego ciała, a dokładne mycie pewnych jego części: twarzy, szyi, nóg, pach itp., jest powodem, że wszystkie świństwa, które muszą się wydzielać z organizmu przez całą skórę, wydzielają się tylko przez te części, których pory skóry są odetkane. Znałem pewnego eleganckiego pana, który narzekał ciągle, że mu śmierdzą nogi. Mył je po trzy razy dziennie i im dokładniej to czynił, tym było gorzej. Po prostu nie mył się cały dokładnie i wszystko, co miał w sobie najpaskudniejszego, wychodziło mu z ciała przez nogi. Oczywiście są choroby, na które nie ma ratunku. Ale z chwilą dokładnego mycia się zniknęłyby te wszystkie środki, o których ogłoszenia w gazetach czyta się ze specyficzną zgrozą: „Antismrodolin usuwa przykry zapach pach, nóg…” itd. Brrrr… Co za świństwo. Zamiast wydawać pieniądze na podobne ohydy trzeba je zużytkować na kupienie:

1. Dobrego, prostego nawet mydła – zupełnie wystarczy dla ludzi względnie prostych dla umycia codziennego całego ciała.

2. Szczotki – najlepsze są dla tego celu szczotki firmy Bracia Sennebaldt (Bielsko, Biała, Śląsk), 29 H N°2, 30 F N°2 i 137 ε), które przez tę firmę polecane są do bielizny. Wszyscy, którym ofiarowałem szczotki te (a rozdałem już przeszło dwa tuziny dla propagandy), błogosławią mnie i tę firmę. Szczotki są szczecinowe i na pierwszy „rzut oka” robią wrażenie za twardych. Wymoczone trochę w gorącej wodzie stają się wprost wspaniałe. Znałem panie skarżące się na chroniczną chropawość skóry. Po użyciu szczotek stały się gładkie jak alabastry. Pumeks jest tu niczym – wygładza powierzchownie. Tylko szczotka jest w stanie odetkać pory zalepionej tłustym brudem skóry. Wiele osób uważających się za czyste tonie w brudach jak nieboskie stworzenia. Iluż znałem ludzi przerażonych twardością szczotek tych, którzy potem z rozkoszą tarli nimi swe ożywione jakby cudem, sflaczałe ciała nieomal do krwi. Ostatecznie szczotkę można stosować nie co dzień (co drugi lub trzeci dzień), ale mycie codzienne całej skóry mydłem jest obowiązkiem każdego, który chce się za człowieka uważać. Oczywiście są ludzie, którzy nawet nie bardzo się myjąc, mało stosunkowo śmierdzą. Tym lepiej dla nich i dla innych. Ale to nie uwalnia ich od mycia się ze względu na ich własne zdrowie. Naturalnie że zwiększająca się ilość mieszkań z łazienkami i łazienek publicznych przyczynia się znakomicie do wzrostu czystości ogólnej. Ale łazienki trzeba też umieć używać. Znałem ludzi należących do „najlepszego towarzystwa”, którzy poprzestawali w ciągu tygodnia na zimnym prysznicu bez mydła (używali je tylko do części zasadniczych, i to nie bardzo) i następnie wycierali się włochatym ręcznikiem. Codzienna długa ciepła kąpiel jest niezdrowa, szczególniej dla osób nie mających nadmiaru energii. Ale wymycie się mydłem w całości ciepłą, a potem zimną lub choćby tylko zimną wodą jest absolutnym obowiązkiem każdego.

3. Dla ludzi nie posiadających łazienek służyć może w tym celu blaszana duża balia, a dla podróżujących (ze względu na brak odpowiednich urządzeń w większości niższej marki naszych hoteli) „tub” gumowy składany, rzecz trochę kosztowna, ale dla której można wyrzec się mniej istotnych przyjemności (wódki, piwa, papierosów, dancingu, radia, dorożek, aut, kina) na pewien czas, aby ją sobie za uskładane w ten sposób pieniądze kupić.

4. Gąbki albo też tzw. po rosyjsku „maczałki”.

Oto wszystko, czego trzeba, no i trochę czasu (który zawsze znaleźć można) i szacunku dla siebie i swego zdrowia, a także trochę względu na innych, którzy też są przecie ludźmi. Ale te mycia się poranne, które udało mi się widzieć, te absolutne niemycia się wieczorne (wieczorem trzeba umyć przynajmniej części zasadnicze), które obserwowałem – to są rzeczy wprost potworne. I to, powtarzam, tam, gdzie zdawałoby się, że powinno to być rzeczą samo-przez-się zrozumiałą.

To właśnie spowodowało napisanie tych słów, co nie było dla mnie wcale zabawnym ani przyjemnym. Myślę, że może niejeden(na) zaczerwieni się czytając je i będzie mu (jej) wstyd i przykro – ale może za to doprowadzą go (ją) do opamiętania. A przecież nie chodzi tu tylko o względy estetyczne, ale i o zdrowie, bo skóra jest bądź co bądź zasadniczym narządem wydzielania. Wiadomo, że człowiek ze zniszczoną nagle w dwóch trzecich skórą umiera, ale powoli można się przyzwyczaić do każdego zatrucia, a więc i do niefunkcjonowania własnej skóry. Chłopi nasi, którzy się prawie nie myją, nie giną od tego i nie śmierdzą tak znów bardzo jak inne warstwy społeczne. Ale to nie jest dowód: nie śmierdzą, bo nic już przez zatkane pory nie wydzielają, a nie giną z zatrucia, bo się przyzwyczaili przez długą praktykę – wytwarzając widać jakieś antytoksyny. Ale jacy by byli, gdyby się myli, tego nie wie nikt.

103.buffle noir, avec une tête de pourceau tombant jusqu'à terre et rattachée a ses épaules par un cou mince, long et flasque comme un boyau vide (fr.) – czarny byk z głową świni opadającą do ziemi, którą łączy z tułowiem wąska, długa i płaska szyja, jak opróżnione jelito (tłum. Paweł Kozioł). [przypis edytorski]
104.Personne, Antoine, n'a jamais vu mes yeux ou ceux qui les ont vus sont morts. Si je relevais mes paupières roses et gonflées, tout de suite tu mourrais (fr.) – Nikt, Antoine, nigdy nie widział moich oczu, a ci, którzy je widzieli, nie żyją. Gdybym podniósł swoje różowe i obrzmiałe powieki, umarłbyś natychmiast (tłum. Paweł Kozioł). [przypis edytorski]
105.Ah! ah!… celui-la… a… a! Eh bien!… Si j'avais envie de les regarder, ces yeux? Mais oui, sa stupidité feroce m'attire! je tremble!… Oh! quelque chose d'irresistible m'entraine à des profondeurs pleines d'épouvante (fr.) – Ach! ach! tamten! a… a! A gdybym miał ochotę spojrzeć w te oczy? Ależ tak, jego straszliwa głupota mnie przyciąga. Och! Coś nieodpartego przyciąga mnie w głębie pełne grozy! (tłum. Paweł Kozioł). [przypis edytorski]
106.seconde personnalite narcotique (fr.) – druga, narkotyczna osobowość. [przypis edytorski]
107.trotuar (z fr.) – chodnik. [przypis edytorski]
108.hochglanz (niem.) – wysoki połysk. [przypis edytorski]
109.exemplum (łac.) – przykład. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
170 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu