Kitabı oku: «Syzyfowe prace», sayfa 6

Yazı tipi:

VI

Z twardej szosy bryczka skręciła na uboczny gościniec, z gościńca na dróżkę, zajmującą między działkami chłopskimi szerokość nie większą od pospolitego wygonu. Słońce już się skryło za grzbietem wzgórz, zostawiając po sobie tylko przecudną zorzę, w której kierunku bryczka zdążała i na którą zwrócone były oczy Marcinka i jego matki. Konie biegły miernego kłusa, wózek toczył się z wolna w głębokich koleinach drożyny. Po obudwu148 jej stronach stały niwki żyta, na którym nie widać było jeszcze kłosów, stajonka149 wczesnych kartofli, mocno zielone smugi owsa i zagony lnu. W pobliżu czerniła się biedna wioska. Dalej, na tle przejrzystego firmamentu, widać było ciemne kształty łańcucha wzgórz porosłych jałowcem i brzeziną.

Zdarzyło się, że w przeddzień uroczystości Zielonych Świątek wypadł pani Borowiczowej jakiś pilny interes w Klerykowie. Zawarta na początku roku szkolnego znajomość z panem Majewskim ułatwiła jej pozyskanie dla Marcinka na dwa dni świąteczne urlopu, wypisanego na urzędowym blankiecie z ogromną pieczęcią. I oto wiozła do Gawronek jedynaka jako niespodziankę dla ojca i całego folwarku. Radość obojga była tym większa, że ani matka, ani syn nie spodziewali się tak pomyślnego załatwienia sprawy, gdyż rzadko kiedy dawano na te święta urlopy. Gdy wózek polnymi dróżkami zjeżdżał z pochyłego przestworza i znalazł się u wejścia do rozdołu między dwoma wielkimi wzgórzami, noc już zapadała. Zbocza gór wznosiły się stromo po prawej i lewej ręce, a wielkie ich garby niby kolana i stopy wysuwały się z mroku i rosły w oczach, gdy się ku nim zbliżano.

Dolina była dość długa, a nie szeroka – w niektórych miejscach tak nawet wąska, że na dnie jej ledwo mogły zmieścić się obok siebie: strumień i droga. Na wiosnę i około św. Jana potok przemieniał się w rzekę, w wielką, oszalałą rzekę, której wody dosięgały wysoko rosnących brzóz na zboczach pagórków i zostawiały na jałowcach pokosy zmulonego siana, garście lnu i całe nieraz krzewy, z korzeniami wydarte na odległych górach. Toteż droga sąsiadująca z tą burzliwą rzeczułką była, ściśle mówiąc, suchym łożyskiem potoku. Nikt jej tam nigdy nie naprawiał ani nie przeinaczał; była sama sobą, zmieniała się i kształtowała swobodnie, posłuszna tylko prawom przyrody, zupełnie tak jak drzewa okoliczne, jak osypiska i wyrwy. Były w niej kawałki z natury dobre, zupełnie gładkie, były inne, zawalone sporymi bryłami na dość znacznej przestrzeni, a były też i tak zwane dołki, istniejące tam od czasów jeżeli nie piastowskich, to na pewno zygmuntowskich.

Kto nie umiał przez te dołki przejechać, ten nie przejechał. Łamał tam dyszel, oś, rozworę150, wlatywał w błoto z głową i czapką albo zostawał w dołku z półkoszkami, a konie szły dalej z przodkiem wozu. Na szczęście nie było w całej okolicy człowieka, który by nie miał „sposobu” na szczęśliwe przebycie tych wyrw zdradliwych. W pewnym miejscu jechało się dość długo tym porządkiem, że przednie i poślednie151 koło z prawej strony szło blisko o jaki łokieć wyżej niż koła z lewej, ale ludzie tamtejsi nawykli do tego przymiotu152 drogi i nikt go tam nawet nie spostrzegał. Nad wodą rosły zwarte olszyny i przysłaniały zakręty rzeczne. Gdzieniegdzie stały kępami duże, smutne wierzby o długich gałązkach i wąskich liściach. Konie wlokły się noga za nogą po kamienistym szlaku i były w pierwszym dopiero skręcie doliny, gdy na górę wszedł księżyc. Białe światło z wolna rozpadło się w dole, na zboczach gór i po wąwozach. Widać było spiczaste jałowce pod samymi szczytami i brzózki o listkach srebrzyście lśniących, kołyszące się od wietrzyków. Na dalekiej przestrzeni bieliły się kamienie rzecznego łożyska. Tu i ówdzie poza cieniem krzewów lśniły się między kamieniami ruchliwe, maleńkie fale i wodospady płytkiego w tej porze strumienia, który jak żywa istota coś szeptał w głębokiej ciszy.

Ten szept opowiadał Marcinkowi cudowne rzeczy o wszystkim, co zaszło w wodach, odkąd pewien uczeń klasy wstępnej przestał taplać się na bosaka w rzece, łapać sakiem płotki, okonie i małe szczupaki podobne do ciemnych kawałków drzewa…

Osoba wychowańca gimnazjum została gdzieś na uboczu i Marcinek zapatrzony w blask wody począł na szum jej odpowiadać jakiejś innej osobie, która była na poły nim samym, na poły kimś zupełnie nieznajomym.

Tak siedząc cicho przy matce, zabrnął w niezmiernie daleki świat marzeń.

– Paniczek to nawet nie wie, że nam gniadą ukradli! – zawołał nagle Jędrek, służący za fornala.

– Gniadą ukradli? – rzekł Marcinek jak zbudzony ze snu. – Przecie gniada idzie przed twoim nosem u dyszla…

– E!… i cóż ta z tego, kiedy ją ukradli…

– Czy on prawdę mówi, mamusiu?

– Opowiedzże paniczowi, jak to było!… – rzekła matka Marcinka.

Gniada klacz była ulubienicą całego folwarku. Pochodziła z rodziny tak dalece arystokratycznej, że rozpowiadano istne o niej legendy. Jedno z takich wierzeń głosiło, że gniada w prostej linii pochodzi z dziada araba i matki spolszczonej angielki – inne, że jest wnuczką jakiejś Hatfy, importowanej wprost z Arabii – i tam dalej.

W istocie klacz miała główkę małą, oczy mądre, łopatki wydatne, piersi bogate i skórę cienką, ale wszystkie te przymioty od ciężkiej pracy w roli, przy zwózce drzewa, zboża i nawozu, od długich podróży w bryczce straciły na wartości i nikomu obcemu nie wpadały już w oko, gdy szlachetnie urodzonej boki zapadły i grzbiet jak piła sterczeć zaczął.

Jednakże zimową porą, gdy roboty było mniej, a obrok wymierzano regularnie, gniada odzyskiwała cechy swej rasy. Wówczas, zbliżając się w niedzielę do kościoła, niejednokrotnie musiał pan Borowicz strofować Jędrka furmana:

– Trzymaj no konie, cymbale, nie gap się! Jeszcze poniosą i w rów gdzie wywalą…

Klacz była zła, nikomu do siebie przystępu nie pozwalająca; nawet swego furmana nie wahała się przy okazji chwycić zębami albo trzepnąć kopytem.

Pomimo to lubiono ją. Lubiono ją przez chełpliwość za przymioty, dzięki którym klacz odrabiająca najcięższe fornalskie powinności, istną końską pańszczyznę, mogła w potrzebie obstać za najlepszą cugową. Miała zresztą kilka pięknych źrebiąt, a te wyratowały pana Borowicza z niejednego ciężkiego kłopotu, gdy je w kwiecie lat końskich na jarmark wyprowadzono.

– A to tak było… – zaczął Jędrek. – Z soboty na niedzielę, będzie ze cztery tygodnie temu, poszlimy z Wincentym spać… zwyczajnie w stajni. Spać duszno z koniami, to my otwarli drzwi, tylko my śtangę153 założyli. Sam-em śrubę zakręcił na fest154, klucz-em pod żłób cisnął i układłem się. Oni ta tylko głowę przytkną do słomy, już ci po nich…

– A ty, toś znowu czujny nadzwyczajnie! – wtrąciła pani Borowiczowa.

– E… bo mnie, proszę pani, jedna baba urzekła w Trzebicach, żebym niby do spania był taki chytry… A no i pospalimy się. Ledwie świt, jak ci mię ten Wincenty wyrżną w łeb trepem! – „Gdzie kobyła?” – powiadają. Ja spojrzę: śtanga wisi, gniadej nie ma. Pod progiem my spali – jakże on ta wyszedł, mój Jezus kochany? Dopiero to jest machenik! Łabas155 my za śtangę, a tu przerżnięta jak mydło. Powiadają, że ma taką piłeczkę cienką, ale to głupiemu powiedzieć, żeby kto żelazo piłką urżnął. Musi para mieć włos z żydowskiego trupa i tym tak rznie. Wylecielimy na świat… Przed stajnią widać było ślad do stawu. Skoczyli my do stawu. Poszedł we wodę! My na drugi brzeg ku Cieplakom – nie ma nigdzie! Rosa bielusienieczka stała na łąkach, a śladu ani – ani! Dopiero oni powiadają, że może brzegiem stawu się wziął, a potem wjechał w rzekę. Polecielimy i tam, ale nie było nic, i pokój. Pan wstał, ludzie się zeszli, gwar, krzyk, ale śladu nikt wypatrzeć nie mógł. Jak słońce przygrzało, rosa zginęła, to tam już nie było o czym gadać. Sobieraj powiadali, że był gdzieś ślad na smugu156, ale kto ich wie. Oni zawsze muszą wszystko gębą rozpowiedzieć, co im do łba przyjdzie. Poszli ludzie do kościoła, dobrodziej opublikował z ambony, że tak i tak: kobyłę ukradli u pana na Gawronkach, a kto by zaś wiedział, żeby zaraz znać dawał; ale gwaru tylko z tego było dosyć przed kościołem po sumie, a nikt nie mógł nawet wziąć na rozum, w którą stronę złodziej pojechał. Pan to się tak zafrasował, co o kęs… Mnie pan wyprał, ale co ja krzyw, kiedy my spali? Obiadu pan nie jadł, tylko chodził po polach, pani to samo poszła – i tak do wieczora. Ja pojechałem na siwym pod Wybrankową, Wincenty poszli ze Stasińskim do Dolnej, ale my z niczym wrócili na wieczór. Po kolacji siedzielimy tak wszyscy przede drzwiami. Cicho się stało, tylko żabska rechotały jak muzyka. Wtem jakoś mi się zdało, że kobyła rży… Zerwałem się, aże mię ognie przeszły. Słyszę, a tu daleko, daleko spod lasu – drugi raz. Jak ja pójdę z nogi za staw! Miesiąc wszedł, nie przymierzając jak teraz, widno było na rosie het, het… Stanąłem pod krzyżem, na góreczce. Słucham, słucham, a tu znowu rży… Patrzę niedługo, a tu rwie łąkami z tamtej strony stawu galop, ale tak, co ino-ino… Bez płot na pastewniku to wraz trzunęła157 jak bez próg. Przyleciała pode wrota. Mój Jezus kochany! Jak wzięła rżeć raz za razem, to jakby ten człowiek na człowieka wołał. Sam pan poleciał otworzyć jej wrota. To my tak zaczęli hurtem beczeć z radości!… Miała na szyi postronek grubaśny, a na nogach koło pęcin poprzywiązywane jakiesi gałgany, żeby, widać, śladu nie było. W lesie ją pewno przywiązał i układł się spać, a ona sobie tam już poradziła… Albo go może trzepnęła gdzie o ziemię – i poszła. Boki to miała zapadnięte jak wściekła suka. Kazał jej pan dać tę resztkę owsa, co była w spichlerzu, chleba jej pytlowego trzy kromki pani dała, cukru słodziuśkiego chyba ze cztery kawałki… Aż mi dziwno, bo kobylisko nikomu tego wieczora nic nie mówiło, ani razu nikogo nie chwyciło zębcami, nikogo nie wierzgnęło, a co je kto poklepał, to ino se zarżało po cichu…

Marcinek słuchał tej opowieści w głębokim wzruszeniu. Oczy jego z miłością i pieszczotą obejmowały kleszczyny158 chomąt i łeb gniadej, widoczne dobrze na tle srebrnej wody.

Po małych nadrzecznych łąkach rozpościerała się już rosa jak lśniący obrus, utkany z włókienek mgły i światła.

Na niebie rozprysły się gwiazdy w niewysłowionym ich mnóstwie i przepychu. Zdawało się, że od nich urywają się niezmiernie małe świecące cząsteczki i powoli, nikłymi warstwami, zsypują się ku ziemi.

Stały tam w przeźroczystym lazurze jakieś smugi dziwnie oświetlone, śpiące w niebiesiech ciałka obłoków, drogi i znaki, kształty blasku niepojęte, nęcące oczy i duszę. Z traw szerzyły się zapachy dojrzewających kwiatów, od rzeki pociągał wilgotny, mocny i miły odór rokit i wikliny.

A wody wciąż szeptały…

Cichą ich melodię przerywało tylko ostrożne stąpanie koni po głazach i dźwięk żelaznych obręczy, gdy trafiały na kamienie, wspinały się na nie ze zgrzytem i opadając stukały. Rozmowa ucichła.

Pani Borowiczowa miała wzrok skierowany na roziskrzone niebo. Dawne wspomnienia ciągnęły ku niej z dalekich przestworów cudownej nocy, młode nadzieje wypływały z serca przeczuwającego już schyłek swych snów, kres marzeń i jakieś wielkie znużenie.

Teraz to serce roztwierało się na oścież dla przyjęcia wszystkiego, co człowiek uczciwy pielęgnuje i kocha.

Ziemskie troski, codzienne znoje, interesy i małostki ustąpiły na chwilę i matka Marcinka o wielu rzeczach i sprawach niemal zapomnianych myślała, myślała…

W pewnym miejscu przejeżdżało się w bród rzeczułkę. Wkroczywszy do wody konie natychmiast zatrzymały się, schyliły łby i jęły głośno żłopać wodę.

Marcinek położył głowę na kolanach matki i przycisnąwszy usta do jej rąk spracowanych szepnął:

– Mamusiu, jak to dobrze, że mama po mnie przyjechała… Tak sobie jedziemy razem… To dopiero dobrze…

Gładziła pieszczotliwie jego włosy i schylając się, w sekrecie nie wiedzieć przed kim, szepnęła mu do ucha:

– Będziesz zawsze kochał swoją matkę, zawsze a zawsze?…

Słodkie łzy padające wielkimi kroplami z oczu chłopca zastąpiły jej wyrazy odpowiedzi.

Tuż za rzeką droga wieszała się po urwistym zboczu góry zarosłym tarniną i lasem dzikich głogów.

Gdy te zarośla zrzedły i rozsunęły się, widać już było w pobliżu migające światełka wioski, a dalej za nią w nizinie wielką, białą od księżyca szybę stawu i światła w gawronkowskim dworze.

Konie szły z wolna pod górę. Marcin wyskoczył z wózka i oczyma pełnymi łez spoglądał na te dalekie, duże okna świecące w ciemności.

Przede wsią, w pustce na wzgórzu stała drewniana kapliczka, spróchniała już zupełnie od przyciesi159 aż do żelaznego kogutka na szczycie dachu.

Dokoła tej staruszki rosły bujne bzy z ogromnymi kiściami pachnących kwiatów.

Marcinek szybko skoczył ku kapliczce, wspiął się na płot i ułamał ogromny pęk kwitnących gałęzi. Wózek oddalił się i zbliżał już do wioski. Chłopiec rzucił się pędem po równej już tam drodze, strząsając rosę z kwiatów i zziajany cały ten pęk rozkwitły rzucił matce na kolana.

Nie miała serca wymawiać mu, że obrabował biedną, starą kapliczkę.

Mokre kwiateczki odrywały się, spadały wraz z kroplami rosy i lgnęły do jej palców, a duszny zapach tak dziwnie ją upajał…

VII

Otrzymawszy promocję do klasy pierwszej Marcinek się zaniedbał, a z dawnej jego pracowitości niewiele pozostało. W jesieni uczył się jeszcze jako tako, ale około Bożego Narodzenia uprawiał wykpiwankę zarówno przed korepetytorem, jak i w klasie. Wszyscy mniej teraz uwagi na niego zwracali i on czuł na sobie mniej obowiązków.

Pani Borowiczowa zmarła była w lecie owego roku. Marcinek początkowo nie odczuł tej straty. Na pogrzebie zmuszał się do płaczu i przybierał miny efektowne, wrzeszczał i usiłował rzucić się za trumną do jamy mogilnej, wiedząc ze słuchu, że to pasuje, i przeczuwając, że to jeszcze go bardziej w tym dniu wyróżni. Z pogrzebu zabrał go ojciec do Gawronek. Dom był w nieładzie. Największy pokój, gdzie jeszcze tak niedawno stała trumna, cuchnął zgnilizną i kopciem świec. Pan Borowicz pociągnął Marcinka do sąsiedniego, który był sypialnią nieboszczki. Panował tam jeszcze większy nieład. Łóżko było nieprzykryte, prześcieradło i kołdra leżały na ziemi, w drewnianej kraszuarce160 więcej było plwocin niż piasku. Pan Borowicz usiadł pod oknem i, zdawało się, słuchał, jak haczyki okna monotonnie stukają w ramę, jak wiatr dzwoni po szybach… Marcinek wpatrzył się w opustoszałe łóżko i wtedy poczuł, że mu matka umarła.

Był to koniec wakacji. Zaraz potem życie szkolne całkowicie go pochłonęło. Czasami, w chwilach nieszczęść i katastrof, budziło się w nim owo zdumienie, jakiego doznał w pustym pokoju matczynym – i wtedy czuł w sercu wielką i nieopisaną sierocą boleść. Kiedy w trwogach i rozpaczach biegł do matki, do jedynej swojej ucieczki, stawał mu w oczach tamten pokój głuchy i oniemiały… Ojciec, zapracowany na swym folwarku z podwójną teraz energią, bo sam musiał doglądać gospodarstwa kobiecego, mało się chłopcem zajmował. Dbał o to przede wszystkim, żeby wyciągnąć grosz na wpis, na stancję i książki. Marcin nie miał już teraz ani wykwintniejszej bielizny, ani przysmaków. Nikt już teraz nie dzielił tak namiętnie jego tryumfów szkolnych ani opłakiwał niepowodzeń, ani zachęcał do nowych wysiłków. Ojciec dowiadywał się o to jedynie, czy nie ma dwójek i pałek, a reszta mało go interesowała. Toteż chłopcu świat opustoszał, zagasło nad nim słońce i nastał jakby po dniu promiennym wieczór zimny i nielitościwy.

W owym czasie Marcinek zawarł ścisłe pobratymstwo z pewnym „Wilczkiem”. Był to drugoroczny pierwszak, syn bogatej lichwiarki, pani Wilczkowickiej, jedynak, pieszczoch i łobuz niesłychany. Umiał on wszelkie przeszpiegi, znał na pamięć usposobienie każdego z profesorów i na tej znajomości psychologicznej fundował swe nabieranie belfrów, ściągania wszelkiego rodzaju, podpowiadanie i sposoby wydaleń z klasy na wagary. Nigdy nie odrabiał żadnej lekcji, okpiwał korepetytorów, a mnóstwo czasu i sprytu tracił na wyprowadzanie w pole nauczycieli w szkole. Zawsze wychodził do tablicy z cudzym kajetem, owiniętym w arkusz papieru ze swym nazwiskiem, umiał do tłumaczeń łacińskich kłaść jakieś karteczki w taki sposób, że ich nawet sam pan Leim znaleźć nie był w stanie, wszystkie lekcje ustne wydawał z podpowiadania lub genialnie ściągał. Do stałych zwyczajów Wilczka należało uciekanie z kościoła w niedzielę i dni galowe161. Wymykał się prawie z rąk księdzu prefektowi, jakby mu się przed nosem w ziemię zapadał, potem uciekał na dwór jakimiś dziurami pod chórem i gnał na parę godzin w pola. Jesienią wykradał rzepę z ogrodów. Zaznajomiwszy się bliżej z Marcinem Borowiczem dzięki temu, że ich posadzono w jednej ławie, Wilczek jął edukować Symplicjusza162. Marcinek uległ jego wpływom, za punkt honoru teraz uważał praktykowanie różnych sztuk i sposobów zamiast mozolnej nauki – i dawał się wodzić na wagary.

Pewnej galówki w grudniu obadwaj163 bryknęli za miasto przed nabożeństwem, które w miejscowym kościele miało się odbyć o godzinie dziesiątej. Na rzeczce lód był jaki taki, więc używali do syta, później włóczyli się obok plantu kolejowego, brnęli po śniegu i z satysfakcją taplali się w wodzie. Marcin zmarzł i powiedział do Wilczka:

– Ty, ja idę do kościoła.

– E, widzisz, ośle… Takiś stary kolega! Już się boisz księdza…

– Nie boję się, tylko mi zimno.

– O bydlę! zimno mu. Mnie wcale nie zimno.

– Ja już idę. Chodź, Wilczek! Co tu będziesz robił!

– To idź sobie, ośle! Widzisz go. Jeszcze ty pożałujesz… Niby to udaje… stary kolega, a fagasuje164 księdzu…

Marcinek pędem ruszył ku miastu. Wilczek cisnął za nim bryłą grudy i pokazał mu język, a sam znowu zaczął się ślizgać. Borowicz rozpiął szynel165 i biegł prędko. Mijał ulice, jakich o tej porze nigdy jeszcze nie widział, gdyż był to czas, kiedy codziennie siedział na lekcjach. Zdawało mu się, że robotnicy, emeryci, stare panie, a nawet kucharki, z koszykami wracające do domów, niewątpliwie widzą jego łotrostwa. Zmęczony przybiegł nareszcie do kościoła, pchnął wielkie drzwi wchodowe166 i wsunął się do zimnych przedsionków prowadzących na chór. Marcinek należał do grona śpiewaków, którzy po ukończeniu sumy wykonywali hymn państwowy.

W przedsionkach, korytarzach i krużgankach nie było nikogo, szedł tedy na palcach, skradając się do małych drzwiczek, które prowadziły na schody i do chóru. Uroczyste nabożeństwo galowe jeszcze trwało. Organy huczały, toteż nikt nie słyszał, jak drzwi skrzypnęły.

Marcinek wszedł na kręcone schody kamienne i stąpał cicho, pragnąc niepostrzeżenie wejść na chór i uniknąć noty w dzienniku nauczyciela śpiewu grającego na organach.

W wieży było ciemno, tylko w pewnych miejscach padał na kamienne stopnie blask światła z wąskich okienek, które na zewnątrz były tylko szparami, a ze strony wewnętrznej tworzyły dosyć szerokie framugi.

Marcinek przebył już był prawie cały komin i zbliżał się do drzwiczek chóru, kiedy nagle ścierpł ze strachu.

Oto pod samymi drzwiami klęczał prefekt ks. Wargulski.

Z okienka padała na jego głowę i płaszcz granatowy z dużym kołnierzem biała plama i dozwalała widzieć całe podługowate czoło i twarz surową.

Prefekt miał oczy zamknięte, ręce złożone i gorąco się modlił. Wargi jego poruszały się z wolna, a głowa czasami drgała niespokojnie.

Marcinek stał bez ruchu, nie śmiejąc oddychać z przerażenia.

Ksiądz był surowy i trzymał całą szkołę w trwodze panicznej.

Powoli Borowicz zaczął cofać się, trafił na framugę okienka, wlazł w nią, przytulił się do muru i nie spuszczając oka z głowy księdza, drżał na całym ciele.

Tymczasem gdzieś nisko rozlegał się głos kanonika śpiewającego modlitwy za cara:

 
Panie, zachowaj imperatora i króla naszego Aleksandra…
Niech będzie pokój w mocy Twojej…
 

Z chóru odpowiadano na te modlitwy. Później nastąpiła krótka przerwa, w ciszy rozległa się przygrywka do hymnu carskiego i dał się słyszeć czysty i równy śpiew młodzieży.

Zaledwie przebrzmiała pierwsza strofa pieśni, kiedy dolne drzwi schodów otwarły się, Marcina przejął zimny ciąg powietrza i dały się słyszeć kroki osoby biegnącej na górę.

Marcinek skurczył się i czekał. Włosy zjeżyły mu się na głowie, kiedy tuż obok niego przesunął się – inspektor gimnazjum.

Potentat gimnazjalny przebył schody i zdążając do drzwi chóru, wlazł w ciemnym przejściu na klęczącego prefekta.

– Kto to idzie? – zapytał ksiądz.

– Ach, eto wy, otiec167… – rzekł inspektor. – Kazałem wyraźnie, żeby hymn po nabożeństwie śpiewano w języku rosyjskim. Zalecałem to dwa razy nauczycielowi śpiewu…

– Nauczyciel śpiewu wcale nie jest temu winien – rzekł ksiądz ze spokojem, chowając w zanadrze swą książeczkę do nabożeństwa.

– Więc któż zawinił?

– Ja!

– Co takiego? – głośniej zawołał inspektor. – Kazałem śpiewać…

– Panie inspektorze – rzekł ksiądz spokojnie i z zimną uprzejmością – uczniowie będą śpiewali tutaj, w kościele, hymn po polsku, i to nie tylko dziś, ale zawsze.

– Co takiego? – krzyknął Rosjanin. – Tak będą śpiewali, jak rozkazałem! Ja tu nie zniosę żadnych jezuickich fanaberii. A toż co nowego? Proszę mi wskazać drzwi na ten wasz chór…

– Mogę panu inspektorowi wskazać jedne tylko drzwi… na dole… – powiedział ksiądz kładąc ogromną dłoń swoją na klamce.

Właśnie potężnie brzmiała druga strofa hymnu: Wrogów zamiary złam, Władco wspaniały, Panuj na sławę nam… kiedy Marcinek spostrzegł, że ręka księdza Wargulskiego z klamki przeniosła się na ramię przybysza, inspektor rzucił się do drzwi i szarpnął księdza. Wtedy prefekt jednym ruchem drugiej ręki odwrócił inspektora i trzymając go mocno prawicą za futrzany kołnierz, począł znosić tę dużą osobę ze schodów, inspektor szarpał się i krzyczał donośnie, ale cały ten hałas ginął w huku organów.

Marcinek uszczęśliwiony tak paradnym widowiskiem wyszedł z kryjówki i zatykając sobie usta rękami, żeby nie parsknąć śmiechem, szedł krok w krok za prefektem.

Gdy ksiądz Wargulski sprowadził inspektora na sam dół – otworzył drzwi i silnie wypchnął go na korytarz. Inspektor uderzył się wyciągniętymi rękami o przeciwległą ścianę, potem stanął, poprawił na sobie futerko, namyślił się i ruszył na dół po schodach.

Tymczasem ksiądz wyjrzawszy na korytarz i obaczywszy, że nikt tej sceny nie spostrzegł, zawrócił się, postawił wielki krok w ciemności i utknął na Marcinku. Z niepokojem otwarł zaraz drzwi i pociągnął malca do światła.

Borowicz zadarł głowę z rozpaczliwą odwagą, pewny, że teraz nic go już nie uratuje, że wypędzą go z gimnazjum na cztery wiatry albo mu zerżną skórę na kwaśne jabłko.

– Co tu robisz, błaźnie jeden? – zawołał prefekt.

– Nic nie robię, proszę księdza.

– Dlaczego nie siedzisz na chórze?

– Musiałem wyjść na dwór, proszę księdza… – zełgał na poczekaniu.

Ksiądz chrząknął, zakaszlał i spytał go cicho:

– Widziałeś?

– Widziałem! – rzekł Marcin z determinacją, choć nie wiedział, czy to dobrze, czy źle.

– Słuchajże, ty ośle, jeżeli mi piśniesz jedno słowo o tym, coś tu widział, to ja ci sprawię! Będziesz gadał?

– Nie będę gadał, proszę księdza.

– Ani matce nie będziesz gadał?

– Ani matce nie będę gadał. Ja nie mam matki.

– Wszystko jedno! Ani ojcu?

– Ani ojcu.

– Ani żadnemu koledze, nikomu a nikomu?

– Ani żadnemu, ani nikomu.

– No, pamiętaj se, ośle zatracony!

148.obudwu – dziś: obydwu. [przypis edytorski]
149.stajonko a. stajanie – większy obszar gruntu uprawnego. [przypis edytorski]
150.rozwora – drąg łączący przednią i tylną część wozu. [przypis edytorski]
151.pośledni – ostatni. [przypis edytorski]
152.przymiot – tu: cecha. [przypis edytorski]
153.śtanga właśc. sztanga (z niem.) – sztaba żelazna tu: zabezpieczająca wrota. [przypis edytorski]
154.na fest (z niem.) – mocno. [przypis edytorski]
155.łabas (gwar.) – cap, chaps. [przypis edytorski]
156.na smugu – na łące. [przypis edytorski]
157.trzunąć – skoczyć, runąć. [przypis edytorski]
158.kleszczyny – drewniane, wygięte łukowato części uprzęży końskiej. [przypis edytorski]
159.od przyciesi – od podwalin. [przypis edytorski]
160.kraszuarka (z fr.) – spluwaczka. [przypis edytorski]
161.dni galowe – święta państwowe, obchodzone w Rosji w rocznicę urodzin lub wstąpienia na tron cesarza. [przypis edytorski]
162.Symplicjusz (z łac.) – naiwny, prostaczek. [przypis edytorski]
163.obadwaj – dziś popr.: obydwaj. [przypis edytorski]
164.fagasować – wysługiwać się, podlizywać. [przypis edytorski]
165.szynel (z ros.) – płaszcz o wojskowym kroju. [przypis edytorski]
166.wchodowy – dziś popr.: wejściowy. [przypis edytorski]
167.eto wy, otiec (ros.) – to wy, ojcze [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
28 mart 2017
Hacim:
290 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu