Kitabı oku: «Pożegnanie jesieni», sayfa 18

Yazı tipi:

Część II. Fakty

Kiedy Zosia ocknęła się na dobre w objęciach płaczącego męża, była godzina 8.20 rano. A było to tak: ranek wstał ciepły, ale wietrzny i pełen grozy. Wał ciemnych chmur, obrzeżonych świetlistym pomarańczowym konturem, walił się z grani gór w dolinę, sięgając granatowych lasów i rąbanisk, upstrzonych drobnymi pólkami znikającego śniegu. Wiotkie, różowe cirrusy424, splątane w fantastyczny welon w zenicie, dziwnie nieruchome w stosunku do pędzących jak kule, oderwanych od głównego wału, ciemnych „gonflonów”425, zdawały się mówić coś tajemniczego o lepszym bycie, gdzie nie ma miłości, samczych awantur, religijnych kompromisów, społecznych zbrodni i metafizycznej bzdury. Tam być, trwać wcielonym w ten zakrzepły wir chmur, choć sekundę jedną żyć innym istnieniem niż to przypadkowe pienienie się brudnej pianki, na niewiadomej głębi fali. Pianka rozłazi się, rozkręca, rozwiewa i tyle wie o sobie – aha: na odwrót – czyż nie wszystko jedno?

„Mijamy, nie wiedząc o sobie nic: cierpiące albo głupio szczęśliwe fantomy, pusząc się naszym nędznym (a mimo to jedynym dla całego bytu) aparacikiem pojęć, który czymże jest wobec nieprzejrzanych przestrzeni niewiadomego w nas i poza nami, niewyrażalnego w psychologistycznym i fizycznym poglądzie, i w obu razem, ujętych w metafizyczny system, wykazujący ich niewystarczalność i konieczność przyjęcia obu, jako wynikających z zasadniczych praw Istnienia. Czyż jest tak zwane szczęście nie oparte na bydlęcej głupocie albo na jakimś choćby szczytnym (ale czym mierzymy tę szczytność?) omamieniu jakąś fikcją, albo wprost na grubej bladze. Chociaż dawniej, jeszcze może w osiemnastym wieku, wszystko, co związane było z metafizyką – może trochę bezrozumne – dawało jakieś upojenie – dziś tworzy tylko zwątpienie i przedwczesny przesyt”. Tak myślał nieposkromiony „myśliciel”, idąc na „plac boju” swego o samiczkę, wierząc w ważność swego problemu: zniszczenia się w interesujący sposób.

Wicher dął na polanie wściekły. Co chwila jakieś drzewo waliło się gdzieś z trzaskiem. Szwed spóźniał się. Oczekiwanie zamiast osłabiać zwierzęcą siłę Atanazego, potęgowało w nim pewność siebie aż do absolutnej wiary w zwycięstwo. Nie żal mu było nic ohydnego dla niego blondasa, który chciał wydrzeć mu dla zabawy ostatni sens jego życia. Zaczęło się – i skończyło się zaraz. Nim Tvardstrup zdołał się zasłonić, po strasznej kwarcie426, którą odparował (kłucie i rąbanie razem), dostał pchnięcie w szyję, które otworzyło mu arterię carotis427, sprowadzając śmierć natychmiastową. Był tak pewnym zwycięstwa, że nie miał czasu uświadomić sobie swojej klęski. Nie spodziewał się biedaczek tak strasznego ataku z punktu i lekceważył sobie przeciwnika. I oto leżał już, bezsensowny szwedzki trupek na Podhalu, z rozwianą w wietrze blond brodą i wywalonymi w nieskończoność nieba błękitnymi oczami, a nad nim stało również bezsensowne widmo i symbol przewalonego na tamtą, ciemną stronę jakiegoś, prawie bezosobowego życia, widmo Atanazego Bazakbala, zbytecznego człowieka. Wicher syczał wściekłe w gałęziach miotających się świerków i huczał w dalekich przestrzeniach wśród posępnych gór.

„Zabiłem go” – pomyślał po prostu z nagłym bezmiernym umęczeniem Atanazy. I myśl ta odbiła się złowrogim echem w najgłębszym bebechu jego istoty. Ten cały świetny mechanizm sportowy i ten ledwie wiedzący o sobie mózg, ten tak upragniony „katalizator” – przestał istnieć. Dopiero teraz po raz pierwszy, mimo wielu o tym rozmyślań i widoku śmierci na wojnie (raz nawet zastrzelił kogoś w ciemności, w nocnym ataku), uświadomił sobie Atanazy sens śmierci – wtedy, kiedy sam zabił człowieka w biały dzień, w „normalnych” warunkach. Co prawda to warunki te wcale znowu tak normalne nie były. Okropnie sam był w tej chwili. I trup, i zabójca byli jakoś tak majestatyczni, że żaden ze świadków nie śmiał podejść. O doktorze zapomniały obie strony. Cała samcza wściekłość, z którą rzucił się Atanazy na znienawidzonego rywala, rozwiała się bez śladu gdzieś w zakamarkach jego ciała. Został tylko głuchy ból wyrzutu (jeszcze niezupełnie uświadomionego), a jakiś tajemny głos instynktu szeptał mu, że teraz na pewno Hela będzie jego – zabił przecie tamtego: ma prawo.

Wracali ponurym korowodem do wsi, wioząc trupa Tvardstrupa na małym toboganie428 Heli. Atanazy szedł skamieniały wewnętrznie, nie mogąc połączyć zdysocjowanych kompleksów swojej psychicznej treści, był jakby zrobiony z kilku luźnie bełtających się kawałów, między którymi nie było żadnego związku: nie myślał o konsekwencjach, nie myślał prawie nic – nareszcie odpoczywał. Tego aż trzeba było, aby uspokoić choć na chwilę ten bezpłodnie szarpiący się mózg. Chwała Bogu i za to, dobra psu i mucha. Postanowili udać się wprost do odpowiedniego urzędu. Rapiry zostawiono po drodze. Nie pomogły bujdy o znalezieniu trupa w lesie. Musieli przyznać się zaraz do wszystkiego. Naiwność tego pomysłu była zaiste wielka. Przykrości jednak były porządne: obcy poddany – to niepokoiło najwięcej komisarza ludowego, czy kogoś tam podobnego. Ale ostatecznie puszczono Atanazego z lekkim przedsmakiem tego, co by być mogło, gdyby i tak dalej. Najbardziej pomogło nazwisko Heli Bertz, córki wszechwładnego jeszcze „ziemiodzielcy”. Może wda się w to prokuratura okręgu – ale to wątpliwe. W każdym razie Atanazy poczuł się po raz pierwszy w życiu na zbrodniczej pochyłości – raczej nie tyle zbrodniczej, co karnej – tamto miało wystąpić dopiero później: był jak zahipnotyzowany, nie czuł ani własnej woli, ani odpowiedzialności, miał wrażenie, że jest doskonale skonstruowanym automatem. Jednak, jakkolwiek sprawa była prawie że załatwiona, ten sam malutki ogonek, który „oni” mu przyszczypnęli, bolał dotkliwie – wskutek czego urok teraźniejszości podniósł się o dwadzieścia procent co najmniej. (Ale działo się to w zamkniętej sferze samego ośrodka dziwności – tamte tereny, rzeczywistych uczuć, były jeszcze nietknięte). A powierzchownie był Atanazy zadowolony z siebie: pierwszy raz czuł, że dokonał czegoś realnego, jakiegoś czysto indywidualnego „czynu” – na szczęście nie zdawał sobie sprawy z całej swojej moralnej niskości – broniła go od tego mała czerwona książeczka (obecnie znajdująca się w kieszeni księcia): krajowy honorowy kodeks. Warstwy jego duszy ułożone były mniej więcej tak: urok życia – pustka – zadowolenie z „czynu” – pustka, pustka, pustka – mały światek z Zosią, w którym można teraz odpocząć – pustka – wielki urojony balon, w którym unosiła się w sferze tak zwanego zniszczenia Hela – to ostatnie bez żadnych cech rzeczywistości. Ale miały zajść tektoniczne zaburzenia, wskutek których potworzyły się „szariaże”429 i uskoki tak zawiłe, że żaden najgenialniejszy psychotektonik rozplątać by ich nie potrafił, chyba przyjmując z góry specyficzność metafizycznych stanów osobowości lub twierdząc, że kwestia następstwa w czasie nie jest „transcendentalną prawidłowością” w znaczeniu Corneliusa.

Do domu wkroczyli jak zwycięscy – Łohoyski i Prepudrech przejęli się bowiem nastrojem swego klienta. Atanazy miał sposobność skonstatować w ciągu tego dnia, jak jego „ważność” w stosunku do kobiet wzrosła wskutek dokonanego zabójstwa. Nawet pani Osłabędzka, którą dla bezpieczeństwa wyprawiono mimo protestów już o siódmej z rana na przymusową wycieczkę autem w towarzystwie Chwazdrygiela, patrzyła później na swego zięcia z daleko większym respektem: zagrała w niej krew Brzesławskich, którzy nigdy podobno najdrobniejszej urazy nikomu nie przepuszczali. „Kobiety lubią zbrodniarzy”, przypomniało się Atanazemu zdanie doktora Chędziora. A więc przede wszystkim obudzona nagle Zosia rzuciła się ku niemu, patrząc mu w oczy z podziwem, zgrozą i przywiązaniem graniczącym z obłędem. Atanazy objął ją i spojrzawszy w jej zielone, załzawione, przelśnione zachwytem oczka, odczuł coś w rodzaju dawnego przywiązania. Przez chwilkę dałby wiele, aby nie mieć na sumieniu nieszczęsnego Tvardstrupa i kochać Zosię tak, jak pół roku temu. Oddzielne psychiczne kawały połączyły się i nastąpił kryzys: Atanazy dostał ataku szalonego płaczu, po prostu wył. Na równi opłakiwał siebie, jak i niepotrzebnie zamordowanego Szweda. Długi czas nie mogła go uspokoić Zosia. Ale gdy do jadalni, gdzie dla uczestników tragedii podano drugie śniadanie (murbia w sosie azamelinowym i kryps z gonzolagą à la Cocteau), weszła kulejąca (na tę przeklętą nogę) Hela, wszystkie cierpienia Atanazego zniknęły pod wpływem jej wzroku jak puszki ostów zdmuchnięte jesiennym huraganem – była jego, niczyja więcej tylko jego – odczuł to od razu i mało nie pękł z rozkoszy. Zosia rozwiała się wraz ze swoim Melchiorem jak mgiełka wśród skał w czasie górskiego wichru. Zaczęło się picie i ścianka oddzielająca urok życia sam w sobie od rzeczywistości prysła pod ciśnieniem rozpierającej żądzy użycia – nareszcie. Ale niedługo trwał ten stan, jak każde szczęście. Po wyjaśnieniach faktycznych Hela nie wiadomo czemu położyła rękę na ręce Atanazego, który drgnął jak sparzony.

– Panie Atanazy, niech mi pan wierzy, że bardzo przykro mi jest, że z mojej przyczyny… – powiedziała niby niewinnie.

– Jak to z twojej? – przerwała jej Zosia tonem kogoś zranionego do głębi, a Prepudrech dziwnie zaczął strzyc uszami. – Przecież bili się o kwestie sportowe?

– To był tylko pretekst. Pan Atanazy przejął się zbytnio zachowaniem się biednego Tvardstrupa w stosunku do mnie. Trochę był niesmaczny ten Szwed, ale mniejsza o to: pokój jego duszy. Mógł to uczynić mój Azio, a uczynił twój Tazio: czyż to nie wszystko jedno? W każdym razie tamten nie żyje. Dziwne to – może nie uwierzycie – że dzień dzisiejszy jest zwrotnym punkiem mego życia: cała przyszłość zawarta jest w tym wypadku.

[W tej zimnej żmii, bez sumienia i skrupułów, nie poznałby ksiądz Hieronim dawnej pokutnicy: jakie straszne spustoszenia szerzyła w tej świeżo nawróconej duszy miłość. Ale i ta „odkrywka” (termin geologiczny) nie ukazała jeszcze wszystkiego, nawet przed nią samą].

– Czyżby ci się aż tak podobał ten ordynarny blondyn? – spytał Azalin. – W takim razie dziękuję ci, Taziu – dodał, zwracając się do Atanazego z bardzo głupią miną.

W gruncie rzeczy zadowolony był, że pozbył się rywala tak tanim kosztem, jak jedna nudna rozmowa i wstanie raz o piątej z rana. I nic sobie z tego nie robił, wiedząc, że zaraz po śniadaniu zabierze się do kompozycji. Cudowna rzecz ta sztuka! Wszystko zaczynało być wysoce niesmacznym. Te rozmówki z drobnymi przycinkami, będące w zupełnej dysproporcji w stosunku do tego, co działo się w istotnych wymiarach, były nie do zniesienia. Małość, płaskość, a z drugiej strony tej obrzydliwej zasłony kryła się tajemnica całej przyszłości i sensu życia, raczej możności okłamania zniechęcenia i przesytu (tego najgorszego, który i w zupełnym niedosycie wystąpić może), czyli po prostu pokrycia kupy świństwa różnokolorowymi fatałaszkami dla marnej zabawy, mogącej kosztować czyjeś życie – o to, to nareszcie. Trwało to jeszcze chwilę, po czym rozeszli się wszyscy wściekli. Żałował Atanazy tego ranka, który popsuł się wskutek pospolitości i małoduszności otoczenia.

„Ambiwalencja430, dementia praecox431, jestem mikrosplanchik – nic mnie od tego nie uratuje” – myślał Atanazy, idąc za Zosią na górę. Jak przeżyć dzień ten do końca? Jak wyobrazić sobie choćby w przybliżeniu dni następne? Teraźniejszość ta należała już jakby do przeszłości. Wszystko to było martwe, podświadomie dawno załatwione, nie można w tym było żyć, oddychać tą atmosferą ani chwili. Atanazy wzdrygnął się od dotknięcia ręki żony: miał uczucie, że dotknął go zimny trup, a nie żywa żona, i to w odmiennym stanie.

– Taziu, powiedz, że to nieprawda te żarty Heli. Przecież ona cię nic nie obchodzi? Czy pamiętasz jeszcze naszą dawną miłość?

– To jest właściwie moją, bo ty może właśnie za późno, to jest, nie w porę – o Boże! Po cóż ja to mówię? Nie wierz mi, Zosiu – ja bredzę po tym wszystkim.

Uczuł nieprzezwyciężoną potrzebę kłamstwa, ale takiego brutalnego, gęstego, a nie jakichś dyplomatycznych wybiegów. Tu nie mogło być żadnego kompromisu: albo pokryć to taką gęstwą fałszu, żeby nikt nigdy dowiedzieć się o tym nie mógł, albo rozedrzeć wszystkie zasłony i ukazać nagą prawdę, którą na tle zupełnej pustki zdawał się być olbrzymi, aż zdeformowany od żądzy, sterczący w ciemnościach ducha, krwawy, udręczony lyngam. Atanazy wzdrygnął się jeszcze raz. Musiał kłamać do czasu – „dopokąd”? Czyż zdoła jedną godzinę jeszcze przeżyć w tej sprzeczności: okropna litość szarpnęła mu wnętrzności; ale już odwracał głowę od zielonych, dobrych oczek Zosi, już zagłębiał się w ciemny, wielki, zły świat, który roztwierał się jednocześnie w nim i poza nim. Zosia patrzyła na jego twarz z przerażeniem. Ten ból okropny, a dla niej bezprzyczynowy, i obcość, jakby trupa, bardzo kochanego trupa… „tak – nie trupa ukochanej osoby”. Dwa trupy nie wiadomo po co skute ze sobą. Tylko, że ona nie miała już poza tym nic. „Więc na cóż było to wszystko, ta walka ze sobą o niego, sprowokowana bezczelnie jego »wielką miłością«? Na to, przez wstrętne dla niej z początku płciowe świństewka wciągnęła go do małego swego barłogu, by uczynić z niego swoją własność, żeby teraz on oddalał się od niej w jakieś niepojęte dla niej, niedosiężne cierpienie, którego może ona była powodem. Na to nareszcie zaczęła go kochać w taki zwykły idiotyczny sposób, aż tak bardzo, tak bardzo, na to przywiązała się do niego, aby on, ten zły, ten jedyny, ten kochany – o Boże!” Już czuć było w tym wszystkim zapach mleka i gutaperki, i domowych, „dzieckowatych przysmrodków”. Już piętrzyła się ściskająca za gardło dobroć, z której nie było wyjścia, chyba przez śmierć lub zbrodnię. I ona czuła to także: z każdą sekundą stawał się dla niej coraz bardziej obcym.

[A tam Łohoyski i Prepudrech opowiadali Heli swoje obserwacje o przebiegu pojedynku, których przy Atanazym opowiedzieć nie mogli. A przerażony katolicki Bóg księdza Hieronima słuchał zza pieca z czerwonych kafli (Hela chwilami zupełnie na zimno myślała, że już wariuje): w Jego oczach, tych w jej wizji, ot tak, na poczekaniu, w tej jej kłamliwej, złej duszy (taką ją teraz widziała) całe chrześcijaństwo przewaliło się nagle na stronę zwykłych, znienawidzonych, śmierdzących robotników. Czy była to prawda, czy tylko nowy rodzaj perwersji? Ale wpierw niech się spełni życie (Tempe tymczasem zwycięży) choćby na krótko, ale niech błyśnie jeszcze niespełniona piękność tego, czego naprawdę nigdy być nie może. Ostateczne konsekwencje zbliżały się powoli, ale zawiłą, dookolną drogą. „O, czemuż wszystko zależy od nich, od tych niegodnych już dziś nas, mężczyzn? Dlaczego jesteśmy tak upośledzone? (Właściwie tylko ja)”. – Wstręt ogarnął ją do wszystkich bab – poczuła się jedyną kobietą na świecie. „Te bestie (oni) mogą same robić, co chcą. My tylko przez nich. Ostatni raz ten upadek, a potem koniec. Wyrzeknę się ich na wieki. Chyba jeden Tempe… Ten będzie ostatnim”. Skulona w kącie śmierć to śmiała się dziwnie, to spoglądała z niepokojem].

Do śniadania było jeszcze tak daleko. Aż wreszcie przeszedł i podwieczorek i nastał ten dziwny czas między piątą a siódmą podczas wczesnej wiosny, kiedy dzieją się rzeczy najmniej prawdopodobne i szalone. Ale nie zaszło nic. Biegło normalne życie w willi Heli, w marcowy, chmurny i wietrzny wieczór. Ktoś gdzieś siedział z książką, ktoś drzemał, część poszła do kawiarni – ktoś grał coś smutnego w odległym od sypialnych pokoi salonie na dole – nie wiadomo było już czy Ziezio, czy Prepudrech, bowiem jeden drugiego przeganiał czy przesadzał ciągle w dziwaczności, atematyczności i dysharmonii. Pani Osłabędzka, wróciwszy z nieudanej z powodu wichury wycieczki, poszła spać, nie wiedząc nic o zaszłych wypadkach. Zosia szyła jakieś dziecinne rzeczy, pogodziwszy się z Atanazym, który nakłamawszy olbrzymią kupę, zapadł w jakąś iście wschodnią apatię. Może to nareszcie zagrała w nim tatarska krew. Dość, że nic, ale to absolutnie nic: jakby za narkotyzował się własnym kłamstwem. A była to tylko czysta litość, przetransformowana na coś, co wcale nieźle między piątą a siódmą mogło udawać wielką miłość. Gdzież była w tym, co się działo, wielka tajemnica bytu? Gdzie wyrażały się wieczne prawa? Chyba tam w tej modern-muzyczce dochodzącej słabo z odległego salonu. Atanazy wyszedł na balkon. Z pokoju Heli buchało światło – co tam się dziać mogło? Nie mógł, nie śmiał tam pójść. Wicher, zaczaiwszy się po południu, uderzać zaczął ze zdwojona gwałtownością. Żółtawy sierp księżyca i srebrzysty Jowisz zdawały się pędzić do góry nad przelewającym się w dół złowrogim wałem obłoków. Z daleka, od strony „miasta”, słychać było w momentach ciszy inną muzykę: jazz-band. Te dwie współczesne muzyki, przeplatające się ze sobą z dwóch odległych szczytów (bo czyż tamta też nie była szczytem czegoś?), zawierały w swoich granicach całe życie: to gasnące, mieniące się jeszcze szalonymi, ale trupimi barwami jesieni, po której miała nastąpić beznadziejna, nieskończona szara godzina zimowego mroku, zupełnej martwoty. Już niedaleki jest ten czas, ale jesień trwa jeszcze – jego jesień też. Jeszcze chwila, a życie przemknie i nie zostanie z niego nic – chyba jakaś tam głupawa filozoficzna dywagacja i może „Melchior” – trzeba używać, póki czas. A w środku tych dwóch muzyk dzikie podmuchy wichru, tego samego pewnie, co w kambryjskiej432 epoce, wiecznie młodego starca. Ale i on nie był wieczny – wygładzi jeszcze ostatnimi podmuchami piaskowych burz opustoszałą, wyschłą planetę, a potem zamrze w rozrzedzonym, bezwodnym powietrzu, zacichnie w mrozie międzygwiezdnej przestrzeni. Atanazy czuł (co rzadko mu się w ostatnich czasach zdarzało), że dzieje się to na planecie, na jednej z milionów planet: astronomiczny wymiar, dodany do zwykłego stanu między szóstą a siódmą, miał posmak sztyletu wbitego między oczy. I nagle okropny wyrzut, czający się do tej chwili, po raz pierwszy wdarł się w ten mizerny światek prawie że urojonych przeżyć: „Zabiłem człowieka dla tamtej”. Biedny Szwed stanął pierwszy raz przed nim (jako ten zabity) jak żywy, z wesołymi oczami i mosiężną brodą. Przesunął się też obraz widziany na grani Bydliska: ich dwoje w słońcu i on zdyszany, wściekły, odtrącony. I jednocześnie z tym wyrzutem twarda, płomienista żądza przeszyła jego narządy płciowe. Innego wyjścia nie było. Odległe życie, prawie równocześnie ze śmiercią, wołało z mrocznej, wypełnionej podmuchami hurikanu, górskiej przestrzeni. Głos ten drżał w bebechach, flakach i lędźwiach metalowym echem olbrzymich dzwonów. Wszystko inne wydało się małym. Bez momentu decyzji „tamto” było już podświadomie zdecydowane i załatwione. (Tylko ten nieszczęsny Szwed piłby teraz grog433 w kawiarni, tam skąd dochodziły dźwięki jazz-bandu, albo bredziłby coś o smarach i gatunkach śniegu). O na cóż ta okrutna „bogini” (tak nazywał ją zupełnie szczerze, bez blagi – to było najgorsze) zażądała jego życia? Tak, zdecydowane jest już, załatwione – nie ma o czym myśleć. W tym tkwiła już pewna nuda, ale była to ta nuda absolutna, która jest koniecznym atrybutem wszystkiego, co istnieje, nuda ogólnoontologiczna – może ona istnieć w różnych stopniach, aż do samobójczych włącznie. Przeszedł przez pokój oświetlony lampą z zielonym abażurem, cichy, spokojny, i dreszcz powierzchownego wstrętu przebiegł po jego psychofizycznej peryferii. Cóż by dał, żeby móc tu pozostać i czuć się dalej dobrze w tym otoczeniu? Nie spojrzał na żonę. „A jeśli Zosia się zabije?” – coś spytało w nim nagle. Za niego odpowiedział mu Szwed Tvardstrup, który znowu jak żywy stanął mu w pamięci. „Czymże moje życie mniej jest warte od twojego i jej? Jeśli mnie zabiłeś, zabij i ją, a i siebie nie zapomnij. I to ci mówię: »du wirst in furchtbaren Qualen zu Grunde gehen434«” – szepnęło prawie głośno widmo w mrocznej głębi korytarza. (Zapomniano zapalić światło). Czy w nim, czy poza nim – nie wiedział. Mimo pozy przed sobą, mimo że był pewnym tego, że to on wypowiedział w tej chwili, diabli wiedzą czemu po niemiecku, te słowa, mimo że Zosia tuż obok szyła bieliznę dla Melchiora, Atanazego ogarnął strach. Spiesznie przekręcił kontakt i błyszczący korytarz uśmiechnął się do niego na czerwono, zdrowo i zbytkownie. Wszedł do salonu, gdzie grał Ziezio, zapatrzony w pejzaż Deraina435 wiszący na wprost fortepianu. Jednocześnie drugimi drzwiami weszła kulejąca Hela, zawinięta w zielony szal, przy którym włosy jej zdawały się płonąć własnym światłem. Siedli na kanapie, której Ziezio, grając, widzieć nie mógł.

– Miałam telefon od ojca. Zamach niwelistyczny nie udał się. Tempe aresztowany.

– Nie mów o tym. To obojętne. Teraz musisz być moją. Ale nie tak – na zawsze. Takim było przeznaczenie, którego chcieliśmy uniknąć, które chcieliśmy oszukać.

– Tak, mój Bóg już umarł, nie mam nic do stracenia. Chce mi się teraz poznać prawdziwe życie. Musimy stąd uciec.

– Ja nie wytrzymam tego, ja muszę cię mieć dzisiaj, całą zupełnie, jak nigdy dotąd. To nie jest zwykle podobanie się tej albo innej kobiety, to najwyższy sens istnienia wcielony w to.

Czuł całą głupiość tego, co mówił, ale nie mógł mówić inaczej. Miał dość poetycznych bzdur i zwykłej, równie wstrętnej dialektyki.

– Czy w to? – spytała z bestialskim uśmiechem „tamta”, odkrywając krótką spódniczkę i ukazując koronkowy labirynt. Jeszcze jeden ruch ręki i zabłysnął rudy płomień włosów.

Atanazy rzucił się, ale odtrącony padł na kolana i wpił się ustami w jej kolano przez cienki jedwab pończochy. Uderzony z całej siły pięścią w głowę oprzytomniał i uświadomił sobie wszystkie męki, które go jeszcze czekały. Ziezio zatopiony w improwizacji nie słyszał nic. „O, nie będzie to prosta miłość jak z Zosią. Ale niech się dzieje, co chce. Wytrzymam wszystko i wszystko zdobędę, i zniszczę się wreszcie tak, że nie zostanie ze mnie nic – nawet wyrzut sumienia”. Ziezio wyrywał z siebie ostatnie bebechy wbrew zasadom Czystej Formy w muzyce: był to jakiś straszliwy taniec kołyszący się między męką Bytu a zupełną nicością. Hela mówiła spokojnie.

– Dziś będę w nocy sama. Nie zasnę. A jak Zosia zaśnie, przyjdź do mnie. Azio idzie na muzyczny seans do tamtej dziwki. Zapomniałam ci powiedzieć, że zerwałam z nim. To znaczy, nigdy nie oddam mu się już. Przez Ćwirka dowiedziałam się, że mnie zdradzał już od dawna z tą wariatką Hlusiówną. Tam też mają być jacyś młodzi górale dla Łohoyskiego. Możemy potem pójść podglądać ich. Ćwirek obiecał zostawić szparkę w firance.

Atanazego nieprzyjemnie uderzyła ta niewyłączność jej myśli: ona mogła mieć jeszcze jakieś projekty „na potem”, jakieś idiotyczne podglądanie tamtych po tym – dla niego to właśnie było szczytem życia. Poczuł niebezpieczeństwo i postanowił zdobyć nową siłę. I tu błysnęła mu myśl nieznana: „Czy tworząc inną, programowo złą siłę dla opanowania jej, nie stworzę czegoś naprawdę nowego w sobie? Może jestem jeszcze przygotowany do innych przeznaczeń i to jest tylko rodzajem próby?”

– O czym myślisz? – spytała Hela, zbliżając płomienną, natchnioną twarz do jego ściętego w bydlęcej już zadumie zwierzęcego, przepięknego „pyska”.

– O tym, co ty stworzysz we mnie. Ale muszę cię wpierw zdobyć. Jeszcze nie jesteś moja. Wiem wszystko. Nikt nie mógł ci tego dać, co ja, bo ja ryzykuję wszystko, całego siebie: nie boję się wewnętrznych niebezpieczeństw. Tylko dla mnie twoja miłość jest tak niebezpieczna, bo jestem tym jedynym, który musiał być tylko twoim. Nonsens, to jest niewyrażalne. – Znowu poczuł potworny wstręt do własnych słów, ale mimo to mówił dalej, nic innego nie mógłby powiedzieć. – A może wtedy życie moje nabierze wreszcie sensu. Zatracając się w tobie, może odzyskam siebie na nowo. Ja cię nie okłamuję, że jestem kimś bez ciebie: tylko razem stanowimy jedność bez treści, której istnienie jest samousprawiedliwione wobec najwyższych nawet kryteriów. To wiedziałem już tam w kościele podczas twego chrztu.

– Nie przypominaj tego. Ja jeszcze wierzę. Może przyjść kara za tę zbrodnię. Byłam niegodna tego chrztu.

– Jestem niczym i dlatego mogę być wszystkim dla ciebie. Jestem cały tylko twoją własnością i niczym więcej.

– Nic jeszcze nie wiadomo, nic. W nas są takie możliwości, że nic teraz powiedzieć się nie da. Poddajmy się fali. Musimy stąd uciec. Ja też nie zniosę dłużej tego życia. Ja wiem, że ty będziesz miał wyrzuty sumienia wobec Zosi. Nie miej, pomyśl, czym byłbyś dla niej, zostając teraz: obcym trupem czegoś, co było i nie wróci nigdy.

– Ja wiem, a jednak straszliwej trzeba siły, aby tego dokonać. Tylko gnębi mnie to wszystko wobec problemu wielkości. Nie dokonałem nic. A może potem…

– Tak, potem możemy zrobić wszystko. Tylko teraz nie myśl już. Ja boję się jednego: jak będziesz mnie miał, przemyślisz wszystko i znajdziesz nicość na dnie. Bądź raz mężnym bydlęciem, a nie tym analitykiem bez celu – weź raz twoje życie za łeb. – Nie raziła go dziś wcale zwykła niesmaczność tego, co mówiła.

– Tak, dobrze. Może wielkość jest w tym, aby być właśnie tym, którym się być ma, w tym wypełnieniu, w wejściu wszystkiego w odpowiednie miejsce…

– I tego, tego – szepnęła Hela, muskając go rozpalonymi mokrymi ustami po wargach i przejeżdżając delikatnie ręką tam, gdzie prężył się nieświadomy żadnych metafizycznych głębi dyrektor czy dyktator tej całej głupiej farsy. Jak okropny polip436 zaczajony na przepływające drobne stworzonka morskie, tak on czatował, krwawy i niesyty, na myśli, krążące wokół niego jak komary dokoła płonącej świecy, by potem, obojętny i sflaczały, odrzucić całego człowieka jak niepotrzebny dodatek. I im się zdawało, że są w tym jakieś wyższe wartości, mogące usprawiedliwić zwykłą, ordynarną zbrodnię! A może mieli rację? Może to tylko punkt widzenia zmieniał się? Ale co zostawało stałym w tym wszystkim? Dlaczego musieli razem dopiero?… Bo sami dla siebie pozostawali zawsze dwiema pustkami, których nic zapełnić nie mogło. Ten cynizm, włóczony w największe napięcie uczuć – wstrętnych czy nie, to obojętne – potęgował złowrogi urok płciowej rzeczywistości aż do niemożności wytrzymania. „Ale czemu na dnie musiało być to właśnie. Może tylko u takich typów jak on, które poza tym już nie mają więcej nic, dla których to, jak dla kobiet, jest jedyną treścią życia. Czemu musiała być ta przeklęta druga strona z genitaliami, ustami, nogami, z całym tym aparatem brudnych (nawet u najczystszych ludzi) cielesnych wyrostków, ochłapów, bebechów, czemu nie można zdobyć tego poza życiem, tym właśnie wstrętnym życiem, o którym mówią prostytutki, znawcy ludzkiego świństwa, bubki na dancingach i naturalistyczni aktorzy – kto jeszcze? Tam, poza życiem, była tylko sztuka. Oto tam był, właśnie w tym świecie się znajdował, ten grający Ziezio. Ale czy mógł zazdrościć mu Atanazy? Czy nie był Ziezio właśnie – i wszyscy artyści, czyż nie byli tylko pewnym gatunkiem życiowych kastratów o »zastępczych czynnościach«, czyż oni właśnie nie brali wszystkiego przez gumowe rękawiczki, metafizyczne prezerwatywy, a nawet żelazne zbroje z materacami, którymi oddzielali się w sposób konieczny od rzeczywistości? Tak: możliwe, że to ja właśnie z nią, ten kontemplacyjny improduktyw, a nie artysta (o kobietach w ogóle nie myślę: istnieje tylko jedna ONA, która coś rozumie) wysysam najistotniejszą esencję bezpośredniego przeżywania”.

– Więc dziś – szepnęła Hela.

Atanazy uciekł z salonu i wyszedł na dwór. Gorący wicher dął mu prosto w twarz, buchając z czarnej czeluści gór jak oddech jakiejś potwornie wielkiej żywej istoty. Resztki śniegu bielały fosforycznie w poświacie zachodzącego za wał chmur bladego sierpa. Gwiazdy migały niespokojnie. „Czemu największe uczucia, najgłębsze przemiany ducha związane są zawsze z wyszukiwaniem odpowiedniego miejsca dla tej wstrętnej kiełbasy? – pomyślał z rozpaczą Atanazy. – I to nie tylko u mnie, ale u największych tego świata. Unosić się oto tam, w bezpłciowej postaci na tym wale obłoków, zmieszanych ze szczytami, być tą jednością w metafizycznym znaczeniu, a nie złudą rozwścieczonych ciał. Małżeństwo w obecnej formie zniknąć musi. Na tle zmechanizowania pracy i rozwoju sportów erotyzm w ogóle zaniknie lub dojdzie do tego poziomu, na jakim jest obecnie u bardzo prymitywnych warstw. Dzieci wobec konieczności specjalizacji już w drugim miesiącu będą zabierane matkom, badane i segregowane. A matki więcej będą miały czasu na zajęcia, które będą wydzierać powoli mężczyznom”. To pomyślawszy odwrócił się.

Willa płonęła prawie wszystkimi oknami. W przerwach wichru słychać było szalone grzmocenie nienasyconego formą Ziezia w nieszczęsny instrument. Zażywając niezmiernie rzadki narkotyk [czysta, oryginalna apotransformina Mercka (C38H18O35N85)], zbliżał się on szybko do ostatniej fazy swego obłędu. Apotransforminiści (na palcach można było ich policzyć) uważali kokainistów za ostatnią hołotę. Ale cóż – gram tego „najszlachetniejszego świństwa” kosztował dobry majątek ziemski. A Ziezio nie częstował nikogo z zasady. Istniał tylko w muzyce. Już życie samo w sobie odpłynęło od niego, mimo że uwodził jeszcze automatycznie jakieś dziewczątka. Sławny na świecie całym, bogaty jak niejeden amerykański nabab437, nieubłagany dla nędzarzy i chorych, protektor wszystkich sztuk, pierwszy po księciu Brokenbridge elegant świata, konał powoli w zupełnym ześrubowaniu jaźni, w zamknięciu w obcym świecie, który zwężał się ciągle i chwilami był już tylko wąską szparką, przez którą czerniała Absolutna Nicość. Rozkosze świata były właściwie już poza nim. Żył jak człowiek w więzieniu, skazany na śmierć, i teraz już nieustraszonym okiem patrzył w nadciągający ze wszystkich stron obłęd. Nie było sfery, która by nie była wykrzywiona, ale wszystko trzymało się jeszcze jakimś niepojętym cudem: jeszcze nie wypisał się do dna, jak mówił. Ludzie, jak widma przeszłości, przesuwali się w tym jego wymarłym świecie, nie mogąc złapać żadnego kontaktu z tym dziwnym żywym trupem, przez którego płynęła z Nieskończoności wieczna harmonia bytu, wyrażona w konstrukcjach potwornych dysonansów. Na tym polegała niesamowitość wrażenia, które robił na innych. Hela długo słuchała jeszcze jego muzyki, a kiedy skończył i połknął, wstając od fortepianu, jakąś pigułkę, pogładziła go lekko po głowie.

– Pani mogłaby kiedyś, gdybym był mądry. Miała pani trzynaście lat. Ale wolałem to – tu stuknął w pudełeczko w kieszeni od kamizelki. – Kiedyś ludzkość będzie wiedziała, że żyła, o ile jakiś kretyn-wirtuoz potrafi zagrać to, co napisałem. Orkiestra to już nie to – jestem jedynym muzykiem, który mniej uznaje symfoniczną muzykę od fortepianu. Ja to, wie pani, rzeczywiście spaliłem się na ołtarzu sztuki – powiedział to tak po prostu i zaśmiał się tak głupawo, że frazes ten nie wydał się Heli śmiesznym. – Ale na to trzeba być odważnym. Tchórz tego nie zrobi nigdy: zabrnie w jakiś kompromis, zacznie udawać siebie, nie będzie miał dość tupetu, aby przestać być sobą w porę, tym podziwianym i chwalonym przez kretynów w danej chwili. Ale po co ja to mówię? Chcę doczekać jeszcze tej ostatniej rewolucji: chcę zobaczyć, jakie twarze wypłyną wtedy. Spojrzę i będę wiedział już wszystko. Ha, trudno. Ja tu sobie pogram jeszcze, a pani niech idzie. Może pani opuścić męża – on jest na drodze do regularnej manii muzycznej i nic mu już nie zaszkodzi. A może coś zrobi jeszcze w sztuce – w sztuce – powtórzył głośniej. – Dawniej wiedziałem, a dziś już nie wiem, co to jest „ta” sztuka – i nie chcę wiedzieć. Jakiś narkotyk pewnie. – Delikatnie wypchnął Helę z pokoju.

424.cirrus – pierzasta biała chmura, mająca postać delikatnych pasemek. [przypis edytorski]
425.gonflon – zapewne z fr. gonflé: wzdęty, nadęty. [przypis edytorski]
426.kwarta – tu: nazwa jednej z pozycji w szermierce. [przypis edytorski]
427.arteria carotis (łac., med.) – tętnica szyjna. [przypis edytorski]
428.tobogan – sanie używane w ratownictwie górskim do transportu poszkodowanych. [przypis edytorski]
429.szariaż (z fr. charriage, geol.) – dziś: nasunięcie a. płaszczowina, struktura geol. powstała wskutek przemieszczania i przeważnie sfałdowania warstw skalnych oderwanych od podłoża, na którym się osadziły. [przypis edytorski]
430.ambiwalencja – postawa charakteryzująca się jednoczesnym występowaniem pozytywnego, jak i negatywnego nastawienia do czegoś. Ambiwalencja doznawana w tym samym momencie wobec tej samej osoby lub sytuacji jako jedna emocja o dwóch przeciwstawnych znakach jest objawem chorobowym występującym m.in. w schizofrenii. [przypis edytorski]
431.dementia praecox (daw. med.) – otępienie wczesne, schorzenie psychiczne polegające na przedwczesnym osłabieniu funkcji intelektualnych, utracie spójności myśli i uczuć oraz częściowym lub całkowitym zerwaniu kontaktu z rzeczywistością; pojęcie historyczne, wprowadzone do medycyny pod koniec XIX w., obecnie nieużywane, zastąpione terminem schizofrenia. [przypis edytorski]
432.kambr (geol.) – pierwszy okres ery paleozoicznej, ok. 540–485 mln lat temu. [przypis edytorski]
433.grog – napój alkoholowy z rumu rozcieńczonego wodą, zwykle gorącą, często doprawiany cukrem, sokiem z cytrusów, cynamonem. [przypis edytorski]
434.du wirst in furchtbaren Qualen zu Grunde gehen (niem.) – zginiesz w strasznych mękach. [przypis edytorski]
435.Derain, André (1880–1954) – francuski malarz, grafik, rzeźbiarz i scenograf, jeden z założycieli fowizmu; do jego najpopularniejszych prac należą pejzaże Londynu. [przypis edytorski]
436.polip (biol.) – osiadła forma życiowa parzydełkowców, morskich jamochłonów; przytwierdzone do jednego miejsca polipy bezustannie poruszają długimi parzydełkami i chwytają nimi drobne żyjątka, które pochłaniają. [przypis edytorski]
437.nabab – przen.: wielki bogacz. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
560 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: