Kitabı oku: «Wierna rzeka», sayfa 4
IV
Wczesnym rankiem wojsko zebrało się i uformowane w szeregi odeszło. Padał rzęsisty deszcz ze śniegiem. Wył wiatr. Odchodzący byli źli, głodni, niewyspani i strudzeni, zanim ten nowy marsz rozpoczęli. Najpóźniej opuścił obejście w Niezdołach półszwadron konnicy, który był zajmował stodołę. Po odejściu wojska zostało w domu i na dziedzińcu mnóstwo odpadków, brudów i zaduchu. Panna Salomea, stojąc w ganku, patrzyła na szeregi żołnierzy zatapiające się w szarudze poranka. Trzęsło ją zimno wewnętrzne. Pragnęła co prędzej, co prędzej biec do stodoły i wyciągać rannego z kryjówki. Tymczasem Szczepan, zamiast iść do stodoły, wdrapał się po schodkach z kuchni prowadzących — na strych dworu. Pobiegła za nim. Stary wczołgał się w okienko dymnika i obserwował wojsko, niknące we mgle. Na prośby, żeby tym ostrożnościom dać pokój, odpowiadał pogardliwem milczeniem. Wtuliwszy się w tenże występ dymnika, patrzyła, zaciekawiona, co stary tyle ważnego w dali spostrzega. Nic nadzwyczajnego nie było widać. Piechota w postaci ciemnych kwadratowych brył posuwała się drogą przez łąki — zagłębiła w daleką wieś pod lasem — wreszcie znikła. Za nią w półwiorstowej odległości ciągnęła w tymże kierunku ruda grupa dragonów. Konie z jeźdźcami stopiły się w jednolitą masę uderzającego kształtu, który zdawał się rozdzierać szarugę. Panna Salomea oczyma zgasłymi od bezsenności przypatrywała się tej ciemnej figurze, gdy wtem kucharz trącił ją w ramię z pogardliwym chichotem. Zmrużonymi oczyma patrzał w przestrzeń i pokazywał tam coś palcem. Przyjrzała się temu i zobaczyła, że od owej bryły dragońskiej odpadł jak gdyby odszczep końcowy i przemierza szybko przestrzeń w odwrotnym kierunku.
— Co to znaczy? — zapytała.
— Chciały nas zmamić i chycić na gorąco. Chodźwa na dół, każde do swego miejsca.
— Myślicie, że się tu wrócą?
— No!
— Przecie już zrewidowali wszystko...
— Znam ja jeich manier. Chodźwa!
Zeszli na dół z pośpiechem. Szczepan udał się do kuchni, rozpalił ogień i począł spokojnie szorować garnki i sagany. Słychać było odgłos jego miarowej, od niezliczonego szeregu lat tej samej pracy — i głos monotonnej, zgryźliwej śpiewki, którą zawżdy mruczał, przedrzeźniając nieudolnie jakąś pańską melodię:
„U mojej mamy niebogi
Pływają w zupie stonogi...”
Panna Salomeą przyczaiła się z „robótką” w ręku pod oknem dużego pokoju, gdzie poprzednio nocowali oficerowie. Nie siedziała tam kwadransa czasu, gdy za oknem rozległ się tętent koni pędzących galopem i osadzenie ich na miejscu. Oficer dragonów Wiesnicyn z trzaskiem roztworzył drzwi, przebiegł sień i stanął na progu pokoju. Roziskrzonymi oczyma mierzył samotną mieszkankę tego dworu. Wstała po jego wejściu ze swego miejsca i patrzyła weń z pogardliwym wyczekiwaniem. Nie zdjął czapki, ani nie rozwiązał końców swego baszłyka. Z butów i rzemiennych pasów jego uzbrojenia woda ściekała na podłogę. Kilku szeregowców weszło za nim do pokoju. Skinął, żeby przeszukali dwór. Żołnierze rozbiegli się po stancjach. Wiesnicyn został sam z panną. Patrzał na nią ze swym niesłabnącym, obłąkanym zachwytem. Mruknął z ruska po polsku:
— Pani nie spodziewała się takich gości...
Wzruszyła ramionami i nic nie odrzekła. To go zmieszało i obezwładniło. Nie wiedział, co mówić. Czekał na rezultat ponownej rewizji. Po pewnym czasie niezręcznie i niepotrzebnie mruknął w sensie tłumaczenia :
— Ja tu nie ze swej chęci... Rozkaz taki. Służba nie drużba...
Nie zwróciła na to uwagi. Czując dobrze w spojrzeniu i ruchach tego oficera wrażenie swej piękności, uczyniła się świadomie, z umysłu stokroć piękniejszą i z całej mocy tego powabu, pewnego siebie, stworzyła sobie jakby puklerz obronny. Usiadła w rogu kanapy i poczęła obojętnie szyć nucąc półgłosem, jakby obok niej nikogo w pokoju nie było. Niedbale poziewała. Tarła zziębnięte ręce. Wyjrzała oknem. Oficer stał w tym samym miejscu, patrząc na nią oczyma, które zawlekło bielmo rozkoszy i żalu. Po pewnym czasie, gdy rewidujący żołnierze nie nadchodzili, spytała wyniośle:
— Czy to ja jestem aresztowana w tym pokoju?
— Nie.
— Zimno mi. Chcę sobie wziąć chustkę z tamtej stancji.
— Proszę.
— Może pan pośle sołdata, żeby patrzał, jak będę brała chustkę.
— Nie trzeba.
— Cóż za łaska!
Odeszła do swego pokoju i, siadłszy tam pod oknem, wyglądała na świat. Oficer przez otwarte drzwi wciąż na nią patrzał spode łba. Łagodny blask smutnego dnia spływał na jej czarne włosy, prosto przygładzone, świecące się jak migotliwy atłas — na szyję niepokalanie pięknego kształtu — na zaróżowioną barwę policzków — na zagięte długie brwi i pąsowe usta. Postać jej tworzyła obraz, którego widok doprowadzał zachwyt do szału. Każdy ruch jej głowy był kształtem, albo skinieniem doskonałości. Gdy westchnęła, nieopisany wyrzut uderzał w serce żołnierza. Skoro spojrzała pogardliwie, dosięgało uderzenie jak pocisk hańbiący. Świat, w którym błądziły jej myśli, przez który szła jej dusza — kraina, gdzie był jej smutek — to było olśniewające widzenie piękna, które się zawierało natychmiast. Oficer nie ruszył się z tego miejsca, na którym stanął. Gdy żołnierze jego wrócili z doniesieniem, że nic podejrzanego nie znaleźli — odwrócił się i, nie rzekłszy słowa, nie rzuciwszy okiem — wyszedł — wskoczył na siodło i odjechał na czele swego oddziału. Panna Salomea również nie odwróciła głowy. Płakała. Obfite, gorzkie łzy lały się z jej oczu na skutek odczucia nędzy, wśród której ciągle żyła. Przewidywała, że powstaniec ukryty w sianie zadusił się albo umarł z upływu krwi. Myślała o ojcu terającym się w obozowiskach — o chłopcach krewniakach, co tak straszliwie w zaraniu młodości poginęli — o wszystkich, którzy się z tego domu rozpierzchli. Wspominała na niepokój i strach nocny, co czekał rozpostarty za mijającym dniem, co się rozciągał na nieprzeliczony szereg bezdennych nocy... Wpatrywała się w brutalstwo siły, której nic nie mogło złamać, której okrucieństwu nic nie mogło położyć tamy. Cóż począć, jeśli Szczepan ucieknie? Co począć, jeśli go powieszą po odnalezieniu powstańca? Co począć, gdy już nikt z krewnych nie wróci do tego przeklętego domu, gdzie rządzi sam jeden, tryumfujący Dominik? Zatargała nią głucha i ślepa boleść. Szarpnęła nią rozpacz, jak wicher gałązką drzewiny. Nie chciało się już myśleć o niczym, żadnej roboty przedsiębrać, nic, co należy wykonać. Była od tylu nocy niewyspana, przemęczona, wewnętrznie zziębnięta i pełna rozstroju. Łkała bez ulgi i bez nadziei pocieszenia, wisząc na poręczy łóżka.
Szczęknęła klamka. Wszedł stary. Spode łba spojrzał na płaczącą i coś po swojemu wybełkotał. Wzruszał ramionami.
— Trza będzie iść... Cóż ta z beków!
— Gdzie znowu iść?
— Po tamtego. Panna nie wie...
— Chodźmy!
— Ale! Trza jeszcze naglądać.
— Już trzeci raz nie wrócą.
— Czort ich ta wie, czy gdzie podglądacza nie zostawiły.
— Będziemy uważać.
— To niechże panna Samoleja, zamiast buczeć po próżnicy, wyjdzie oto za dwór i pochodzi se ogrodem to tu, to tam. A patrzeć, czy gdzie jakiego nie ma. Może taki i na górze w krzakach siedzieć i dopiero patrzeć.
— Pójdę na tę górę!
— To jest dobre. Ino iść z nieobaczka, tak se ta. Postać, popatrzeć — i znowuj na inne miejsce. Z góry dobrze naglądać, co jest w okolicy. Jak by się zaś gdzie kto wałęsał, dać mi znać w te pędy.
— Dobrze — idę.
Wymknęła się za dwór i spacerowała, jak Szczepan kazał. Weszła powoli na górę, jałowcem i chrustami zarosłą, która wznosiła się tuż za ogrodem. Śnieg tam leżał, od deszczu przemoknięty. Tulił się w dołach i w głębi kęp zarośli. Och, jakże odrażające było to miejsce, widziane z góry! Spalone budynki, rozerwane płoty, wyrąbany i na pół zwęglony ogród... Pustkowie... Opuszczony, czarny, jak gdyby hańbą przyciśnięty stary dwór... To są Niezdoły, gdzie przez tyle lat bawiła się cała okolica, gdzie hulano do białego dnia, przez następny po balu — i znowu w nocy, co się zowie do upadłego...
Rozpatrując się po okolicy, panna Mija nie dostrzegła nikogo. Ani jeden człowiek nie poruszał się w tym obszarze. Wojsko dawno w lasach znikło. Zaczajona między krzakami patrzyła pilnie. Nareszcie!... Szczepan wyszedł z kuchni i ruszył nad rzekę. Czaił się za ogrodem, wałęsał poza gorzelnią, nawracał. Wreszcie, dobrze opatrzywszy miejsce, szybko wszedł do stodoły. Mijały długie minuty. Serce poczęło bić w piersiach panny Salomei. Zdawało się jej, że upłynęły godziny, odkąd starzec otwarł wrótnię... Nie mogła wytrzymać. Chyłkiem zbiegła z owej góry — przebyła ogród i dziedziniec... Wsunęła się do stodoły, wdrapała na siano. Wbrew oczekiwaniu Szczepan nie powitał jej złorzeczeniem. Odwalił był już wieko znad studni w sianie i wyciągał chorego. Nie mógł mu dać rady. Co go wydostał na połowę wysokości dołu, to się pośliznął w sianie, padał na wznak, a z nim razem Odrowąż w swój grób. Ranny jęczał w ciemnicy. Usłyszawszy ten jęk, obydwoje uradowali się bardzo i podwoili wysiłek. Szczepan polecił pannie Salomei zarzucić koniec jednej z linek na ramię i ciągnąć. Sam ujął drugą i przerzucił ją także przez ramię. Poczęli obydwoje odsuwać się we dwie strony od dołu, ciągnąc postronki z całej mocy. W taki sposób wydobyli na wierzch nieszczęśliwego. Dostawszy go na powierzchnię, zbadali, że żył jeszcze, aczkolwiek był bezsilny i na pół uduszony. Szczepan rozkazał pannie znowu iść na górę i obserwować teren. Sam wytoczył z drugiego zapola stodoły ręczny wózek do ściągania drzewa. Zniósł na ten wózek chorego, przykrył go sianem, nawalił na wierzch suchej podściółki i gałęzi z opróżnionego kąta stodoły — i potoczył wózek do kuchni. Tam chorego rozebrał z futra i butów — oczyścił, otrzepał, zaniósł i położył do łóżka.
Gdy panna Salomea wróciła do domu, zastała już swego protegowanego w pościeli. Był nieprzytomny, jakoś nadmiernie czerwony i opuchły. Oczy miał błędne i przekrwione — twarz zsiniałą. Rany pootwierały się i przemoczyły bandaże tak dalece, że trzeba było na pościel położyć grube zgrzebne płachty, aby powtórnie nie mieć w krwistych plamach świadectwa przeciwko sobie. Panna Salomea zabrała się do zmiany bandaży i przewinięcia ran. Pasma pousuwały się z miejsca i rany były obnażone. Opatrując je na nowo, doświadczyła szczególnego wrażenia, jakie jej się nigdy jeszcze nie przytrafiło w życiu. Oto każdą ranę poczęła mieć w swym jestestwie i nie tylko ją widzieć, ale i czuć — cierpieć w sobie tam, gdzie była w ciele chorego. W głowie, pod okiem, w ramionach, między żebrami i w prawym biodrze wynikły jak gdyby stygmaty, sobowtóry i żywe wizerunki zranień. Poczęła, opatrując rozdarcia i urazy, ciosy i uderzenia — wwiadywać się w nie, rozumieć je i pojmować w całości przedziwne, wzniosłe ich życie. Bez odrazy patrzyła na krew broczącą i żywe, poszarpane ciało. Gdy skończyła opatrunek, już zbliżał się zimowy wieczór. Chory usnął w głębokiej gorączce.
Przypadła na sofce i sama usnęła jak kamień. Jakże się uczuła szczęśliwą, gdy po ocknieniu zobaczyła promienny dzień! Minęła tedy noc bez rewizji i bez zmor, przespana jednym tchem, szczęśliwie od początku do końca. Kanarek, jedyny przyjaciel, zaśpiewywał się we framudze okiennej na widok tak pięknego słońca. Kanarek ów nosił, nie wiadomo dlaczego, tajemnicze nazwisko — Pupinetti. Miał na głowie czarną krymkę, czy piuskę z ciemnych piórek, aczkolwiek sam był nieposzlakowanej żółtości. Panna Mija przywitała się z nim serdecznie, wołając nań ustalonym od dawna okrzykiem, który się między ich zażyłość nie wiedzieć skąd i jak zaplątał:
— A bas la calotte!
Pupinetti przekrzywił główkę i rozdymając gardziołek począł wydzwaniać na cześć słońca pieśń najweselszą, najradośniejszą pod tym słońcem. Widząc, że zbliża się jego dobra pani, jął skakać z pręta na pręt i kołysać się w ruchomej huśtawce. To dziobnął ziarenko kaszy, to skubnął kapuścianego liścia okruszynę. Napił się wody i wołał przyjaciółkę prędkim, radosnym pokrzykiem. Nie lękał się ani jej groźnych rozkazów — a bas la calotte! — ani ręki wsuniętej do klatki. Przychylał tylko głowę, jak gdyby w istocie obawiał się o swą piuskę, gdy go wzięła w rękę i całowała w dzióbek najśliczniejszymi usteczkami na obszarze ziemi.
Chory powstaniec rozwarł oczy półoślepłe z gorączki. Zwrócił ku swej opiekunce czerwoną twarz. Jakiś bełkot wypadł spomiędzy jego rozdętych warg. Stała nad nim z Pupinettim w ręce i pokazywała ptaszka biednemu wojownikowi. Zobaczywszy kanarka, coś pojął. Żałośnie — żałośnie uśmiechnął się... Panna Salomea puściła ptaszę z ręki. Przyuczony do siadania na jej poduszce, Pupinetti przyfrunął do wezgłowia nieznajomego intruza, zasiadł na poręczy, otrząsnął się, sprostował pióra. Zaśpiewał najradośniejszą, najpromienniejszą ze swych piosenek. Chory uśmiechnął się znowu. Zapomniał o męce życia i z rozkoszą słuchał.
V
Kilka następnych nocy upłynęło spokojnie. Nikt nie nachodził opuszczonego dworzyszcza. Chory powstaniec spał po całych dniach i nocach w gorączce. Nie wiadomo było, czy przyczyną tej gorączki są rany, czy jaka inna wewnętrzna choroba. Opuchnięcie oka zmniejszyło się bardzo i czarna barwa podskórnych zacieków poczęła ustępować. Ukazały się powieki i zdrowa między nimi źrenica, która dobrze widziała. Założono tedy rozdarcie podocznej rany szarpią i obwiązano znowu policzek. Gdy ślady ciosów i stłuczeń znikały, wyłaniała się spod opuchlizny twarz jak gdyby inna. Odmiennie zarysował się kościsty, kształtny nos, białością zajaśniało nad czarnymi brwiami rozumne czoło. Najszybciej goiły się rany na głowie. Dawno niestrzyżone włosy, które panna Salomea co pewien czas myła i rozczesywała, zdawały się same, jak szarpie, kurować blizny zaschłe, choć jeszcze wciąż czerwone. Najgorzej było z postrzałem w biodrze. Ranny nie mógł wykonać najzwyklejszego ruchu ani gestu bez kąsającej wciąż męczarni. Kula opuszczała się, widocznie, między ścięgnami i żyłami, bo ból wychodził z miejsc coraz niżej w udzie położonych. Rana ta była wciąż otwarta i gnoiła się w sposób odrażający. Nie pomagało mycie jej i ciągłe oczyszczanie.
Pewnej nocy obudził pielęgniarkę rumor do drzwi i okien, ale odmienny, nie od Ryfki pochodzący. Ktoś kołatał wielokrotnie i natarczywie. Burzono się także do okien części niezamieszkanej i do drzwi od ogrodu. Szczepan, natychmiast zbudzony, nie mógł już wynieść chorego na dwór, gdyż całe obejście było, widać, otoczone. Po ciemku tedy wzięli obydwoje z panną Salomeą biedaka na ręce razem z pościelą, wynieśli co tchu do salonu Dominika i złożyli w jednej z pustych kadzi. Ledwie zdążyli tego dokonać, gdy łoskot dosięgnął najwyższego stopnia. Skoro drzwi zostały otwarte, okazało się, na szczęście, że byli to rodacy. Mały szczątek oddziału, odbity z partii Kurowskiego po straszliwej klęsce miechowskiej, uchodząc dubeltowymi marszami pośród kolumn rosyjskich, dowodzonych przez Czernickiego i Ostrowskiego — błąkając się po lasach, ostępach i wądołach — dniem i nocą ścigany, trafił po ciemku na Niezdoły. Wskutek ucieczki dwu z kolei dowódców, oddziałek był bez zwierzchnika. Składał się z ludzi zgłodniałych, przeziębłych, zdrożonych do ostatka i bezprzykładnie rozbitych na duchu. Nie były to już fizyliery, nie kosyniery — nawet nie „drągaliery”, tak pospolite w powstaniu — lecz ludzie niemal bezbronni. Ledwie weszli pod dach, natychmiast padli pokotem na ziemię i poczęli chrapać jak na komendę. Kilku z nich wzięło się do szukania we dworze jadła i wódki. Zrewidowali spiżarnię, kuchnię i pokoje, ale nic nie znaleźli. Przy tych poszukiwaniach musiała asystować panna Salomea. Gdy przetrząśnięto wszystkie faski i skrzynie, nie znajdując nic zgoła, zrozpaczeni i zgłodniali poczęli grozić. Jeden z nich wyrwał zza pasa pistolet i w rozbestwieniu, sięgającym granic obłędu, przystawił otwór lufy do czoła młodej gospodyni.
Wytrzymała z obojętnością diabelstwo jego wzroku i czekała na strzał. Biedny okrutnik nie odrywał pistoletu — i nie wiedział, co dalej robić. Stał z tą bronią, skierowaną między cudne oczy panny i bladł coraz bardziej.
— Czemuż pan nie strzelasz? — spytała.
— Dwa razy nie pytać!
— Więc albo pan strzelaj, albo szukajcie sobie dalej, bo szkoda czasu na komedie.
— Gdzie kasza?
— Kaszy jest trochę, ale ta jest niezbędnie potrzebna dla tych, co tu są i dla jednego rannego.
— Gdzie ta kasza?
— Zobaczymy zaraz. Najprzód schowaj pan pistolet, który powinien być wymierzony w stronę wroga, a nie między oczy bezbronnych kobiet po spiżarniach.
— Milczeć! Gdzie kasza?
Szczepan, który stał tuż za plecami panny Salomei, wmieszał się do rozmowy.
— Tej kaszy jest mało — i kaszą się partya nie pożywi. Przyniosę ziemniaków.
— Gdzie są te ziemniaki?
— Jest ich ta jeszcze miareczka w kopcu.
— Ile tego?
— Mówię, że będzie ćwiartka, może się uzgarnia z półkorca.
— Przemarznięte?
— Niekoniecznie, bo były dobrze okryte.
— Gdzie to jest?
— A gdzie jest, to jest. Sam przyniesę. Jak wszyscy pójdą brać, to ino rozdepcą i pomaszczą. Wszystkiego, co ta jest, nie zjecie...
— Zjemy tyle, ile nam się zechce!
— A przyjdą inne, czym ich żywić?
— Niech glinę żrą!
— Znowuj pistolce do łba będą przystawiać.
— Dziadu przeklęty, lepiej milcz! — wrzasnął zgłodniały powstaniec.
Chwycił starca za kołnierz i potrząsał nim do woli. Ale Szczepan szarpnął się śmiało raz i drugi. Wydarł swe ramię z garści tamtego. Panna Salomea przyszła mu z pomocą. Odtrąciła silnie napastnika. Ten patrzał na nią wzrokiem najbezwzględniej zdziczałym, który nic dobrego nie wróżył. Czuła w oczach jego bezrozumną wściekłość. Lada chwila mógł podnieść pistolet i wypalić. W celu rozweselenia go zaczęła wszystko w żart obracać — a chcąc skierować jego pasję w inne łożysko, opowiedziała anegdotę o kucharzu.
— Widzi pan — mówiła — że on ma na przodzie zęby wybite...
— Ja mu je do reszty wybiję!
— Niechże pan posłucha, zanim resztę tych starych zębów wybijać, historii o tamtych, których już nie ma.
— Co mię tam jego zęby obchodzą!
— O, ładnie, tak traktować konwersację z kobietami!
— Konwersację... To niech pani mówi, jeśli jest co ważnego...
— A kiedy pan nie słucha. Jakże tu mówić?
— Ale słucham, tylko że pani nie słyszy, jak we mnie głód wniebogłosy wrzeszczy.
— No, to niedługa historia — i głód posłucha. Widzi pan, było tak. Jak ten nasz staruszek był jeszcze młody, służył tutaj w tym samym dworze przy kucharzu za popychadło. Ani się obejrzał, jak go do wojska zawołali. Żal mu się zrobiło tej kuchni, rondli i sosów — przed wojaczką strach — dwadzieścia pięć lat pod karabinem — to nie żarty! Przyszedł sołtys brać go do superrewizji. Nasz kuchcik uskoczył za węgieł dworu, wziął kamień z ziemi i wytłukł nim sobie dwa przednie zęby, jak to pan wie, niezbędne do odgryzania ładunków przy skałkowym karabinie. Sołtys go za kark, postronkiem wiązać, a ten się w głos śmieje i pokazuje zakrwawioną dziurę na przedzie szczęki.
— No i cóż z tego.
— Nic, tylko taki morał, że szarpać o byle co nie mamy potrzeby! A on tu nie jedno jeszcze spłatał w tym rodzaju.
— Wszelkie historyjki pozwolę sobie odłożyć na później, gdy już te kartofle oskrobiemy. Primum edere deinde philosophari. Wie pani, co to znaczy?
— Nie wiem, ale coś musi być o jedzeniu.
— A właśnie... Dalej go! Gdzie worek?
Ruszył, znalazłszy worek, za przewodnictwem Szczepana i wrócił wkrótce z kartoflami.
Rozpalono ogień, pchając pod blachę polana, urąbane z żerdzi rozgrodzonego plota. Wszyscy zabrali się do skrobania kartofli. Okazało się, że partia miała w swym skarbie skibę zabranej gdzieś słoniny. Szczepan wydalił się w noc i przyniósł w rogu worka z garniec kaszy ze swej kryjówki. Począł i kaszę, i kartofle z wielkim kucharskim znawstwem gotować. Wybiegał zresztą raz wraz, ażeby pełnić wartę — nasłuchiwać tępymi uszyma, czy ziemia nie jęczy pod stopą nadchodzącej nieprzyjaciela piechoty...
VI
Rana w biodrze powstańca nie dość, że się nie goiła, lecz stawała się przyczyną niebezpieczeństwa. Niżej od postrzału, w lędźwi, począł formować się wielki wrzód, sprawiający tyle cierpienia, że chory krzyczał całymi godzinami, a nawet wzgląd na bezpieczeństwo domu i trwoga o życie nie mogły uciszyć nieludzkich jego krzyków, podobnych do wycia. Panna Salomea nie tylko nie sypiała po nocach, ale nie przykładała głowy do pościeli w obawie niespodziewanej inwazji żołnierzy. Wynoszenie księcia do stodoły, po ostrzegawczym żydowskiego dziewczęcia stukaniu w szybę, stawało się bezcelowe, bo chory jęczał, zakopany w sianie. Pewnego razu, posłyszawszy jakieś głosy w stodole, oddział żołnierzy chodził pod dowództwem oficera po całym zapolu, przebijając głęboko stos siana bagnetami. Tylko wyjątkowo szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że na kryjówkę nie trafiono — a wzgląd na przydatność stodoły i jej zawartości na legowisko dla żołnierzy powstrzymał oficera od rozkazu spalenia budynku. Było rzeczą oczywistą, że kula opuszcza się wzdłuż goleni, sprawiając tak niesłychane cierpienia i powodując formowanie się wrzodów. Życie w podobnych okolicznościach było nad wyraz ciężkie. Panna Salomea zdecydowała, że nie ma innego wyjścia, tylko należy sprowadzić chirurga. Jakże to jednak mogła uczynić, nie posiadając ani grosza pieniędzy — gdyż wszystko, co miała, zabrały przechodzące partie w ciągu tej zimy — i nie mając do rozporządzenia koni ani sanek. Najmować furmankę we wsi nie było bezpiecznie, gdyż chłopi żywili wrogie usposobienie i obecność chorego we dworze mogłaby się wydać. Wyprawić zaś powstańca z domu nie miała serca. On sam znalazł był środek nieomylny. Oto pewnego razu, gdy stała obok pościeli, dając mu pożywienie, sięgnął znienacka do kieszeni jej sukni i wyrwał pistolet, który mu niegdyś, gdy przybył, pokazywała. Odebrała mu z rąk pistolet. Ale odtąd całymi godzinami ją błagał, wyjąc w bólach, żeby mu wystrzałem między oczy skróciła tę nędzę istnienia. Skoro tylko dorwał się do jej rąk, chwytał je rozpalonymi dłońmi, jakby kleszczami z żelaza do białości rozpalonymi, skamląc o zadanie śmierci. Ileż to próśb i jakich, w jakie zaopatrzonych argumenty wyrzucał ze siebie, błagając o ten strzał jedyny!
Tylu zginęło! Czcigodni, najszlachetniejsi, waleczni... Buty sołdatów wdeptały ich w błoto dzikiego pola! Padali z ran, bez pomocy, po lasach, bez sławy — na nic! Zwaliła się ze swego ołtarza święta idea! Chłopi polscy zwozili rannych do urzędu po klęsce miechowskiej i oddawali w ręce kata! Niezłomna niewolniczość ducha możnych i straszliwa ciemnota ubogich podały sobie dłonie... Cóż za nierozum, jaka tyrania wśród tylu niebezpieczeństw pielęgnować jedno bezsilne cierpienie! Umrzeć! Nie wiedzieć, co się dzieje i co się stało! Nie pamiętać! Nie znosić piekła poniżenia, gdy trzeba ukrywać się w sianie przed sołdatami!
— Siostro! — wołał — łaski! Zabij! Daj się zabić samemu! Nie chcę żyć! Tu mnie zakopiecie bez trudu, w nocy, nad rzeką, gdziem się ze krwi obmył. Przyjdziesz na wiosnę, zasadzisz kwiatek. Będę szczęśliwy...
W rozpaczy, nie wiedząc, co już począć, w sekrecie nawet przed Szczepanem panna Salomea poszła pewnego wieczora do przyjaciółki Ryfki. W karczmie było już ciemno, drzwi zamknięte na głucho. Okna od wewnątrz, w obawie inwazji, pozabijane zostały zrzynami desek w ten sposób, że tylko szpary między jedną a drugą dawały nieco światła dziennego do środka. Panna Mija poczęła majstrować około jednego z tych okien — chwierutać gwoździe, którymi rama była zabita na głucho — obłupywać glinę, chroniącą od zimna — aż je wreszcie otwarła. Wtedy, wsunąwszy przygotowany przedtem długi z pleciaka pręt w szparę między deskami, jęła szturchać na oślep w kierunku, gdzie, jak z doświadczenia wiedziała, śpi na tapczanie Ryfka. Długo jej się to nie udawało, gdyż Żydóweczka twardo zasnęła, budzona wciąż i tylekroć po nocach. Wreszcie, poznawszy od razu, kto to ją wzywa, skoczyła do okna. Zaczęły szeptać przez szparę między deskami, a tak cicho, jakby wiatr szumiał — aby zaś nie zbudził się nikt z rodziny karczmarskiej, która spała w tej izbie i w sąsiednich. Panna Salomea wyłożyła krótko, o co idzie. Potrzeba koni. Musi na jedną noc dostać parę koni i sanki. Wypada przejechać do miasta co koń skoczy, wrócić i jeszcze raz gnać — a żeby o tym żywa dusza nie wiedziała. Ryfka musi te konie wynająć od kogo. A że na wynajęcie furmanki trzeba pieniędzy, których nie ma, więc trzeba chyba ukraść. Później się to odda. Co robić? Ryfka przelękła się. Co robić? Aj — aj! Parę koni i sanki, dwa razy tam i nazad do miasta w jedną noc... Aj — aj! Co robić? Drapała się po kudłatej głowie i w rozterce cmokała wargami. Głos jej z zimna i strachu drżał, a zęby głośno szczękały.
— Radźże mi co! — mówiła panna Mija.
— Co ja poradzę? Ja nie wiem.
— Po tom tu szła, żeby tyle od ciebie usłyszeć!
— Ja chcę, ale co tu zrobić?...
— Czego się tak trzęsiesz? Boisz się?
— Ja się boję.
— Czego?
— Bo tu są konie... Trzy... Cuganty.
— Czyje?
— Nie wiem.
— A skąd się wzięły?
— Wczoraj je przyprowadzili.
— Kradzione?
— Nie wiem.
— Ty nie wiesz! Pytam się, oślico jedna, czy kradzione?
— No, jakie mają być? Podarowane?
— Gdzie te konie są?
— W stajni stoją.
— Na przechowaniu tu są?
— Czy ja to wiem? Na co ja mam dużo gadać! Te konie stoją w stajni.
— Mów prawdę! Nie ty kradłaś, nie ty przechowujesz. Mnie prawdy nie powiesz, toś teraz taka, Żydowico niewierna!
— Co ja nie mam prawdy powiedzieć? Te konie są pewno na przechowaniu. Po co gadać takie rzeczy? Tu jeden śpi na strychu, co na tyçh koniach przyjechał.
— Kiedy pojedzie dalej?
— Jutro na noc.
— W którą stronę?
— Nie wiem.
— Dajże mi parę tych koni!
— Aj-aj! Ja się boję.
— No, to się bój! Przecie wrócą nad ranem! Ryfka!
— Nie mogę! Ony mnie zabiją!
— Kto?
— Ojciec — i ten, co przyjechał.
— Nie będą wiedzieć.
— Jak to nie będą wiedzieć! Ony by nie wiedziały o takim interesie!... Kto potrafi tak zrobić?
— A ja! Sanki tu macie?
— Sanki są, ale małe, nasze pachciarskie.
— Niech sobie będą pachciarskie. Chodź! Przynoś klucze! Wyłaź z dziury!
Ryfka zaszlochała z cicha, rozpaczliwie. Stała za deskami, łkając.
— Nie dasz?
— Na śmierć mnie zabiją. Łeb mi obedrą.
— No, to wycierpisz.
Ten argument jakoś trafił do jej przekonania. Uspokoiła się, zapytała jeszcze.
— Kto by pojechał?
— Ja sama.
— To nikt nie będzie wiedział?
— Nikt! Ja i ty.
— Jak zobaczą, jak oni zrozumieją, kto to zrobił, dopiero zaczną bić, dopiero zaczną!...
— Mojaże niedotknięta, delikacik!
— Ten, co przyjechał... On ma taki kańczug!...
— Przynoś klucze!
Ryfka poszła cicho jak widmo, w głąb domostwa i nie wracała przez czas długi.
Panna Salomea myślała już, że nie przyjdzie wcale. Mróz trzymał. Ostry wiatr pociągał. Podmuchy wzdychające wałęsały się dookoła murów i narożników tej karczmy niemej i ciemnej. Noc była czarna, bezgwiezdna. Wreszcie drzwi tylne, prowadzące na gnojowisko dziedzińca, z cicha skrzypnęły i mała Ryfka wyszła z domu. Przywarła drzwi ostrożnie i wciąż nasłuchiwała, czy kto za nią nie idzie. Upewniwszy się, że nikt nie usłyszał i nie spostrzegł, gdy drzwi otwierała, skoczyła ku murowanej stajni i poczęła działać nadzwyczaj energicznie. Otwarła co tchu drzwi stajenne, później wrota do wozowni. Panna Salomea weszła za próg i śmiało zbliżyła się do koni. Nieufnie pochrapywały i biły nogami w ciemności. Namacała rękoma łby tych koni i spostrzegła, że stoją w doskonałych i całkowitych chomątach, przygotowane do natychmiastowej drogi na wszelki wypadek. Konie były rosłe i, widać, dobrze utrzymane, bo się wiły na miejscu i dziko chrapały. Zbadawszy dłońmi sprzączki lejców, podpinki uzd, naszelniki i postronki — okiełznała dwa z tych koni. Wyprowadziła je ze stajni. Już Ryfka wypchnęła na świat z wozowni sanki małe, bose, istotnie żydowskie. Szybko obydwie zaprzęgły konie do sanek. W mig wyrównały lejce i znalazły bat. Gdy panna już siedziała na przednim miejscu, Ryfka przyniosła z wozowni wygrabek siana i wrzuciła w tył sanek, żeby było co dać koniom po drodze. Sama co tchu zamknęła na klucz stajnię i wozownię. Jak ciemny nietoperz wionęła z powrotem we drzwi karczmy. Zamknęła je po cichu. Panna Salomea ostrożnie ruszyła wodzami i noga za nogą jadąc wydostała się z podwórza karczemnego na pole. Zajechała przed ganek dworu. Uwiązawszy konie u słupa, weszła do domu. Kazała Szczepanowi spać przy chorym, u drzwi do pokoju i czuwać na oba uszy. Sama ubrała się ciepło, wzięła ze sobą futro na nogi, dywan do okrycia siedzenia — i wybiegła. Zasiadła się dobrze, ujęła lejce i dała koniom po tęgim bacie. Skoczyły z miejsca i pomknęły. Okrążyła karczmę polem, wypadła na drogę przetartą i raz wraz śmigała batem. Konie szły z kopyta najtęższym cwałem. Saneczki taczały się z wyboju w wybój, sunąc po grubym śniegu. Do miasta były dwie drogi. Dalsza — gościńcem, a później szosą — i bliższa, tak zwana „na las”. Ta druga droga była zawżdy niebezpieczna ze względu na wilki. Lecz w danej chwili była bezpieczniejsza od pierwszej ze względu na ludzi. „Na las” jechało się pustkowiem, porębą, krzaczyskami i wygonami wśród pastwisk, wreszcie szczerym, zwartym, głuchym borem. Ciarki chodziły po skórze panny Mii, kiedy wyminęła odludzia i miała przed sobą głęboki, zamilkły bór. Zasiadła się mocniej na snopku kłoci, nogi oparła o literkę sanek, cięła kradzione konie po nogach i gnała przez knieję galopem. Droga była dość szeroka — w porze letniej bagnista, lecz teraz po śniegu zupełnie dobra. Konie brały ją w skok, unosząc za sobą saneczki, jak pióro. Lodowaty strach przenikał do szpiku kości i mrozem obejmował serce. W uszach brzmiał dźwięk niewiadomy... Gonią! Pościg! Tętent! Któż to leci za saniami? Wojska zżerające się w dzikiej wojnie — słudzy jakiegoś między ludźmi prawa — zbóje, nie szanujące praw żadnych — czy zwierzęta, walczące z ludźmi? Nie wiedziała nic... Przeciwko wszystkiemu, co mogło być, niosło się w niej jedno jedyne prawo: — proste uczucie. Nie wiedząc o tem, ślepo wierzyła w wolną moc swej młodej duszy i w siłę wolnych koni. Pędziła jak wicher. Zdumiała się, nie spostrzegając już lasu po bokach swej drogi... Przebyła go niewiarogodnie szybko. Do miasta nie było już więcej nad milę drogi. Dała koniom wytchnąć i mknęła ostrożniej, pilnie bacząc na wszystko. Za lasem trzeba było mijać wioski, mosty, opłotki — skręcać w prawo i w lewo. Oczy, przyzwyczajone do grubego mroku, dobrze się orientowały w miejscowości. Wykonała prawidłowo wszelkie zakręty i nawroty. Ze wzgórza, obok murowanej karczmy, zwanej „Stara wiecha”, zobaczyła w dali światła w mieście. Serce zabiło niespokojnie. Zjechała z równego gościńca na podrogatkowe pola i ostro dążyła na przedmieście. Przesunęła się cichaczem obok rzeźni, obok koszar żołnierskich, objechała tyły ogrodów, rozmaite budy, szopy, składy, cegielnie, wiatraki — wtargnęła na łąki obok parku i kołując, krążąc i nawracając, dotarła do jakiegoś ostrokołu, który już przylegał do brukowanej miejskiej ulicy. Za tym parkanem słychać było na kamiennym chodniku kroki zapóźnionych mieszczuchów. Panna Mija wysiadła, rozkiełznała konie, okryła je dywanem i dała im wiązkę siana do przegryzienia po tej wycieczce. Lejce mocno przywiązała do słupa w parkanie. Sama, otrząsnąwszy się î ogarnąwszy suknie, ruszyła w ulice. Szła prędko ciemnymi bocznicami, nie spotykając nikogo — aż do obszernego rynku. Ten przebiegła, maszerując przez sam środek i wsunęła się w bramę domu, gdzie mieszkał wybitny lekarz, gubernialna sława, doktór Kulewski. Godzina nie była jeszcze zbyt spóźniona, bo ani brama nie została zamknięta, ani światło na schodach nie zgaszone. Panna Salomea zadzwoniła do drzwi. Otworzyła je stara, zgarbiona służąca z pewnym rozdrażnieniem. Oświadczyła, że pan doktór już się do snu zabiera. Panna Brynicka wsunęła jej w rękę ostatni jakiś pieniążek z prośbą o możność widzenia się ze znakomitym doktorem. Została wpuszczona. Czekała dosyć długo. Przyćmione światło woskowej świecy dawało widzieć piękne meble starego kawalera, konsyliarza Rulewskiego — kanapy i fotele, sprzęty i graciki, wyszywane poduszki, ozdobne parawany i oleodruki w drogocennych ramach. Drzwi się wreszcie otwarły i doktór z wyraźnym na ogolonej twarzy niezadowoleniem stanął na progu. Mierzył przybyłą twardymi oczyma. Był to pięćdziesięcioletni, przystojny, dobrze zachowany viveur, tęgi mężczyzna, doskonały lekarz i najzawołańszy w mieście smakosz. Kilkakrotnie w przypadkach ciężkich chorób był wzywany do dzieci i dorosłych osób dworu w Niezdołach. Panna Brynicka znała go i była swego czasu, za lat dawniejszych, jego pacjentką. Doktór przypominał ją sobie przez czas dosyć długi, a uderzony jej niezwykłą urodą, jakoś spokorniał i wygrzeczniał. Zbliżył się z ukłonem. Panna Salomea przypomniała mu się i na uprzejme zaproszenie siadła w fotelu. Lekarz był coraz bardziej miękki i gotowy do usług. Przystąpiła do rzeczy bez żadnego wstępu. Powiedziała, co i jak jest. Prosiła, żeby kładł na się futro, zabrał narzędzia chirurgiczne i jechał. Twarz doktora stężała. Stanowczo, kategorycznie odmówił. Powstaniec — dwie mile drogi — noc, godzina dziesiąta z górą — nigdy! Nie pojedzie. Żałuje! Niezmiernie mu przykro! Tak, są to rzeczy nad wyraz pożałowania godne. Sam jest patriotą i czuje sprawę głębiej niż ktokolwiek, może jak nikt, ale jechać — pod żadnym pozorem! Ma obowiązki — mnóstwo w mieście pacjentów — być może niejedną sprawę podobną — być może niejedną ważniejszą.... być może stokroć ważniejszą. Panna Salomea słuchała tego wszystkiego cierpliwie. W pewnym momencie ujęła gestykulującą rękę doktora i przycisnęła ją do ust. Co więcej — osunęła się na posadzkę i pocałowała go w kolano.