Kitabı oku: «Popioły», sayfa 25
Oto pola, pola żałobne pod jesień. Zbruździły je już nowe zagony. Żółta, czerwonawa glina wybija się w nich spod jałowej szarości piachu, sama bardziej od niego jałowa. Przewracaj, pracowity kmiotku, ten szczery piach i szczery ił, przewracaj do ostatka drewnianą sochą! Zlewaj go potem i łzami, zasypuj chudym ziarnem, odjętym od ust dzieciskom w brudnych gałganach…
W szczerym polu, na ugorze, pasą się dwie krowiny, a obok nich kuca na ziemi pasturka, wózkiem od deszczu i ziąbu nakryta, podobna z dala do szarej skiby czy do kamienia polnego. Bose nogi, nagie kolana podwinęła pod się, ręce wtuliła w zanadrze, okryła się wystrzępioną spódniczyną. Grzeje się jak może, to workiem, to płaczem, to piosneczką dziewczyńską:
Oj, da moja, da-da-da!
Oj, da-da-da da moja…
Oto ugór, tak widać nędzny, że go tknąć nie chcą ręce niczyje. Trawa go ledwo-ledwo porasta. Na zagonach strzelają proste, wysokie złote dziewanny. Teraz okrywa je jasnożółty kwiat-złotogłów. Kwiat nędza. Zatknij go sobie za śmierdzącą czapczynę, kmiotku pracowity, gdy idziesz z karczmiska na rozstajnych drogach! Niech się serce twoje rozweseli, a oczy roześmieją do szczerozłotej dziewanny – nędzy…
Jarząb przydrożny. Niższe gałęzie obłamane ręką pracowitego, gdy idzie z karczmiska na rozstajnych drogach. Wydarte z pnia wiszą i suchymi listkami szeleszczą. Na wysokich, na niedostępnych rózgach płoną cierpkie jagody, wyszczerzając się spomiędzy liści żółtych i rumianych, jak śmiech obrzydły, nie do zniesienia…
Z obu stron drogi zbliżały się coraz bardziej ku jadącym skrzydła rozległe szerokiego lasu. Padał zmierzch, kiedy bryczka znalazła się u jego skraju. Gościniec zanurzał się w ciemną głębinę i ginął zupełnie, jakby tam kres ostatni znajdował. Las był suchy, na piachach. Nędzne, cienkie sosny ledwo było widać w smutnej oćmie, co wolno zewsząd spływała. Zdawało się, że śniady, błękitnawy dym napełnia przestwór i widok drzew z oczu wydziera. Smutek się flańtał na tej ginącej, na niepewnej drodze. Niemiła odraza oblała wszystkich: furman coś szeptał do lokaja, Cedro przeciągnął się i tęgo zawinął w płaszcz. Było cicho, chociaż górą, po szczytach drzew, przewracał się wiatr i kołysał je w prawo i w lewo. Na głębi spokój panował jak pod dachem i między domowymi ścianami. Słychać było nieustające poświstywanie późnych koników polnych.
Rafał uczuł, jak serce w nim ściska się i drętwieje. Pierwszy to raz przestała go bić dola od tamtej chwili. To ciche, niecierpliwe ćwierkanie zdało się biec za nim, czepiać się wartkich kół bryczki i żelaznych podków końskich, a wołać z ziemi za uciekającym…
Powrót
W kilka dni później, dobrze po północku, obadwaj przyjaciele dojeżdżali do Olszyny. Zabawili dzień w Tarnowie, gdzie Rafał przeistoczył się w eleganckiego młodzieńca, a następnie w ciągu całej niemal doby, dwa razy przeprzągłszy konie, dążyli ku ostatecznemu celowi podróży.
Jakiś czas jechali brzegiem rzeki płynącej w dość wąskiej dolinie, którą zasypał kamieniec, żwir i piasek. Nad wieczorem dopiero powóz zjechał z wynioślejszych płaskowzgórz, z garbów bezleśnych w sam rozdół Wisłoki. Rafał poczuł nozdrzami powiew z ziemi nasiąkłej wodą, zadrzewionej, wiklowej. Oczy jego nie mogły dojrzeć w szarzejącym krajobrazie przeciwległych, zawiślańskich brzegów… Każdy szczegół był dla nich tutaj poniekąd znajomy. Mijali wsie długie, zamożne, gęsto zabudowane, gdzie pleciak wiklowy wygradza każdy zakątek, każdą ścieżkę. Pędzili alejami wierzb i brzóz, złożonymi z drzew tak grubych, wyniosłych i rozłożystych, że zdawały się być utworami ludzkiego snu o widziadłach. Latarnie powozowe ciskały w zapłocia, w podwórza i sady wiejskie raptowne smugi światła. Widzieli wtedy ogromne tarcze słoneczników, jakby przestraszone gęby prostacze, gapiące się zza parkanów… Wysokie, badylaste malwy i jaskrawe georginie przypominały Rafałowi wsie z tamtej strony… Tak samo jak tam śliwkowe drzewa gięły się w pół pod ciężarem owocu i, podpierane drągami, chyliły się ku przechodniowi gałęzie z nieskończonych sadów. Gruszki jak dzbany i śliczne jabłka migały między strzechami. Suchy liść łopotał już wszędy po drzewach i przejmował serce szczególną tęsknotą do rodzinnego domu, troską o swoich.
Krzysztof opowiadał przyjacielowi o tych miejscach szczegóły co ciekawsze, legendy, dawne podania i dzieje. W umyśle słuchacza tworzył się jakoby welon, zasłona drogocenna, osłaniająca tajemniczo te sioła ledwie widoczne, wzgórza, łęgi, lasy, krzyże przydrożne…
W nocy powiał ostrzejszy wiatr od Wisłoki i odwieczne aleje wydały z głębin swych głos stary i potężny. Rafał nastawił twarz przeciwko temu powiewowi rzecznemu. Rzeźwo serce uderzyło mu w piersi, ale wnet je zdławiły wspomnienia… Znowu zamknęło się w sobie.
Dojeżdżając do Olszyny, Cedro nie mógł usiedzieć na miejscu. Stawał w bryce, przechylał się to na tę, to na tamtą stronę, o coś wypytywał woźniców… Czasami wyskakiwał i szedł prędko pod górę, wesoło gwiżdżąc i pośpiewując. Z pewnego pagórka dały się widzieć w oddaleniu światła.
– Nie śpią! – zawołał Krzysztof dziecięcym prawie dyszkantem.
Zawstydził się zaraz tej swojej czułostkowości i dodał tonem sztucznie chłodnym a drwiącym:
– Będziesz musiał, kochanku, asystować przy ministranturze czułych scen familijnych od początku do końca…
Powóz stoczył się ze wzgórza i chwilę zatrzymał przed bramą. Ale nim służący zlazł z kozła, żeby otworzyć, już wierzeje rozwarły się z trzaskiem. Słychać było zajadłe naszczekiwanie psów, wrzawę i wołania ludzi z latarniami biegnących do powozu. Wprędce obadwaj przyjezdni znaleźli się na stopniach szerokiego przedsionka. Krzysztof rzucił się w ramiona czyjeś, co stał w cieniu. Szeptał najczulsze nazwy, oddawał najrzewniejsze pocałunki. Rafał zażenowany stał z boku. Był onieśmielony i wściekły na przyjaciela za te czułości.
– Zaczyna się ministrantura… – myślał w pasji.
Krzysztof porwał go za ramię i ciągnął ku drzwiom. Tam przedstawił go ojcu mówiąc:
– Oto papa ma przed sobą mojego wybawcę z nurtów Wisły. Sam we własnej osobie – Rafuś Olbromski!
– Proszę, proszę… Witam! – mówił przyjaźnie stary pan, którego Rafał miał przed oczyma.
– Siłą go zabrałem z drogi…
– Wchodźcież, wchodźcie do pokoju, bo zimno. A gdzieżeście się to zdybali? To dobrze, że przybywasz, panie Rafale… Cieszę się podwójnie, boć jesteśmy w kuzynostwie, aczkolwiek dalekim. Ojca pańskiego pamiętam jeszcze z roku… czekajcież…
Rafał widział to doskonale, jak wielkiego wysiłku owocem było zastosowanie względem niego koniecznej grzeczności w chwili, gdy stary pan tak dalece był zajęty synem, że się potykał na progach, potrącał o odrzwia i zawadzał o rogi stołów.
Był to szczupły mężczyzna lat około sześćdziesięciu, z twarzą schorowaną, wydelikaconą, subtelną i jeszcze piękną. Głowę jego osłaniała gładka peruczka bez pudru, a górną wargę okrywał mały, podgolony i przyczerniony wąsik. Ubrany był we francuskie, jedwabne szatki, w pończochy i pantofle. Żabot i chustka na szyi, koronkowe mankiety, utrzymanie paznokci i rąk, sposób trzymania ich na stole, nawet wówczas gdy oczyma i słowami pieścił syna, dawało możność w starszym panu Cedrze poznać eleganta pierwszej wody, człowieka najlepszego towarzystwa. Oczy jego były przymglone łzami szczęścia, gdy patrzał na syna, ale i wówczas nie ustał w nich wyraz badawczości i siły. Wśród najczulszych słów i najrzewniejszych uścisków padały z jego warg rozkazy, które w mgnieniu oka wykonywali lokaje kręcący się dokoła stołów.
Gdy przybyli zasiedli do wieczerzy w wąskim pokoju przylegającym do wielkiej sieni, z drzwiczek ukrytych w kącie za szafą kredensową wybiegła młoda panienka lat czternastu, piętnastu, w nocnym szlafroczku. Rzuciła się w ramiona brata.
– Mery! – zawołał młody Cedro z uczuciem radości.
Panienka wnet podniosła głowę i spojrzała na niego z zabawnym uśmieszkiem. Za chwilę szepnęła:
– Czy przywiozłeś?
– Naturalnie! A teraz patrz no, trzpiocie…
– Jakżem szczęśliwa!
– Jesteś ubrana jak pasterka Filis, a tymczasem… Przedstawiam ci naszego kuzynka Rafała Olbromskiego.
– Kuzyna… – wyszeptała z najgłębszym zdumieniem, odgarniając loki i wlepiając w Rafała oczy tak oszołomione, jakby jej przedstawiano białego niedźwiedzia albo jaguara.
– Masz go czcić, szanować, poważać i comme de raison kochać, jest to bowiem wybawca z nurtów Wisły twego brata, szambelana Jego Cesarskiej Mości, rozumie się, szambelana in spe, a oprócz tego jest to przedstawiciel socjety warszawskiej, który właśnie wyda wyrok o twoich koafiurach. Ależ prawda, gdzież Kurtiwronka?
– Elle dort… – szepnęła siostra nie spuszczając oczu z Rafała. – Śpi ślicznie, złożyła ręce…
Krzysztof z błazeńską miną pokazał, jak to Kurtiwronka trzyma rączki złożone nadobnie na sześćdziesięcioletnim łonie dziewiczym.
– Ile razy ziewnęła przed zaśnięciem?
– Siedemnaście grubo i trzy w wiolinie.
– Siadajcie, siadajcie do stołu!… – wołał ojciec. – Jutro będziecie mieli dosyć czasu na plotki wiedeńskie i olszyńskie. Patrz no, Krzyś, co to tu podają…
Najstarszy z lokajów, uśmiechnięty z tak szczerą radością, jakby to jego rodzony syn zawitał pod strzechę domową, wlewał pieczołowicie na talerz Krzysztofa zupę z owoców, zaprawioną śmietaną. Młodzieniec ujrzawszy to widowisko wyciągnął ręce ku niebu i zawołał:
– Garus! Nareszcie, nareszcie… O, Niemcy, jeśli wam kiedy przebaczę, że blisko rok nie kosztowałem ludzkiego jedzenia… O, Niemcy, narodzie filozofów i kiepskich generałów! Skarz mię, gromowładny Jowiszu, pozbaw mię nadziei otrzymania klucza szambelańskiego, wydrzyj mi z piersi serce hrabiowskie…
– Krzyś, już drugi raz… lekkomyślnie… – syknął ojciec wznosząc uroczyście palec do góry.
– Milczę, papo, gdyż jem i jestem wzorem kochających synów… A czy są i kartofle ze skwarkami?
– Ze świeżuteńką młodą szperką! – szepnął mu prawie do ucha ów najstarszy między lokajami.
Kilku młodszych z nabożnym niewolniczo zadowoleniem przypatrywało się, jak to jaśnie panicz zawija prostacką zupę.
– A gdyby też tak domniemany szambelan… przepraszam, papusiu… – mruczał Krzysztof – gdyby też wasz młody pan i dziedzic, przybywający z dalekich Niemców, dostał jeszcze „pędziźrybię”? Cóż wy na to?
– Jest gotowe… – uśmiechnął się lokaj wstawiając nowy talerz.
Za chwilę Krzysztof z błyszczącymi oczyma krajał na ćwierci pain de gibier, mrugając na Rafała, żeby czasu nie tracił. Ojciec i siostra w milczeniu i zachwycie przypatrywali się młodemu. Mery czasami odrywała wzrok od jego twarzy i zabawnie śledziła Rafała.
– Czy papa widzi, co za koafiura! – mówiła parskając śmiechem i wskazując ostrzyżenie głowy brata z pozostawieniem na ciemieniu wysokiego, ufryzowanego czuba.
– Nie śmiej się z elegantów wiedeńskich, bo zostaniesz starą panną i będziesz wtedy przed zaśnięciem ziewała siedemnaście razy grubo i trzy w wiolinie.
– Rafuś! czemu nie jesz? – wołał rzucając się z nożem i widelcem na ulubione potrawy. – Zlituj się, nie zwlekaj, bo ja za nic nie ręczę. Mogę zjeść wszystko. Tylko jeszcze pieczone kartofle…
– Już podają…
– Myślałam, że zgubisz nareszcie w Wiedniu swe furmańskie gusta… – szydziła siostra.
– Tylko jeszcze pieczone kartofle…! Herr Je! cóż za kartofle!… Tylko w Polsce, to jest w Zachodniej Galicji, ta amerykańska sierotka… Niemcy, jeśli w ogóle jedzą…
– Później będziesz obmawiał Niemców, teraz musisz, musisz opowiadać. Już mogłeś zaspokoić głód, więc zaczynaj. Ostrzegam, że jeśli nie będziesz mówił rzeczy ciekawych, wcale nie dostaniesz ciastek cioci Matyni.
– Opowiem wszystko, tylko dawajcie dużo ciastek cioci Matyni, dużo, jak dla chorego! Rafuś! nie żyłeś jeszcze na świecie, jeśli nie znasz ciastek…
–À propos… gdzieżeście się panowie zetknęli? – spytał stary pan.
– W Tarnowie – szybko rzekł Krzysztof. – Rafał powracał właśnie z Bardyjowa, gdzie na wodach bawił z przyjaciółmi, szukając… czyż mam wyznać?
– Tu leży sekret… – śmiał się starzec.
– Ale nic sobie nie upatrzył. Niemeczki, Czeszki, Węgierki… To nie dla nas. Miał już z Tarnowa wracać do siebie w Sandomierskie, ale go namówiłem, żeby zamiast gnuśnieć u rodziców zawitał do mnie, żeby poznał oryginała Trepkę. Obiecałem mu dla zachęty, że papuś obmyśli dla niego jakąś doskonałą karierę… – dodał bez wahania, widząc dobrze, jak ojciec skrzywił się i wzruszył ramionami.
– Opowiadaj… – nastawała Mery przypatrując się wciąż Rafałowi jak dziwowisku.
– Zaraz, zaraz… Nie można od razu, mościa panno… Ale skoro się tak wszyscy niecierpliwią, więc incipiam… Od czegóż? Naturalnie… Skoro zjawia się w domu rodzicielskim hrabia Krzysztof Cedro…
Policzki starego pana wolno się zabarwiły i radość śmiała się w jego oczach, z lekka przysłonionych rzęsami.
– Skoro zjawia się w domu rodzicielskim hrabia Krzysztof Cedro, to od czegóż ma zacząć swe wiedeńskie epos? Naturalnie od poszukiwań w archiwach. Okazało się, że Marcin Cedro…
– No, tak, tak… – rzucił ojciec z nieszczerym lekceważeniem – wiemy dobrze, kto był Marcin Cedro.
– Ależ kiedy wynalazłem nową jego misję, jakiej oko nie widziało ani ucho nie słyszało. Za Michała Korybuta jeździł w misji sekretnej…
– Kto tam dziś na takie rzeczy zwraca uwagę!… – rzekł ojciec sentencjonalnie. – Dziś dla nas powinno być maksymą to samo co za Rzeczypospolitej: równość szlachecka. Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Posłuchaj, co mówi Trepka. Nieprawdaż, kuzynie?
Rafał mruknął coś niezdecydowanego. Uczuł tylko po tym pytaniu bardziej niż przed chwilą, jak go twarz pali, zarówno od schłostania drogowego przez wiatr jak od nawału wrażeń.
– Filut z papusia… – szepnął Krzysztof nachylając się ku ojcu i całując go w rękę.
Po chwili rzekł głośno zwracając się do lokajów:
– Od dnia dzisiejszego macie, zbiry, tytułować jaśnie pana nie inaczej, tylko jaśnie panem hrabią, panienkę – panną hrabianką, a mnie… Mnie tymczasem jeszcze nie! Jak ma być równość, to równość. I tak jestem szlachcic na zagrodzie, więc równy temu oto… panu hrabiemu i pannie hrabiance.
Stary pan poprawiał mankiety, uśmiechał się, ale i sykał niecierpliwie.
– Jesteś hrabianką z mojej łaski… – rzekł Krzysztof zwracając się do siostry. – Przynieś za to jeszcze ciastek. Gdyby nie ja, siedziałabyś między parafialnymi makolągwami jako równa pierwszej lepszej na zagrodzie. Aha! Nakaż Kurtiwronce, żeby do ciebie nie przystępowała bez comtesse’y.
– No, teraz już opowiadaj o Wiedniu, Krzyś… – błagała siostra wieszając się u jego ramienia.
Rafał przypatrywał się tej panience, gdy tak z roziskrzonymi oczyma brała udział w rozmowie, z uczuciem nieuchwytnej prawie odrazy. Jej loki, białe czoło, różowe policzki, ładna, ściągła twarzyczka przypominały mu o istnieniu kobiet i napełniły głowę niejasnym udręczeniem, piersi szlochaniem, których opanować nie ma czasu wśród ożywionej rozmowy. Nade wszystko gdy pochylała się z szeptem gorączkowym ku bratu, gdy zatapiała w nim oczy, Rafał wzdrygał się i cierpiał na całym ciele. Czuł, jak się w nim wówczas zatapiają niewidzialne kły męczarni.
Na szczęście, po wieczerzy wszyscy przeszli do pokojów paradnych, znajdujących się po prawej ręce od wejścia. Były świeżo, widać w przewidywaniu pełnoletności Mery, wyrestaurowane w guście angielskim. Wszystkie meble były z drzewa mahoniowego, a proste bez ozdób. Ściany pomalowano w arabeski albo widoki ruin i bladych pejzażów. Dwa niewielkie gabinety odznaczały się szczególnie ową modną simplicité; były powleczone nikłym kolorem z wątłymi szlaki, a ozdobione niewielkimi obrazami szkoły włoskiej. Ale w głębi domu istniały jeszcze stare, nieodnowione, zapomniane pokoiki, saloniki, nie na pokaz, gdzie ocalały podniszczone, staromodne obicia szpalerowe i brokatele, dawne meble w guście francuskim, esowate, na wygiętych nóżkach z rzeźbionymi kwiatami i bukietami. Tam jeszcze marzyły o ubiegłej świetności i dniach tryumfu chińskie stoliczki, poobłamywane i starte inkrustowane szafki i cacka. Straciwszy prawa modnego bytu i łaski w salonie, zdawały się kryć swoją nędzę po kątach najmniej widocznych.
Przechodząc obok dużego zwierciadła w pierwszym salonie, Rafał rzucił w taflę spojrzenie – i cofnął się na widok swojej osoby. Pomimo przebrania w przyzwoite, a nawet wykwintne suknie wyglądał na zamaskowanego złoczyńcę. Nalana twarz była w tej chwili pokryta sinymi i szkarłatnymi plamami, rzadkie włosy oblepiły czoło poorane w bruzdy, a oczy spoglądały z dzikością i drapieżnym brutalstwem. Wszedł prędko do sąsiedniej salki. Staremu panu sprawiało to oczywistą przyjemność, że przed dalekim a niezamożnym krewniakiem może pochlubić się nowomodnym urządzeniem domu. W istocie salon był obszerny i pięknie umeblowany, ale Rafałowi nie zaimponował.
Lokaje zapalili świece w kandelabrach ściennych, w świecznikach wiszących i stojących. Krzysztof obrócił się do pantaleonu stojącego w rogu i zagrał ulubioną, widać prawie domową piosenkę;
La nuit tomboit dans la prérie,
L’Echo dormoit dans le vallon,
Prés du ruisseau chantoit Amélie…
Stary pan usiadł w fotelu, przymknął oczy i z uśmiechem rozkoszy, z niewymowną radością w załzawionych źrenicach oddychał tą melodią. Nogi jego, obute w płytkie pantofle i pończochy, nieruchomo spoczywały na dywanie; splecione i zaciśnięte ręce zdawały się przytulać do serca oddalone głowy dzieci.
Panna Mery, wsparta na ramieniu brata, z początku nieśmiało, a później coraz wyraźniej, piękniej zaczęła nucić bez słów. Głowa jej otulona obłokiem loków, nachylona była zrazu ku bratu, ale stopniowo wznosiła się, zwracała ku ojcu, wreszcie ku niemu, ku gościowi. Z piersi dziewiczej płynęła coraz wyżej i wyżej, uroczyściej i piękniej, bujna melodia piosenki. Wreszcie popłynęły wyrazy:
Au matin dans les prés de Flore
La rose á l’instant de s’ouvrir
Attend que la vermeille Aurore
Sur son char amène Zéphir…
Ale Krzysztof przerzucił się wnet do innej melodii. Siostra z początku nie mogła jej znaleźć w pamięci. Zawołał nie przerywając gry:
– Air: „Dans un bois solitaire et sombre…”.
– Aha, już wiem!
Zaczęła śpiewać:
Auprès d’une féconde source,
D’où coulent cent petits ruisseaux,
L’Amour fatigué de sa course
Dormoit sur un lit de roseaux…
Stary pan nie mógł udźwignąć powiek ani rozerwać uśmiechu leżącego na ustach. Nie chciał może spłoszyć chwili głębokiego, śpiewnego szczęścia, co napełniało po brzegi zaciszne pokoje wiejskiego domu…
Dziwak
Tylko kilka dni młodzi panowie zabawili w Olszynie. Krzysztof wyrywał się do swoich Stokłosów, folwarku odległego o dobre pięć wiorst od Olszyny. Aczkolwiek dobrze mu było w domu rodzicielskim, pragnął przecież pochwalić się przed Rafałem swą własną chudobą i uwolnić go od dosyć ceremonialnego życia we dworze.
Pojechali nareszcie. Folwark leżał w lasach, między dwoma płaskowzgórzami, a w dolinie niewielkiej rzeczki wpadającej do Wisłoki. Trudno było wyobrazić sobie coś piękniejszego nad owe lasy. Każdy parów napełniony był ostępami buków, dębów, brzóz, grabów, klonów. Każdy pagórek był pięknym parkiem. Teraz, na jesieni, owe wzgórza i wąwozy płonęły od żółtej i rdzawej barwy. Jadącemu tamtędy pierwszy raz serce biło ze wzruszenia. Zdawało się, że płomienie i dymy kłębią się, buchają z tych wyniosłości i rozdołów. W głębi kryły się zimne polanki, tym zieleńsze, im bardziej płomienista była barwa zwisających liści. Sam dwór w Stokłosach stał w lesie, między sosnami, na wysokim brzegu rzeki. Dach jego był już mocno zmurszały, wielokroć reparowany świeżym gontem, a mocno tu i owdzie wygięty. Modrzewiowe ściany zasuwały się w ziemię. Dookoła rozsiadał się ogród, przechodzący w las. Tuż za oknami kwitły, podobnie jak obok chłopskich chałup, wysokie malwy, żółte albo brunatne georginie, jasne nagietki i ogniste krzaki nasturcji.
Gdy bryczka zatrzymała się przed gankiem, na spotkanie przybywających wyszedł jegomość średniego wzrostu, zawiędły, w wieku, który trudno by było określić, gdyż mógł wahać się między czterdziestym a sześćdziesiątym rokiem życia. Twarz miał smagłą, ciemną. Gęste jego włosy związane były staromodnie, z niemiecka, w tyle głowy. Wystający, cienki nos sterczał nad ustami tak wąskimi, że stanowiły niemal linijkę. Podobnie oczy znać było jakoby dwie szpary pod czarnymi i grubymi brwiami.
Jegomość ów miał na sobie dosyć dziwaczne ubranie, bo żakiet, niegdyś wykwintny, krojem francuskim, z jedwabnymi wyłogami i kamizelką, a na nogach grube buty z cholewami do kolan, dobrze łojem smarowane dla uchronienia stóp od wilgoci. Zamiast żabotu, niezbędnego przy francuskim surducie, miał szalik, wełniany, obwiązujący kołnierz koszuli najzupełniej sarmackiego kroju.
– Upadam do nóg pana hrabiego!… – wołał schodząc ze stopni ganku bez zbytniego pośpiechu. – Nareszcie pan hrabia raczył sobie przypomnieć dziedzinę swoją… cha, cha!… Pewny już byłem, że pan…
– Hrabia… – dorzucił Cedro.
– Że pan… cha, cha! – nigdy do nas nie zjedzie.
Było rzeczą oczywistą, że podkreślał owe tytuły i że z nich właśnie śmiał się tak wesoło… Ku zdumieniu Rafała Krzysztof począł śmiać się również, choć nieszczerze i z przykrością.
– Witam i ja pana posła, dobrodzieja mojego, mentora… Jakże cenne zdrowie?… – krzyczał wyskakując z bryczki.
– Pan hrabia łaskawość swoją roztaczać raczy jako to słońce. Miło mi jest ogrzać się w promieniach łaski.
– Pan poseł siwiejesz nie na żarty…
– Z trosków o dobro pańskie… cha, cha… Ośmielę się zapytać nawzajem o zdrowie… choć to od jednego rzutu oka widać, że tyjemy na niemieckim chlebie…
– Czy być może?
– Prawdę mówię. Zupełny butrym!
– Cha, cha!… – śmiał się Krzysztof stając naprzeciwko i biorąc się pod boki.
– Jakże się cieszę!
– Pozwoli pan poseł dobrodziej, że mu przedstawię przyjaciela a najbliższego socjusza od serca, kolegę z lat szkolnych, i że poproszę dla niego o gościnę w Stokłosach. Jest to imć pan Rafał Olbromski. Rafałku – imć pan Szczepan Nekanda Trepka, ci-devant posiadacz wielkiej fortuny, którą na polityczne interesa przefacjendował, prawie poseł na sejm, wielki peregrynant, wolterianista, encyklopedyk, tudzież szyderca z rzeczy, że się tak wyrażę…
– Cieszę się mocno z poznania przyjaciela pana hrabiego i służby moje pokorne polecam. Zarazem muszę zaprzeczyć nadawanej godności: nigdy w izbie poselskiej nie byłem.
– Ale mogłeś być. Był wybrany… Ale uważasz, upór, coś tego… cyrkumstancje…
– Zbyt wysoka godność jak na chudopacholski rozumek. Nec sutor… A co do uporu, to może i prawda. Twarde łby i karki rodziła nasza ziemia lubelska. Proszę pokornie do pokojów.
Weszli do izb wybielonych wapnem, o małych oknach i wielkich belkach podtrzymujących powałę. Stare, drewniane sprzęty, bardzo dawne karła, stoły, ławy i szafy były w porządku utrzymane. Krzysztof Cedro zrzucił płaszcz z ramion i objął Trepkę serdecznie a czule. Śmieli się obadwaj do rozpuku, leżąc w ramionach.
– Długo też pan hrabia myśli zabawić w tej dziurze?
– O, długo, stary adherencie diabłów, bardzo długo! Włazimy ci na kark obadwaj oto z Rafciem. Będziemy gospodarowali. Bierzemy się do roli.
– Pan hrabia także!
– Sądzisz może, Szczepanku, że tylko ty masz prawo do gospodarki na roli dlatego właśnie, żeś swoją lekkomyślnie puścił z dymem?
– E, cóż tam moje sądy! Oto przyjaciel pana hrabiego mógłby w istocie myśleć, żem wielką jakowąś fortunę diabłom przyniósł w ofierze. Bynajmniej! Mierna to była, pośrednia fortunka szlachecka. Fenomena klimatyczne tudzież inne zmniejszyły jej okrągłość, a ostatecznie lubelski upór popchnął wyż wzmiankowaną Wólkę z przyległościami nad nieprzyjemną rzekę Kocytus. Dziś nie masz dla mnie nic z niej innego okrom pragnienia, ażeby teraźniejszy właściciel udławił się jej dochodami. Oto wszystko.
– Nie wszystko. Opowiedz historycznie.
– Treść niewarta formy. Chyba na rozkaz hrabiowski. Byłem właśnie w stadium peregrynacji po obcych krajach, kiedy z mego dziedzictwa zostało jeno pewne quantum druków, traktujących o uzdrowieniu tego, co już było na dobre strupieszało w grobie. Wówczas ten oto tutaj przytomny rodak, imć pan Krzysztof Cedro, spotkawszy mię w ciężkiej opresji na ringach wiedeńskich, zaprosił po sąsiedzku. Chodź, prawi, stary włóczykiju, na rezydenta do Stokłosów… Poszedłem volens nolens. Co większa, fomalów posłał aż do Wólki i ze starego lamusa zabrane kazał przywieźć dwa półkoszki druków oraz skryptów do tego oto Tusculum. Słyszane rzeczy? Przybywszy ja zaś personaliter, aby pożegnać paterna rura i zapłakawszy…
– Tyś zapłakał, szyderco!…
– A obaczywszy siedzącego w pradziadowskim gnieździe szczygiełka udałem się za książkami i razem z nimi znalazłem gościnę…
– Żebyż to gościnę! Zaczął się tu, Rafałku, rządzić jak szara gęś! Włada majątkiem, wtrąca się w interesa całego dominium, rachuje nas jak fiskus, akcydensa wydziela jak skąpy dziadzio. Toż z Wiednia musiałem go zasypywać słodkimi listami, żeby mi przysłał choć parę czeskich na makagigi. Pędza nam mandatariuszów tak dalece, że ani jeden wytrwać przy nim nie może…
– Przesada!
– W sztuce ekscytowania pejzanów przeciwko zwierzchności gruntowej przeszedł samych urzędników krajzamtu. Chaty im buduje z pałacowatymi oknami, felczerów sprowadza, gdy się w karczmie pokrwawią, dni na pańskim zmniejszył usque ad absurdum…
Trepka cmokał ustami.
– Ale co najzabawniejsza… cha, cha!… szkołę umyślił wybudować tu w Stokłosach. Sam powiedz, Rafałku, mogęż pozwolić na takie marnowanie mienia? Sam ja tu teraz popatrzę na twoje sprawki!
– Naprzód trza było waści same sprawki obaczyć we wzorze. Ale tego w Wiedniu nie znajdzie.
– A gdzież to trza jeździć, żeby obaczyć? Do Paryża?
– Nie, na honor, tylko do Puław, do Włostowic, do Pożoga, do Końskowoli, Celejowa… cha, cha!… – śmiał się Trepka.
– Cóż bym zobaczył w owej Końskowoli?
– Wielką kulturę. Jak mamę kocham! Wielką polską kulturę… Warsztat pracy dawno już rozpoczęty, a sprawki dokonane. No, ale po temu trza być wielkim panem… Mały panek polski szuka, czego nie zgubił, po całym świecie, a jeśli co znajdzie, to…
– Tytuł hrabiowski… – rzekł Cedro do Rafała.
– A waszmość również z Wiednia zstępujesz w te powiaty? – zapytał Rafała.
– Nie, on nie z Wiednia, tylko z Warszawy.
– Reprezentanci dwu stolic na mnie jednego. Eheu me miserum!
– A jakże też pan hrabia myśli brać się do roli, jeśli spytać wolno?
– Rękami, chudopachołku, rękami i nogami.
– Nowe jakieś podrygi mody wiedeńskiej?
– Niech sobie będzie…
– Pewnie jaki Turn-Taxis zakopał się w swoich folwarkach i teraz moda runęła na młodzież.
– Jakbyś wiedział. Powinieneś chodzić po odpustach i zbierać cwancygiery za prorokowanie.
– Kiedyż znowu z powrotem do naddunajskiej stolicy?
– Nic nie wiadomo. Aj, Nekando, Nekando! żebyś ty wiedział…
– Do diaska!… Cóż takiego?
– Żebyś ty wiedział, jak ja jestem znudzony. Powiedz no mi, braliście też już psy w pole?
– Tędy go wiedli!…
– Mówże!
– Brać się brało.
– Lotkę?
– Była Lotka, był i Doskocz.
– Któż jeździł?
– Ja, nie chwalący się, i Grzesik.
– Powiedzże, na czymże ty jeździłeś?
– Na karym.
– Mój koń kochany! Chodzi?!
– Chodzić chodzi!
– A czy ja z moimi ślepiami nie zwalę się z niego pierwszego dnia?
– Koń uważny, mądry… Reszta zależy od jeźdźca.
– A w której też stronie zakładaliście?
– Od Jałowcowego Smugu ku Bielom.
– Paradne pole! Rafciu, będziemy szaleć co się nazywa! Powiesz mi, co myślisz o moich chartach…
– Charty! – zapalił się Trepka, aż mu oczka zabłysły – charty lekkie jak upiory!
– No, mości panie pośle, cóż tam teraz badasz, studiujesz? Powiedz prawdę.
– Pan hrabia przybywasz z jednej ze stolic świata i mnie, chudeusza, wypytujesz o nowiny? Toż ja winien bym dowiadywać się czegoś nowego!
– Wiesz dobrze o mnie, że nie jestem szczurem książkowym; więc czego się ze mną droczysz! Jeżeli chcesz nowin, to ci o jednej wspomnę; przywiozłem ci w darze taki sztucer dziwerowany, jakiego jeszcze twoje oko nie oglądało na tym padole. Teraz na ciebie kolej. Mów, co czytasz?
– Sztucer… – szepnął Trepka przymrużając oko: – to mogłoby być ciekawe. Ale gdzież on jest?… niech go obejrzy moje oko na tym padole! Co do mnie, to czytam sobie na przemiany… Raz odczytuję jakiś rozdziałek z Miasta mistycznego Marii Agreda a Jesu, to znowu dla odmiany jakieś kazańko księdza Łuskiny… Oto i wszystko.
– Ty wolterianisto! czytujesz księdza Łuskinę… Kto by cię nie znał, toby cię kupił. Toż lada dzień diabeł cię porwie w nocy i tylko kałuża mazi w tym dworzyszczu po tobie zostanie.
– Pan hrabia żartuje sobie nieprzystojnie.
– Skończ no, proszę cię, z tym hrabią!…
– Albowiem?
– Trepka! żebym ja ci kości nie nadwerężył…
– Może tedy można pana tytułować przynajmniej szwabskim, niemieckim, austriackim hrabią, bo jakże tak bez niczego? Nie przystoi szlachetce na dwu wioskach w Zachodniej Galicyey być bez tytułu, a cóż dopiero dziedzicowi tylu kluczów!…
– Nie jestem ani niemieckim, ani żadnym innym! Nie jestem wcale hrabią! – zawołał rumieniąc się dziewiczo. – Wiesz sam dobrze, że to ojciec mój życzył sobie tego tytułu, no więc, przyznasz… musiałem… Ma, czego pragnął.
Trepka spuścił głowę i spode łba świdrował Krzysztofa ironicznymi spojrzeniami. Ostra drwina czaiła się w jego wargach zaciśniętych, jakby na zamki zawartych.
– Cóż tak patrzysz? – krzyknął Cedro.
– Patrzę i tyle.
– Nie radzę zbyt długo!
– Postanawiam i ja kupić sobie tytuł austriacki. Cóż u diaska! Przecież to wiadoma rzecz, że Trepkowie, Nekandy, Toporczyki z Grzegorzewic, ba! ba! Najstarsze w Polszczę nazwisko: za Lechów byli wojewodami!
– Może nie wiesz, Rafał, że Rzepicha była Trepczanka z domu?
– A właśnie!
– Oni także świętego Stanisława ze Śmiałym królem zasiekli.
– Kłamstwo!
– I stąd wszyscy są wolteriany… Cóż tak patrzysz?
– Patrzę, którędy z waści niemiecki rozum wylezie.
– Myślisz, szlachciuro, że dam ci się zjeść w kaszy… Śni ci się, że będę tańczył, jak mi zagrasz. Wezmę ja się teraz do ciebie, Szczepanku!
– Może i to być.
– Zacznę ja cię edukować w polityce.
– Wszystko, okrom polityki. Nie bawię się. Teraz dopiero widzę, żem do polityki od urodzenia był dureń. Nie mam ucha do tej melodii. Sadzić ziemniaki, orać, żąć, konie leczyć, a nawet owce – oto moja dziedzina.
– Wcale nie przeczę. A po co się do moich spraw wtrącasz! Ja politykuję…
– A no, wyznaję, nie wiedziałem.
– Musimy, uważasz, żyć. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Samym sadzeniem i kopaniem ziemniaków nie wyżyjesz.
– I to rozumiem.
– Gdybyśmy, się wszyscy zamknęli w borach, w polach, schowali między kupy nawozu i sterty żyta, tobyśmy do reszty zmarnieli.
– Racja! Powinniśmy leźć do Niemców.
– A tak! Tyś sam nie łaził? Nie włóczyłeś się po Francji, po Włoszech, po Niemczech?
