Kitabı oku: «Popioły», sayfa 45
Huknęły jeszcze strzały… Armaty kolejno wchodziły na groblę. Za szprychy, za osie i grona ciągnęli je żołnierze piechoty pospołu z rannymi końmi. Większość kanonierów czynnych upadła pod kulami silnego nieprzyjaciela. Czerwone akselbanty zarumieniły drogę falencką. Zielone kurtki zasłały ją jako wiosenna murawa. Z koni ledwie połowa została.
Sokolnicki, uwiadomiony, że i Fiszer z ranami wyniesiony został za groblę, sformował zdziesiątkowany Godebskiego batalion. Stanął w szeregu i, niezłomną piersią zatarasowawszy dostęp, osłaniał odwrót armat. Żołnierze jego szli nie tylko przez groblę, ale i obok niej, wskroś bagien, po pas zanurzeni. Nieprzyjaciel walił się za nimi krok w krok, szedł w ich tropy tym samym bajorem. Tu, wśród pniaków, suchych chrustów, w zeszłorocznych kępach trzcin, zaczął się bój na śmierć i na życie. Ci, którzy szli groblą, wspierali walczących. Cały zastęp był skrwawiony, mokry i rudy od błota.
Rafał z innymi osłaniał armaty. Ziemia waliła się ogromnymi skibami z rozgniecionej grobli. Drzewa wjeżdżały w bagno Rawki, gdy koła armat wytłoczyły z grobli ich korzenie. Trzeba było co chwila wywlekać te koła z rozpadlin gruntu i z jam nagle powstałych, pchać i dźwigać spiże co tchu w piersi a siły w ramionach.
Po wielkim trudzie dosięgli nareszcie twardego wybrzeża przed kuźnią raszyńską.
Stamtąd same już konie pociągnęły dalej działa. Spychając piechurów austriackich w bagno, łamiąc się z nimi oko za oko, ząb za ząb, wychodziła na suszę piechota i dążyła pod kościółek.
Nieprzyjaciel przedzierał się tą samą drogą. Ale teraz wszystkie siły polskie miał przeciwko sobie. Dwanaście dział baterii saskiej, armaty Włodzimierza Potockiego i trzynasta kompania artylerii pieszej Ostrowskiego stanęły na szańcu za kościołem, na polu od strony Michałowic i nad stawem od strony Jaworowa. Wszystkie paszczami zwróciły się na groblę. Żołnierz austriacki musiał przebyć wąski jej przesmyk. Toteż najcięższa tutaj wywiązała się walka.
Armatom polskim bardzo niewiele szkodziły baterie Mohra, Civalarda i innych, ustawione w nizinie falenckiej, za groblą. Tymczasem każdy pocisk polski, rzucony wzdłuż grobli z raszyńskiego wzgórka, wyrywał istne jaskinie w zwartych szeregach idącej piechoty.
Kościółek, otoczony czworobokiem muru, i domostwa z cegły przy placu kościelnym służyły za doskonałe schrony dla piechoty polskiej. Na grobli z wolna wyrastały wzgórza rzuconych śmiertelnym pokotem polskich chłopów zza Pilicy, Rusinów, Czechów, Słowaków, Węgrów, Cyganów, Wołochów…
Wodzowie polscy stanęli przy armatach. Książę Poniatowski chodził od jednej do drugiej, pracowicie, zimno i umiejętnie celując. Co chwila słał adiutantów w stronę Michałowic i w stronę Jaworowa, gdyż na obudwu tych punktach działa tęgo grzmiały. Wieści wciąż były pomyślne, nigdzie nieprzyjaciel błota nie przebył.
Już się wczesny, wiosenny wieczór nachylał, kiedy infanteria Wukasuwicza przez wzgórza zabitych na grobli wtargnęła na brzeg raszyński. Ale potężne natarcie batalionów Sokolnickiego, wypoczywających za kościołem, zepchnęło ją znowu z grobli i wzgórza. Z podwójną mocą zaczęły pracować armaty, dym zasłonił wodę jasnego stawu, groblę, drzewa i biedną przydrożną osadę.
Noc zapadała, a wciąż jeszcze wyziewały śmierć zdyszane i rozpalone spiże. Dopiero gdy ciemność nastała zupełna, wolno, wolno przestały szczekać.
Dogasała łuna nad zgliszczami Falent. Jęki wieczorny powiew niósł z grobli, z bagien, z wybrzeża. Mgła biała, pełznąc powoli znad suchych trzcin, powłóczyła te głosy śmierci niby całun dobrotliwy.
Na grobli trupem legły dwa tysiące Austriaków, a tysiąc z górą naszych skonało w falenckiej olszynie.
Noc już była głęboka, gdy Rafał wydostał się z walczących glidów – w potarganym mundurze, bez czapki, mokry aż do ramion. Szedł na oślep przez zorane pola w stronę Opaczy. Zdawało mu się, że tam jeszcze znajdzie swe wczorajsze legowisko. W Raszynie nie było gdzie postawić nóg, nie tylko przytulić głowy. Widział odchodząc, jak do kościoła i domostw znoszono rannych. Na polach przy drodze pokotem składano trupy.
Olbromski cały był w ogniu.
Szarpała go wczorajsza rana. Teraz dopiero czuł stłuczenia od pchnięć bagneta. Płomienie miał w oczach i w głowie, a jednak zimno go trzęsło. Wlókł w sobie śmiertelne cierpienie, dźwigał w zamkniętych oczach widok całego tego pola, miał w ramionach ruchome kupy ciał na grobli…
W Warszawie
Po nocy, spędzonej w pustej szopie na żydowskim przedmieściu Warszawy – a w pobliżu szubienicy miejskiej, Rafał ocknął się nade dniem. Szopa stała z dala od drogi, usłyszał jednak szczęk i turkot idących armat, taborów, piechoty. Wylazł ze swego legowiska i dopytał się u idących piechurów, że to nasi odstępują na całej linii. Ogarnęło go tępe zdumienie. Kiedy na początku tej nocy odchodził z Raszyna, cała armia kipiała od dumy z odniesionego zwycięstwa! Teraz ze wszystką swoją siłą uchodziła z placu! Jakże straszliwie dudniły armaty na tej nocnej drodze odwrotu! Jakże ciężki, znużony i grobowy był krok ustępującego żołnierza!
– Sasi uszli! – tłumaczono Rafałowi z szeregów.
– Niemiec Niemcu brat!
– Podłe psy saskie! ze środka bitwy w tył poszły…
– Tysiąc dwieście głów, stu pięćdziesięciu huzarów, dwanaście armat, wszystkie swoje trzy bataliony zebrali w kupę i uszli…
Rafał wmieszał się w szeregi i pociągnął z nimi. Po drodze rozpytywał się wciąż o brygadę Sokolnickiego. Dopiero rankiem powziął wiadomość, że ten generał mianowany został naczelnikiem lewego skrzydła i że osłania niziny Powiśla od strony Wilanowa za Czerniakowskimi i Mokotowskimi rogatkami. Olbromski z małym oddziałem piechoty, który brnął samopas, powlókł się za okopami w tamtym kierunku.
O świcie dał się słyszeć daleki ogień tyralierski. Przemknął w rannej mgle jakiś oddziałek konny i zjechał w nizinę wilanowską. Na wzgórzu w okolicach Mokotowa zaczepiła Rafała straż gwardii obywatelskiej i z wielkimi, ceremoniami powiodła do oficera komenderującego wartą. Stary ów wiarus na pytania Rafała o generała Sokolnickiego nic pewnego powiedzieć nie chciał i kazał mu czekać w obozie gwardii na skraju Łazienkowskiego parku. Wyrosło tam istne miasteczko, wzniesione poprzedniego wieczora. Ze stołów, drzwi, okiennic, ławek i stołków pobudowali obrońcy miasta rodzaj chatek, szałasów, namiotów, a przede wszystkim kuczek. Spali w tych schroniskach nie tylko sami, ale i ich rodziny, które przyniosły im zapasy i napoje. W chwili gdy Rafał nadszedł, gwardia już była wstała, przebudzona nadzwyczaj niedelikatnie przez pułkownika Łubieńskiego i jego adiutanta Rokickiego.
Dowódcy ustawiali w szyku bojowym rozespanych mieszczan, gdyż od strony Piaseczna słychać było coraz bliżej strzały karabinowe. Rafał zatrzymał się w jednym z przygodnych szałasów, usiadł tam w kucki pod nakryciem drzwi wyrwanych skądś z zawiasami i zapadł w stan drzemania. Po dniu wczorajszym miał wciąż jeszcze huk w głowie. Z krótkiego snu wyrwało go silne targnięcie za ramię. Jakiś nieznany mu oficer budził go i wołał do generała.
Sokolnicki stał niedaleko na koniu. Był schlastany bryłami gliny do galonów i kity na czapce. Ciżmów i amarantowych spodni nie widać było pod błotem. Twarz miał czarną i posępną od znużenia. Koń jego cały był w pianach. Para szła z niego.
Gdy Rafał przybiegł do strzemienia z ukłonem, generał zażartował:
– Tak to się sprawiasz, panie adiutancie? Po szałasach tej babskiej piechoty muszę cię szukać! Co za czapkę masz na głowie?
– Panie generale… czapka spadła na grobli, gdyśmy dygowali armaty. Podjąłem pierwszą z brzegu na szosie, w nocy. A konia mi zabito koło Falent. Jestem niezdrów…
– Ech, piecuchy! czy dostałeś co nowego w lasku?
– Zdaje mi się, że mię szturchano, ale dokładnie nie wiem, gdzie i kiedy…
– Cóż myślisz robić?
– Muszę poszukać schronienia, bo mi trudno stać na nogach.
– No, radź sobie, jak umiesz.
– Panie generale…
– Czegóż jeszcze!
– Czy, gdybym wyzdrowiał, mogę mieć nadzieję służby pod jego rozkazami?
Sokolnicki pomyślał przez chwilę, obejrzał go od stóp do głowy i rzekł niechętnie:
– Możesz zgłosić się do mnie. Tylko nie piechotą. Pomyśl o dobrym koniu i lepszym uniformie. Może się znajdzie dla ciebie miejsce adiutanta.
Rafał podziękował mu ukłonem i spojrzeniem. Generał w tłumie oficerów popędził w kierunku Mokotowa.
Olbromski ze zdziwieniem dowiedział się, że to już popołudnie. Mówiono w szeregach gwardii o zawieszeniu broni. Nie mając tu co czynić, strudzony ułan poszedł wprost przez park Łazienkowski ku miastu. Minął noga za nogą dolne aleje, wszedł na górną i obok drewnianych domków brnął po błocie. Często przystawał, opierając się o drzewa. Kiedy wszedł w miasto, był tak osłabiony, że wciąż przysiadał na ziemi. Wspominał sobie to głód, to pragnienie, ale przede wszystkim miał w oczach i myśli wczorajsze pole. Blisko trzy dni nie jadł.
Kiedy ostatni raz dźwignął się z ziemi i podniósł oczy, ujrzał przed sobą żelazną kratę ogrodu, przerzucone przez nią suche jeszcze, poplątane badyle dzikiego wina, a w głębi ogrodu front pałacyku i balkon. Stanęły naprzeciwko jego oczu drzwi zamknięte, okna z zapuszczonymi firankami, kamienne schody z lewej strony balkonu, byliny zeszłorocznych kwiatów na klombach…
Wsparł się piersiami i ramieniem na tępych grotach żelaznej balustrady ogrodzenia i patrzał uważnie w to miejsce. Tu za lustrzanymi drzwiami rozlegał się szelest sukni Heleny de With. Tu szemrały pod atłasowymi stopy małe ziarenka piasku, zaniesione przez wiatr na gładkie skrzyżale z marmuru, gdy zstępowała cicho jak duch. Prawdaż to, o mocny Boże, że już jej nie ma?… Serce tłukło się o żelazne kraty, przy których biło niegdyś w oczekiwaniu. Żelazne szczeble okryła ruda rdza. Rygiel furtki był zasunięty, na ścieżce leżały badyle i czarne liście. Na szybach, na stopniach ganku, za nieruchomymi firankami gniło niezbłagane i niezłomne milczenie.
Ulicami ciągnęły podwody chłopskie, zwożące do Warszawy w gnojnicach i drabinkach rannych spod Raszyna i spod Piaseczna. Gdy szpitale były już przepełnione, mieszkańcy zabierali do swoich domów nieszczęśliwych, odstawionych częstokroć bez żadnego opatrzenia, w opłakanym stanie.
Jakiś oddziałek gwardii spostrzegł Rafała przytulonego do kraty ogrodu i zabrał go ze sobą. Ranny poszedł bez oporu. Na pytanie, czy nie ma w Warszawie rodziny, krewnych, znajomych, nie umiał odpowiedzieć, przytłoczony mocą ostatniego wzruszenia. Ale wreszcie przypomniał sobie dom księcia Gintułta i prosił, żeby go tam odprowadzono.
Brama pałacowa była otwarta, a na podwórzu stało kilkanaście chłopskich furmanek. Chude konięta chrupały obrok w torbach i siano w półkoszkach tuż pod oknami. Główne wejście, dawniej szczelnie zawsze zamknięte, teraz rozwarte było na ścieżaj. Rozmaici ubodzy ludkowie wchodzili i wychodzili tamtędy. Kiedy dwaj gwardziści wprowadzili Rafała do przedsionka, na ich spotkanie wyszedł stary kamerdyner z Grudna. Nie poznał wcale Rafała i zajął się nim z ledwie ukrywaną niechęcią.
W salonach dolnych i w przepysznej bibliotece stały teraz łóżka, łóżka i łóżka, jak w szpitalu, a na nich stękali ranni. Ciche, wykwintne pokoiki, zamienione na sale operacyjne, zalane były kałużami krwi, pełne straszliwych krzyków ludzi operowanych na trzeźwo, wijących się w konwulsjach pod piłką i lancetem. W innych dogasali z jękiem konający. Kilku młodych chirurgów w krwawych koszulach uwijało się między łóżkami. Za nimi nosił wodę w miskach, ręczniki, gąbki, przyrządy operacyjne stary, na pół oślepły Andrzej. Rafał widział to wszystko jakby we śnie. Posadzony na krześle w jednym z przyległych pokojów, oparł głowę o ścianę i śnił na jawie o pustym domu Heleny de With.
Wiosenne słońce płonęło. Potok światła wlewał się do ogrodu. Długa uliczka wysychała w tym blasku i dymiła się od wiosennego, przedwieczornego czadu.
– Oto jeszcze jeden ranny… – wyszeptał jakiś głos we drzwiach pokoju.
Rafał dźwignął ciężką głowę i skierował oczy w to miejsce. We drzwiach stał książę Gintułt. Ranny poznał go bardziej po wzruszeniu całego swego ciała, po drżeniu serca, po dreszczu rąk i nóg niż zamglonym wzrokiem. Książę zmienił się prawie do niepoznania. Ciemnoszara twarz porznięta była bruzdami, oczy skryły się pod osłoną powiek. Zęby powypadały, a ostatni z nich sterczał zabawnie na przodzie.
Książę Gintułt zbliżył się do Rafała i długo patrzał nań z odcieniem zdumienia.
– Przecie to jest Rafuś Olbromski… – rzekł wreszcie z cicha do swego starego sługi.
Andrzej chwilę łypał oczyma, zanim zdołał wykrztusić:
– Ale co też to książę pan!… Przecież to jakiś oficer.
Rafał dźwignął się ze swego miejsca i wyciągnął do księcia rękę.
– Rafuś! na miły Bóg… Więc i ty między wojaki? No, chwałaż Bogu, żeś żywy i żeś się pod ten dach dostał. Andrzejku! żywo, żywo, dajcież mu osobny pokój, ten, w którym mieszkał swego czasu.
Ranny znalazł się wkrótce w dawnym swym łóżku. Chirurg opatrzył jego starą ranę na nowo, przemył, oczyścił i zalepił świeżo otrzymane pchnięcia, kazał mu dać posiłek i ułożyć do snu.
Rafał ocknął się dopiero nazajutrz rano. Okna były już półuchylone. Stary Andrzej w swych pantoflach z żółtej skóry bezdźwięcznie sprzątał w pokoju.
Rafał czuł się daleko lepiej. Miał wprawdzie jeszcze ból głowy, ale już ani śladu wczorajszego ucisku. Andrzej patrzał na niego uważnymi oczyma i zginał sztywny kark w łaskawym ukłonie. Wkrótce nadszedł książę z chirurgiem. Kiedy ostatni opatrywał rany, Gintułt siadł w nogach Rafałowego posłania i przypatrywał się obojętnie tym czynnościom. Chirurg wnet wyszedł oznajmując, że chory za dwa, trzy dni będzie mógł wstać z łóżka.
– Cieszę się – rzeki Gintułt – że nie jesteś ciężej chory, gdyż w takim razie musielibyśmy się zaraz rozstać.
Rafał nie zrozumiał.
– Będę zmuszony wyjechać z Warszawy – ciągnął książę – a chciałbym mieć w tobie towarzysza podróży.
– Niestety, jestem teraz skrępowany służbą żołnierską. Skoro tylko wyzdrowieję, muszę się udać do obozu.
– Tam właśnie i ja podążę.
– Książę pan wstępuje do wojska?
– Aha.
– Jakże się cieszę!
– Nie masz czego… Ja nie z chęci walczenia z Austriakami idę do obozu. Powinien byś mnie rozumieć. Idę spełnić powinność… Nie wiem, czy z tobą mogę mówić jeszcze jak dawniej. Postąpiłeś ze mną tak dziwnie… wyjechałeś bez słowa oznajmienia.
Olbromski posępnie milczał.
– Przyszedłem tutaj nie po to, żeby ci robić jakiekolwiek wymówki. Bóg z tobą. Rad jestem, że wracasz do zdrowia.
– Nie mogę wypowiedzieć w tej chwili wszystkiego, co mię skłoniło wówczas do nagłego wyjazdu – to tylko wyznać jestem zdolny…
– Nie trudź się.
– Ojciec mię wezwał…
Gintułt uśmiechnął się pobłażliwie.
– Ojciec pisał tu do mnie po twym wyjeździe, zasięgając wiadomości, gdzie jesteś.
Rafał zamilkł. I książę siedział w milczeniu.
Po jakimś dopiero czasie rzekł:
– Nieraz wspominaliśmy cię z mistrzem katedry…
– Czy przebywa tutaj major de With? – spytał bezczelnie Olbromski.
Książę podniósł na niego blade oczy i rzucił wzgardliwe słówko:
– Nie.
– Gdzież jest?
– Przed Bogiem. Mistrz katedry zginął.
– Walcząc z nami!
– Jeżeli wiedziałeś o tym, to dlaczego trudzisz mnie i siebie niskim kłamstwem?
– W jakim celu książę pan udaje się do obozu? – wykrętnie spytał Rafał.
– W celu przypatrywania się, jak to mam zwyczaj, biegowi rzeczy ludzkich.
– Dziwny cel… W chwili nieszczęścia kraju… – mówił Rafał ze spuszczonymi oczyma.
– Tak sądzisz?
– Wczoraj byłem w bitwie. Widziałem, że tam nie ma miejsca na badania rzeczy ludzkich.
– Nie ma?
– Można tam przynieść duszę swą i ciało z wiarą w skuteczność boju. Wtedy się jest potrzebnym. Kto by szedł po to, żeby patrzeć, jak inni umierają…
– Jeśli mię pamięć nie myli, można dostrzec jeszcze jedno miejsce w bitwie, właśnie dla siebie.
– Nie rozumiem.
– Bo też złym byłeś uczniem, twardego byłeś karku i zmysłowych oczu.
– Dziś jestem żołnierzem i za jedyną cnotę uznaję i wyznaję niezłomne męstwo.
– Mówisz też jak żołdak.
– Każdy dziś człowiek na tej ziemi powinien być żołnierzem. Widziałem, jak generał Sokolnicki po żołniersku stał piersią całą naprzeciwko wroga.
– Widzisz, bracie, ja jestem ten, który o wszystkim i o tym męstwie Sokolnickiego chce mieć swój własny sąd, wyważony z sumienia.
– Nie pora na to.
– Mnie zawsze pora.
– Nie! Teraz pora iść na wały! Kto żyje! Czynić, co każą.
Książę spochmurniał. Zaćmiła się jego twarz. Rzekł wstając ze swego miejsca:
– Nie pora już na to, co tak ordynarnie zalecasz mi, mój rycerzu, ale tylko z tego względu, że podpisano konwencję: Warszawa będzie ustąpiona Austriakom.
– Kto podpisał? – krzyknął Rafał wyskakując z łóżka.
– Leż spokojnie.
– Za krew, co bluznęła z tysiąca kilkuset piersi na drodze raszyńskiej – ustąpienie!
– Leż spokojnie. Już wojska nasze idą na Pragę.
– Więc jestem jeniec?!
– Ranni w potrzebie raszyńskiej mają prawo po wyleczeniu się iść do swych brygad. Gdy się wyliżesz, pójdziemy obadwaj. A po drodze jeszcze ze sobą porozmawiamy. Teraz masz jeszcze gorączkowe w gębie i może dlatego brutalne słowa, a ja tego nie znoszę.
– Raczy książę przebaczyć…
– Nie jestem wcale obrażony, aczkolwiek lubię prowadzić roztrząsania bez krzyku.
– Kiedyż stąd wyjdziemy?
– Jak tylko ty i twoi kamraci, a przynajmniej pewna ich garstka, będziecie mogli stać na nogach.
– Czy nie wiadomo księciu, gdzie się obraca generał Sokolnicki?
– Poszedł już na Pragę.
– Czy Austriacy są już w mieście?
– Nie, jeszcze ich nie ma. Zapewne w tych dniach wejdą. Konwencja jest zaszczytna i, ile ja wnosić mogę słabym rozumem ze wszystkiego, nadzwyczajnie dla nas zyskowna.
– Jakże to?
– Masa wojska cesarskiego uwięziona zostanie w stolicy, a nasz żołnierz wyruszy w pole…
Rada
Nim upłynęło zawieszenie broni, rankiem dnia dwudziestego trzeciego kwietnia książę Gintułt schodził ze wzgórz Dynasowskich w towarzystwie Rafała dla przeprawienia się za Wisłę.
Ulice, przez które dążyli, były puste, a okna pozamykane okiennicami. Już most na pontonach naprzeciwko ulicy Bednarskiej był zwinięty, a i same krypy z materiałem wojskowym wyprawione w dół rzeki. Mieli tedy przebyć Wisłę łodzią. Gintułt zatrzymał się u stóp wzgórza i wodził okiem po swym pałacu, który zostawił na łasce obcego rządu i kilku starych lokajów, pełen chorych oficerów i żołnierzy. Nie było tam już miejsca dla niego, gdyż liczba rannych trzystu dochodziła.
– Zdaje się – rzekł z cicha do Rafała – że już więcej nie zobaczę tego domu. Praga nie jest objęta konwencją. Łatwo przewidzieć, że nastąpi bombardowanie Warszawy przez Pragę i Pragi przez Warszawę. Urodziłem się pod tym dachem, tam jest moja biblioteka, zbiory, pamiątki… Żegnaj, stara chato…
Rafał usiłował skleić coś pocieszającego, ale książę machnął ręką. Zeszli ku rzece i zdążali jej wybrzeżem, pustkami ulicy Dobrej aż do rogu Bednarskiej. Obmurowany kanał wodny, sięgający od Wisły w głąb ulicy Dobrej, dziwacznie teraz wyglądał po zdjęciu pontonów. Tłukły się w nim łodzie przewoźników, wrzaskliwie zapraszających do jazdy za wodę. Książę i Rafał siedli w jedną z nich i wkrótce stanęli na tamtym brzegu. W okopach pełno było wojska. Rewidowano i sprawdzano tożsamość osób przybyszów zza Wisły, ciągniono ich do jakichś władz na ulicy Olszowej, które nie mogły sobie dać rady i nie wiedziały, jak się właściwie zachowywać.
Po załatwieniu formalności wyszli z dusznych izdebek w drewnianych barakach, gdzie ludzie dusili się czekając na swoją kolej, i poczęli szukać wyjścia z obrębu okopów. Szli tedy w ulicę Brukowaną, prostopadłą do Wisły, ale trzeba było stamtąd cofnąć się, gdyż zabrnęli w kąt narożnikowy trzeciej lunety. Żołnierz-wartownik wskazał im właściwą drogę, która prowadziła między dwoma skrzydłami koszar wojskowych, zdążała do szyi drugiego biretu, stamtąd szła na prawo i wychodziła w stronę ratusza oraz rogatek Brudzieńskich. Wydostawszy się z obrębu szańca przedmostowego Gintułt przystanął na przecięciu dróg i patrzał na fortyfikacje. Zrazu twarz jego była senna i bezsłoneczna, znudzona i skrzepła w smutku. Ale oto wzrok mu się ożywił.
– A wiesz ty – rzekł szeptem, jakby się bał, że ich ktoś może podsłuchać – że to jest wcale godny szańczyk! Na miły Bóg… Widzisz ty tamten biret środkowy, ostrzem zwrócony w rogatkę Ząbkowską? To tęga sztuka. Albo i tamta luneta zwrócona ku rogatkom Golędzinowskim i drodze do Nowego Dworu. Właściwie to ona jedna, sierota, i ku Warszawie się zwraca. Któż by pomyślał, że taki los ci padnie, niebożę, przeciwko matce Warszawie dziób swój i pazury nastawiać…
Zawrócił się na lewo w kierunku trzeciej reduty, zamykającej dostęp od ulicy Sprzecznej i rogatek Grochowskich. Z ożywieniem pośpieszył wielkimi krokami w stronę Saskiej Kępy i rozpatrywał szaniec nad łachą obok drogi, okop na samej Kępie za promem łachy tuż nad Wisłą, a obok drogi do młyna wodnego. Oglądał teraz uważnie i szczegółowo skarpy nasypów idących ponad Wisłą od szańca przedmostowego aż do zagięcia łachy. Wrócił potem na drogę i szedł w zamyśleniu, kierując się ku klasztorowi bernardynów. W pewnej chwili zapytał:
– Czy nie wiesz czasem, jakie są szańce za rogatką Grochowską?
– Nie wiem.
– Pamiętam z dawnych czasów… Szedł tam nasyp od Kamionek, przecinał drogę Okuniewską i w pobliżu traktu do Radzymina kończył się tęgim barkanem.
– Nie wiem tego.
– Szkoda, że nie możemy zobaczyć na własne oczy, czy są jakie działa w tamtej stronie, na wprost Targówka. Ale nie ma już czasu. Spieszmy się!
Wielkimi kroki minęli klasztor bernardyński i weszli w ulicę Szeroką. Tłoczyło się tu mnóstwo furmanek, bud przekupniów, brnęła lekka piechota woltyżerska. Książę najął furmankę nie pytając się o cenę. Wsiedli i przez rogatki Golędzinowskie wyjechali pod szaniec przedrogatkowy. Droga okrążała go kołem z prawej strony, toteż książę mógł dobrze obejrzeć nasypy, równie jak głęboką fosę wodną, która szła od szańca do Wisły.
– Tęga księża rogatywka… – mówił na pół do siebie. – Niczego… Nie myślałem, żeby tutaj takich prac dokonano… Chłopiec! – zawołał na woźnicę – jedź no mi żywo, śpiesz się…
Wózek potoczył się traktem do Nowego Dworu. Na prawo widać było przed rogatką Ząbkowską jeszcze dwa w polu szańce, oddzielnie jeden od drugiego, rzucone na prost żydowskiego cmentarza. Mgła jeszcze stała nad nizinami, nad łachami, szła z wód, z zalewisk, z szeroko wyciągniętych ramion Wisły. Wózek szybko pomykał za wojskiem, którego straż przednia zostawała pod rozkazami Sokolnickiego. Dopędzili wojska o jakie dwie mile od Pragi, na połowie drogi z Warszawy do Modlina. Bagaże szły przodem pod eskortą trzystu ludzi. Piechota miała żywności na dni cztery, po sześćdziesiąt ostrych ładunków i po dwie skałki. Żołnierze wyszli z okopów Pragi o ciemnej nocy. Teraz w marszu, prowadzącym w trójkąt między Wisłą, Bug i ujście Narwi, bez wiadomości dokąd i po co idą, sarkali omal nie głośno.
Brygada Sokolnickiego składała się z trzech regimentów: dwunastego, ósmego, szóstego. Generał Kamieniecki na czele regimentów: pierwszego, drugiego i trzeciego dawał straż odwodową. Artyleria, przywiązana do batalionów, szła w szyku bojowym, każda sztuka za swym batalionem. Awangarda i ariergarda szły o pięćset kroków tylko oddalone od kolumny. Co kwadrans dawano wojsku krótki spoczynek i uprowadzano je dalej a dalej forsownym krokiem. Bagaże miały rozkaz nie wkraczać do fortyfikacji Modlina, lecz wyjść poza nie od strony Płocka i tam zatrzymać się w jednej linii. Furmanka wioząca księcia Gintułta dostała się między markietanów, z których każdy miał numer dający mu prawo do dwu wozów. Wnet piesi i jadący markietanie oraz markietanki zaczęli sarkać i odwoływać się do dywizyjnego wagenmajstra, ażeby usunął nową podwodę za kolumnę wojska. Po rekomendacji udało się przecie Rafałowi i księciu pozostać w kolumnie i zawiązać rozmowę z oficerami. Nikt z nich nie rozumiał celu tego marszu. Przewidywali tylko, że zamknąć się przyjdzie w fortecy. Zniechęcenie było ogólne. Po południu czoło kolumny zbliżyło się do Modlina, ale bryczka książęca długo musiała pozostać na miejscu.
Generał brygady Biegański odłamywał z kolumny swojej jeden batalion dla pilnowania mostu, który właśnie z łyżew warszawskich przytwierdzono kotwicami i zaścielano pomostem. Rafał powziął wiadomość, że generał Sokolnicki wskazuje brygadom miejsce ich w obozie, cała bowiem piechota otrzymała rozkaz obozowania militarnie z zachowaniem wszelkich ostrożności wojennych. Po długiej przerwie otwarła się wreszcie droga i książę Gintułt powziął wiadomość o miejscu pobytu sztabu. Tam kazał jechać.
Zbliżając się traktem do starego Modlina spotkali jadącego w gronie kilku oficerów różnego stopnia generała Niemojewskiego. Stary legionista przypatrzył się dobrze księciu i zagadnął go z konia:
– Jakim to prawem, mości książę, na moje podwórko?
– Także to szerokie zatoczyło płoty? Aż po Modlin?
– Tak jest! Musicie z waszych Galicjów chodzić do nas w Wielkąpolskę, chcący wytchnąć. Do kogo książę?
– Mam interes do kogoś z naczelników.
– Może aż do samego wodza?
– A pewnie, że i do niego przyjdzie dotrzeć.
– Nie wiem, czy się to uda, bo właśnie zdążam na radę wojenną.
– Och, to nie mam po co się śpieszyć…
– Osobliwie, jeśli sprawa prywatnej natury.
– Prywatnej nie prywatnej, ale osobista. Chcę dać, co mam ze sobą, na formację szpitalów wojskowych, lepiej urządzonych, niżem to widział w Warszawie po akcji raszyńskiej. A nadto…
– Jeślibym mógł pomóc…
Generał podjechał bliżej do bryczki. Rafał wysiadł z niej i szedł ścieżką nad rowem. Książę z generałem rozmawiali z cicha:
– Mam tu za Świdrem, w Galicji – mówił książę – parę wiosek. Byłoby tam łatwo utworzyć jaki batalion, a może i pułk nie najgorszy, gdyby tylko jakiś oddział przekradł się za kordon i zwołał lud młody. Chciałem właśnie rady zasięgnąć…
– Brawo, panie bracie! Cho-cho… Idziemy z tym do wodza. Także nam gadajcie, Galicjanie!
– Dobrze waćpanu dworować sobie z naszej galicyjskiej niedoli, gdy masz dom i wioskę pod bokiem.
Wkrótce wjechali w opłotki wsi i zatrzymali się przed murowaną oberżą. Zaledwie Niemojewski otwarł drzwi, posłyszeli w sąsiedniej stancji gwar żywej rozmowy. Książę chciał zatrzymać się w pierwszej izbie, ale Niemojewski pociągnął go ze sobą i przedstawił zgromadzonym. Mało kto zwrócił na to uwagę. Widać było od rzutu oka, że na tym posiedzeniu musi być powzięta decyzja zasadnicza. Wszystkie twarze były pełne niepokoju, skupienia i ciekawości dochodzącej aż do granic trwogi. Książę Poniatowski, wtłoczony na małą kanapkę za okrągłym stołem, zwijał i rozkręcał dłonią arkusz papieru. Obok wysoko zasłanego łóżka stał Zajączek, z przesadną, umyślnie podkreślaną służbistością nie zajmując miejsca, nie ośmielając się usiąść. W kącie pokoju od ściany do ściany chodził olbrzymi Dąbrowski.
Wielka twarz jego, długi, mięsisty, pałkowaty nos, wygolone wargi grubych ust, każdy muskuł drgał i kurczył się od wewnętrznych wzruszeń. Wielka ręka niecierpliwie wichrzyła i tak już nastroszone włosy. Sapał, przystawał, oglądał zebranych oczyma i znowu zaczynał chodzić w swoim kącie. Pod ścianą stał ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma Sokolnicki, Biegański, dalej Kamiński, Kamieniecki, Fiszer, Piotrowski, Hebdowski, Grabowski, Woyczyński, Izydor Krasiński, Rożniecki, Hauke.
Kiedy Niemojewski z Gintułtem wszedł do pokoju, Dąbrowski przypatrzył się gościowi i rzekł półgłosem:
– Gdzie ja go widziałem?…
Książę ukłonił mu się z dala. Stary generał pokiwał ku niemu głową i mruczał do siebie:
– Aha, już wiem… Zestarzeliśmy się, mości panie, od tamtych czasów w Weronie, kiedyś to mię tradował o szkapy Aleksandra Macedończyka…
Wszyscy zwrócili na przybyszów spojrzenia, w których malowała się myśl nie o tym wcale, na co patrzą.
– Mości książę! – rzekł Niemojewski do naczelnego wodza – idąc tutaj spotkałem księcia Gintułta. Ma on zamiar ufundować pułk jazdy na swój koszt wyłącznie. Sądziłem, że wasza książęca mość raczy przyjąć…
– Cieszę się niewymownie z ofiarności obywatelskiej waćpana. Ale czas nie po temu…
Po chwili, jakby dla naprawienia tego, co powiedział, dorzucił:
– Służyliśmy pod dawnymi znakami, nieprawdaż? Przypominam sobie…
Gintułt skłonił się z dala.
– Racz, mości książę, zająć miejsce. Mamy tu radzić o dalszych naszych krokach. Może nam podasz myśl szczęśliwą…
Gintułt zatrzymał się u drzwi i głębokim spojrzeniem, pełnym miłości i żalu, oglądał tych ludzi.
– Tak tedy – rzekł wódz naczelny – raczcie, waćpanowie, dać radę, co dalej czynimy.
To mówiąc podniósł spłoszone oczy przede wszystkim na Zajączka. Wyraz antypatii, dochodzącej do najwyższych granic, wyrywał się z tych oczu. Wyraz dumy i wzgardy drgał w każdej sylabie słów:
– Proszę przede wszystkim o zdanie ichmość panów generałów dywizji.
Zaległo milczenie.
– To, co przedstawiłem, nie jest moim własnym widzimisię – ciągnął jeszcze książę Józef. – Ja osobiście gotów jestem na wszystko. Kazałem Hornowskiemu walić przede wszystkim mój dom „Pod Blachą”, jeśli przyjdzie do bombardowania Warszawy.
Wyraz jadowitego szyderstwa przewinął się po wąskich wargach Zajączka.
– Sądzę – rzekł ten naczelnik dywizji – że nie przyjdzie aż do takiej klęski ostatecznej…
– Jak bombardowanie Warszawy… – wtrącił Fiszer pragnąc, widocznie, złagodzić sens słów starego zawistnika.
– Jak zburzenie pałacu „Pod Blachą”… – wyrąbał Zajączek zwracając się ku Fiszerowi z tym samym uśmiechem, zmazanym w jadowitej złości.
Wódz zniósł to spokojnie. Blady z ran Fiszer rzekł dalej:
– Dlaczego sądzisz, generale, że nie przyjdzie do tego?
– Tak sądzę. Strzały z Pragi na Warszawę wegnałyby Austriaków w biedę nie lepszą od pamiętnej sprzed lat piętnastu. Toteż nie zaczną oni strzelać na Pragę. Ale cóż mi z tego, że zatrzymamy tę fortecę i skraweczek ziemi? Gdzież się tu podziać? Z czego wyżywić żołnierza? Prusaki nad karkiem, tych trzydzieści tysięcy z górą, miasto zajęte, popłoch, a Cesarz o setki mil. Jesteśmy jak łacha przed przypływem.
– To wiemy, ale jakiż wniosek? – rzekł oschle książę Poniatowski.
– Moje zdanie jest takie: zebrać wszystkie siły co do nogi w hufiec, przejść Wisłę i forsownym marszem dążyć przez Śląsk Cieszyński do Saksonii. Złączyć się z Cesarzem i czynić, co rozkaże. Oto wszystko…
– Księstwa tak porzucić nie mamy prawa! – wtrącił Fiszer porywczo. – Cóż pomyśli sobie mieszkaniec? Po jednej bitwie, po odstąpieniu Warszawy precz uchodzimy z kraju!…
– Mnie przede wszystkim wcale nie obchodzi zdanie mieszkańca – odrzekł Zajączek – tylko moje zdanie, to znaczy racja wojskowa. Jestem generałem Cesarza, nie mam prawa zmarnować wojska, które mi powierzył, a tu mogę je tylko zmarnować.