Kitabı oku: «Kroniki włoskie», sayfa 6
W dwa lata po widzeniu signory Campireali z księciem Colonna Helena była ksienią w Castro, ale stary kardynał Santi-Quatro umarł z bólu po tym akcie symonii. Biskupem w Castro był wówczas najurodziwszy mężczyzna na dworze papieskim, monsignor Francesco Cittadini, szlachcic z Mediolanu. Ten młody człowiek odznaczający się skromnością, wdziękiem i godnością był w częstych stosunkach z ksienią wizytek, zwłaszcza z okazji nowych budowli, którymi zamierzała upiększyć swój klasztor. Ów młody biskup Cittadini, wówczas liczący dwadzieścia dziewięć lat, zakochał się do szaleństwa w pięknej ksieni. W procesie, który wytoczono w rok później, wiele zakonnic powołanych w charakterze świadków powiadało, że biskup, jak mógł najczęściej, odwiedzał klasztor i często mawiał do ksieni: „Gdzie indziej rozkazuję i, wyznaję to na mój wstyd, znajduję w tym niejaką przyjemność; przy tobie, pani, jestem posłuszny jak niewolnik, ale z przyjemnością, która o wiele przewyższa słodycz rozkazywania gdzie indziej. Czuję się pod władzą istoty wyższej; gdybym nawet próbował, nie mógłbym mieć innej woli niż jej wola i raczej bym pragnął być na wieki ostatnim z jej niewolników niż być królem z dala od jej oczu.”
Świadkowie zeznają, iż często wśród tych dwornych przemów ksieni nakazywała mu milczenie, i to w twardych i wzgardliwych słowach.
Prawdę rzekłszy, dodaje inny świadek, pani traktowała go jak lokaja; wówczas biedny biskup spuszczał oczy, zaczynał płakać, ale nie odchodził. Znajdował co dzień jakiś pozór, aby się zjawić w klasztorze, co mocno gorszyło spowiedników klasztornych i wrogów ksieni. Ale ksieni miała silne poparcie w przeoryszy, swojej serdecznej przyjaciółce, która pod jej rozkazami sprawowała rządy.
– Wiecie, moje szlachetne siostry – powiadała przeorysza – że od czasu nieszczęśliwej miłości, jaką nasza ksieni żywiła za młodu dla pewnego rycerza, zostało jej sporo dziwactw; ale wiecie również, że nigdy nie zmieniła zdania o osobie, której okazała wzgardę. Otóż może przez całe życie nie wyrzekła tylu obraźliwych słów, ile ich wylała w naszej obecności na głowę biednego monsignora Cittadini. Codziennie w naszych oczach znosi obejście takie, że musimy się rumienić za jego dostojeństwo.
– Tak – odparły zgorszone zakonnice – ale wraca co dzień, nie dzieje mu się tedy zbytnia krzywda; w każdym zaś razie ten pozór zgorszenia szkodzi powadze świętego zakonu wizytek.
Najsurowszy pan nie obrzuca najniezdarniejszego sługi ani czwartą częścią obelg, jakimi dumna ksieni smagała co dzień młodego biskupa, tak pełnego namaszczenia; ale był zakochany, przywiózł zaś ze swej ojczyzny tę kardynalną zasadę, iż skoro się raz podejmie tego rodzaju przedsięwzięcie, trzeba się troszczyć jedynie o cel, a nie zważać na środki.
– Ostatecznie – powiadał biskup do swego powiernika Cezara del Bene – hańba spada na kochanka, który poniecha ataku, zanim go zmusi do tego zupełna beznadziejność.
Obecnie smutne moje zadanie ograniczy się do podania wyciągu – z konieczności bardzo suchego – z procesu, który spowodował śmierć Heleny. Proces ten wyczytałem w bibliotece, której nazwę trzeba mi zmilczeć; tworzy on nie mniej niż osiem tomów in folio. Pytania i wywody są po łacinie, odpowiedzi po włosku. Znajduję tam, iż w listopadzie 1572 roku, około jedenastej wieczór, młody biskup udał się sam do bramy kościoła, gdzie przez cały dzień mają dostęp wierni; ksieni sama otworzyła mu i pozwoliła iść za sobą. Przyjęła go w pokoju, w którym przebywała często i który tajemnymi drzwiczkami łączył się z chórem nad nawami kościoła.
Nie upłynęła godzina, a zdumionego biskupa odprawiono z powrotem; ksieni odprowadziła go sama do wrót kościoła, mówiąc te słowa:
– Proszę wracać do swego pałacu i poniechać mnie co rychlej. Żegnam cię, monsignore, brzydzę się panem, mam uczucie, że się oddałam lokajowi.
Jednakże za trzy miesiące nadszedł karnawał. Mieszkańcy Castro słynni byli z zabaw, jakie wydawali w owej epoce; całe miasto rozbrzmiewało gwarem maskarad. Żaden korowód nie ominął małego okienka, przez które wnikało nieco światła do jednej ze stajen klasztornych. Można się domyślić, że na trzy miesiące przed karnawałem stajnię tę zmieniono na salon i że w dnie maskarady było tam bardzo tłoczno. W pełni tego szaleństwa biskup zjawia się w swej karocy; ksieni dała mu znak i następnej nocy o pierwszej znalazł się u wrót kościoła. Wszedł; ale w niespełna trzy kwadranse odprawiono go z gniewem. Od pierwszej schadzki w listopadzie zachodził do klasztoru mniej więcej co tydzień. Na twarzy jego malował się wyraz tryumfu i głupoty, który nie uszedł niczyjej uwagi, a który mocno drażnił dumny charakter młodej ksieni. Zwłaszcza w poniedziałek wielkanocny, między innymi, potraktowała go jak ostatniego z ludzi, obrzucając go słowami, których nie zniósłby ciura klasztorny. Mimo to w kilka dni później dała mu znak, wskutek którego piękny biskup znalazł się o północy u bramy kościoła; sprowadziła go, aby mu oznajmić, że jest brzemienna. Na tę wiadomość (powiadają akty procesu) piękny młodzian zbladł ze zgrozy i zupełnie ogłupiał ze strachu. Ksieni dostała gorączki, sprowadziła lekarza i nie taiła przed nim swego stanu. Człowiek ten znał szczodrość chorej i przyrzekł wybawić ją z kłopotu. Zaczął od tego, iż zaznajomił ją z pewną prostą kobietą, młodą i ładną, która mimo iż nie nosiła tytułu położnej, znała się na tym. Mąż jej był piekarzem. Helena rada była z tej kobiety, ale ta oznajmiła jej, iż dla wykonania planu, który miał przynieść ocalenie, trzeba, by chora miała dwie powiernice w klasztorze.
– Kobieta taka jak ty, zgoda; ale któraś z równych mi… nigdy! Odejdź!
Położna wyszła. Ale za kilka godzin Helena, nie uważając za bezpieczne narażać się na plotki tej kobiety, kazała zawołać lekarza, który przysłał piekarzową z powrotem. Ksieni przyjęła ją łaskawiej, piekarzowa zaś przysięgła, iż nawet gdyby jej nie przywołano, nie byłaby rozgadała tajemnicy; ale oświadczyła ponownie, że jeśli nie znajdzie się w klasztorze dwóch kobiet oddanych ksieni i świadomych wszystkiego, nie może się niczego podjąć. (Niewątpliwie bała się oskarżenia o dzieciobójstwo.) Zastanowiwszy się głęboko, ksieni powierzyła tę straszliwą tajemnicę pani Wiktorii, przeoryszy klasztoru, ze szlachetnej rodziny książąt de C., i pani Bernardzie, córce margrabiego P. Kazała im przysiąc na brewiarz, że nigdy nie zdradzą ani słowa z tego, co im powie, nawet przy sakramencie spowiedzi. Obie panie zdrętwiały ze zgrozy. Świadczą w swoich zeznaniach, iż znając wyniosły charakter ksieni, spodziewały się dowiedzieć o jakim morderstwie. Ksieni oświadczyła im spokojnie i po prostu:
– Chybiłami swoim obowiązkom, jestem w ciąży.
Pani Wiktoria, przeorysza, głęboko wzruszona i wiedziona przyjaźnią, która od tylu lat łączyła ją z Heleną, nie zaś próżną ciekawością, wykrzyknęła ze łzami w oczach:
– Któż jest zuchwalec, który popełnił tę zbrodnię?
– Nie powiedziałam tego nawet spowiednikowi; osądź, czy zechcę powiedzieć tobie!
Obie panie zaczęły się naradzać nad sposobem ukrycia nieszczęsnej tajemnicy. Przede wszystkim postanowiły, że łóżko ksieni przeniesie się z jej obecnego pokoju, położonego w samym środku, do apteki, którą właśnie urządzono w najodleglejszej części klasztoru, na trzecim piętrze budynku wzniesionego hojnością Heleny. Tam to ksieni dała życie potomkowi płci męskiej. Od trzech tygodni piekarzowa była ukryta w mieszkaniu przeoryszy. Kiedy się przemykała pod ścianami klasztoru, unosząc dziecko, dziecko zaczęło krzyczeć; przerażona kobieta schroniła się do piwnicy. W godzinę potem pani Bernarda przy pomocy lekarza zdołała otworzyć furtkę i piekarzowa szybko opuściła klasztor, a wkrótce potem miasto. Znalazłszy się w szczerym polu, gnana panicznym strachem, schroniła się do groty, którą przypadkiem napotkała w skałach. Ksieni napisała do Cezara del Bene, powiernika i pokojowca biskupa, który pośpieszył do wskazanej groty; był na koniu, chwycił dziecko i puścił się galopem do Montefiascone. Dziecko ochrzczono w kościele Św. Małgorzaty, otrzymało imię Aleksandra. Miejscowa gospodyni postarała się o mamkę, której Cezar wręczył osiem talarów. Kobiety, licznie zgromadzone pod kościołem w czasie ceremonii chrztu, jęły natarczywie pytać Cezara o nazwisko ojca.
– To wielki pan z Rzymu – odparł – który nadużył wiary wieśniaczki ubogiej jak wy.
I znikł.
VII
Wszystko szło dobrze w tym olbrzymim klasztorze, zamieszkałym przez więcej niż trzysta ciekawych kobiet; nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Ale księżna wręczyła lekarzowi kilka garści cekinów, świeżo wybitych w mennicy w Rzymie. Lekarz dał sporo tych sztuk piekarzowej. Kobiecina była ładna, a mąż zazdrosny; szperał w jej walizie, znalazł te lśniące sztuki złota i w przypuszczeniu, że stanowią cenę jej hańby, zmusił ją, przykładając nóż do gardła, aby powiedziała, skąd pochodzą. Po paru wykrętach kobieta wyznała prawdę i pogodzili się. Małżeństwo zaczęło się naradzać nad sposobem użycia takiej sumy. Piekarzowa chciała zapłacić jakieś długi, ale mężowi zachciało się kupić muła, co też się stało. Ten muł poruszył całą dzielnicę, gdzie znano ubóstwo owej pary. Wszystkie kumoszki z miasteczka, przyjaciółki i nieprzyjaciółki, zachodziły raz po raz pytać piekarzową, co za szczodry kochanek dał jej fundusze na tego muła. Kobiecina doprowadzona do ostateczności powiadała tu i ówdzie prawdę. Jednego dnia, kiedy Cezar del Bene odwiedził dziecko i przybył zdać sprawę ksieni ze swoich odwiedzin, ta, mimo iż bardzo niezdrowa, zawlekła się aż do kraty i obsypała go wymówkami za niedyskrecję jego pomocników. Biskup rozchorował się ze strachu; napisał do swoich braci do Mediolanu, aby im donieść o niesłychanym oskarżeniu, którego padł ofiarą; prosił, aby mu przyszli z pomocą. Mimo iż mocno niezdrów, postanowił opuścić Castro, ale przed odjazdem tak napisał do ksieni:
Wie Pani już, że wszystko wyszło na jaw. Toteż o ile Pani dba o to, aby ocalić nie tylko moją reputację, ale może i życie, i aby uniknąć większego zgorszenia, może Pani obwinić Jana Baptystę Doleri, zmarłego przed dwoma dniami; jeśli w ten sposób nie ocali Pani swojej czci, moja cześć przynajmniej uniknie wszelkiego niebezpieczeństwa.
Biskup zawołał spowiednika klasztoru w Castro imieniem don Luigi.
– Oddaj to – rzekł – do rąk wielebnej ksieni.
Ta przeczytawszy haniebne pismo, wykrzyknęła głośno w obecności wszystkich:
– Na takie obejście zasługują panny głupie11, które przekładają piękność ciała nad piękność duszy!
Wiadomość o wszystkim, co się dzieje w Castro, doszła rychło uszu straszliwego kardynała Farnese (stał się taki od kilku lat, ponieważ spodziewał się na najbliższym konklawe zyskać poparcie kardynałów zelantów). Natychmiast wydał podeście12 w Castro rozkaz uwięzienia biskupa Cittadini. Cała służba biskupa, obawiając się śledztwa i tortur, uciekła. Jedyny Cezar del Bene został wierny swemu panu i przysiągł, że raczej umrze w męczarniach, niżby miał powiedzieć coś, co by mogło biskupowi zaszkodzić. Cittadini, osaczony przez straż w swoim pałacu, napisał znów do braci, którzy co prędzej przybyli z Mediolanu. Zastali go w więzieniu w Ronciglione.
W pierwszym przesłuchaniu ksieni czytam, iż wyznając swój błąd przeczy, aby miała stosunki z Jego Wielebnością; wspólnikiem jej był rzekomo Doleri, adwokat klasztoru.
9 września 1573 roku Grzegorz XIII nakazał, aby proces odbył się z całym pośpiechem i z całą surowością. Sędzia kryminalny, prokurator i komisarz udali się do Castro i do Ronciglione. Cezar del Bene, pokojowiec biskupa, wyznaje tylko, że zaniósl dziecko do mamki. Przesłuchują go w obecności pani Wiktorii i Bernardy. Biorą go na tortury dwa dni z rzędu, cierpi strasznie, ale wierny słowu, wyznaje jedynie to, czego mu niepodobna zaprzeczyć, tak iż prokurator nic zeń nie wydobył.
Kiedy nadeszła kolej pań Wiktorii i Bernardy, które były świadkami tortur zadanych Cezarowi, wyznają wszystko, co uczyniły. Zapytywano wszystkie zakonnice o nazwisko sprawcy zbrodni; większość odpowiada, iż słyszały, że to Jego Wielebność. Jedna z odźwiernych przytacza zelżywe słowa, jakimi ksieni obrzuciła biskupa, wypędzając go z kościoła. Dodaje: „Kiedy ludzie mówią do siebie w tym tonie, znaczy, że już od dawna są z sobą bardzo blisko. W istocie ksiądz biskup, zazwyczaj rad z siebie, miał wychodząc z kościoła minę wielce markotną.”
Jedna z zakonnic pytana pod groźbą tortur odpowiedziała, że sprawcą zbrodni musi być kot, ponieważ ksieni trzyma go nieustannie w objęciach i pieści go często. Inna zakonnica twierdzi, że sprawcą musi być wiatr, ponieważ w dnie, w które jest wiatr, ksieni jest rada i wesoła, wystawia się na wiatr w altanie, którą kazała umyślnie zbudować; i kiedy ją prosić o łaskę w tym miejscu, nigdy nie odmawia. Piekarzowa, mamka, kumoszki z Montefiascone, przerażone torturami, na które w ich oczach wzięto Cezara, wyznają prawdę.
Młody biskup był chory lub udawał chorego w Ronciglione, co dało sposobność jego braciom, wspieranym wpływami i środkami signory Campireali, rzucić się do stóp papieża i błagać o wstrzymanie śledztwa aż do wyzdrowienia biskupa. Na co straszliwy kardynał Farnese pomnożył liczbę straży strzegącej go w więzieniu. Ponieważ biskupa nie można było przesłuchiwać, komisarze zaczynali każde posiedzenie od nowego badania ksieni. Pewnego dnia, kiedy matka kazała jej powiedzieć, aby była dobrej myśli i dalej przeczyła wszystkiemu, Helena wyznała wszystko.
– Czemu obwiniałaś zrazu Jana Baptystę Doleri?
– Przez litość dla tchórzostwa biskupa; przy tym jeśli zdoła ocalić swoje drogie życie, będzie mógł opiekować się moim synem.
Po tym wyznaniu wtrącono ksienię w klasztorze w Castro do celi, której mury, zarówno jak sklepienie, miały osiem stóp grubości; zakonnice mówiły o tym więzieniu ze zgrozą, znane było pod mianem „celi mnichów”. Ksieni była tam pod ustawiczną strażą trzech kobiet.
Skoro zdrowie biskupa polepszyło się nieco, trzystu zbirów czy żołnierzy przybyło, aby go zabrać z Ronciglione. Przeniesiono go do Rzymu w lektyce i pomieszczono w więzieniu Corte Savella13. Wkrótce potem zakonnice przewieziono również do Rzymu; ksienię zamknięto w klasztorze św. Marty. Cztery zakonnice były oskarżone: panie Wiktoria i Bernarda, siostra furtianka oraz odźwierna, która słyszała zelżywe słowa ksieni do biskupa.
Biskupa przesłuchał audytor Izby, jedna z najwyższych osobistości sądowniczych. Wzięto na nowo na tortury biednego Cezara del Bene, który nie tylko nie wyznał nic, ale powiadał rzeczy wielce niemiłe dla władz, co nań sprowadziło nową porcję tortur. Tym wstępnym męczarniom poddano również panie Wiktorię i Bernardę. Biskup przeczył wszystkiemu bezrozumnie, ale z uporem; opowiadał szczegółowo wszystko, co robił owych trzech wieczorów, najoczywiściej spędzonych u ksieni.
Wreszcie postawiono sobie do oczu ksienię i biskupa; i mimo że Helena wciąż mówiła prawdę, wzięto ją na tortury. Gdy powtarzała to samo, co wciąż mówiła od swego pierwszego wyznania, biskup, wierny swej roli, obrzucił ją obelgami.
Po wielu dalszych aktach, usprawiedliwionych w gruncie, ale skażonych owym duchem okrucieństwa, który po Karolu V i Filipie II14 utrwalił się we włoskim sądownictwie, biskupa skazano na dożywotnie więzienie w Zamku Św. Anioła; ksienię zamknięto na całe życie w klasztorze św. Marty. Ale już signora Campireali, pragnąć ocalić córkę, podjęła wykopanie podziemnego przejścia. Tunel ten wychodził z kanału pozostałego po wspaniałościach starożytnego Rzymu i miał się kończyć w głębokiej piwnicy, gdzie składano szczątki mniszek zakonu św. Marty. Szeroki na dwie stopy, miał ściany z desek, przytrzymujące ziemię po prawej i po lewej stronie; w miarę zaś jak się posuwano, wstawiano sklepienie z dwóch desek, tworzących niby ramiona dużego A.
Przekop ten drążono w głębokości mniej więcej trzydziestu stóp. Ważne było zachować właściwy kierunek; raz po raz studnie i fundamenty dawnych budowli kazały robotnikom zbaczać z drogi. Druga trudność to ziemia, z którą nie wiedziano, co począć; zdaje się, że ją rozsypywano w nocy po ulicach Rzymu. Wszyscy dziwili się tej obfitości ziemi, która, można rzec, spadała z nieba.
Mimo olbrzymich sum, jakie signora Campireali wydawała, aby ocalić córkę, podkop jej odkryto by z pewnością; ale w roku 1585 umarł papież Grzegorz XIII: z opróżnieniem papieskiego stolca rozpoczęło się panowanie zamętu.
Helena cierpiała u św. Marty bardzo; można sobie wyobrazić, z jakim zapałem owe dość ubogie zakonnice siliły się dokuczać ksieni bardzo bogatej i skazanej za taką zbrodnię. Oczekiwała z niecierpliwością wyniku prac podjętych przez matkę. Ale nagle serce jej doznało osobliwych wzruszeń. Już pół roku wprzódy Fabrycy Colonna widząc, iż zdrowie Grzegorza XIII podupada, i mając wielkie zamiary na czas bezkrólewia, posłał jednego ze swych oficerów do Juliana Branciforte, tak znanego obecnie w armii hiszpańskiej pod mianem pułkownika Lizzary. Wzywał go do Włoch; Julian płonął chęcią ujrzenia ojczyzny. Wylądował pod przybranym nazwiskiem w Pescara, małym porcie na Adriatyku poniżej Chietti w Abruzzach, i górami przybył do Petrella. Radość księcia zdumiała wszystkich. Oświadczył Julianowi, że go sprowadził, aby go uczynić swym następcą i powierzyć mu dowództwo armii. Na co Branciforte odparł, iż z punktu widzenia wojskowego rzecz cała jest licha warta, czego z łatwością dowiódł; że jeżeli Hiszpanie naprawdę zechcą, mogą w pół roku i z niewielkim zachodem zniszczyć wszystkie partyzanckie korpusy we Włoszech.
– Ale ostatecznie – dodał młody Branciforte – jeśli książe sobie życzy, jestem gotów. Zawsze znajdzie książę we mnie następcę dzielnego Ranucego, ubitego pod Ciampi.
Przed przybyciem Juliana książę nakazał, tak jak on umiał, aby nikt w Petrella nie ośmielił się mówić o Castro i o procesie ksieni; kara śmierci bez żadnej litości czekała za najmniejsze gadulstwo. Wśród wylewów przyjaźni, z jakimi książę przyjął Juliana, poprosił go, aby nie jechał do Albano bez niego; sam zaś miał odbyć tę podróż tak, iż obsadził miasto tysiącem swoich ludzi, tysiąc dwustu zaś umieścił jako przednią straż na drodze do Rzymu. Można osądzić, co się działo z biednym Julianem, kiedy książę, wezwawszy starego Scotti, który żył jeszcze, do domu, gdzie się mieściła generalna kwatera, kazał go wprowadzić do pokoju, gdzie znajdował się Branciforte. Skoro dwaj przyjaciele padli sobie w ramiona, książę rzekł:
– A teraz, biedny pułkowniku, spodziewaj się wszystkiego, co najgorsze.
Po czym zdmuchnął świecę i wyszedł, zamykając ich na klucz.
Nazajutrz Julian nie chciał wyjść z pokoju; posłał po prostu do księcia z prośbą, aby mógł wrócić do Petrella i nie pojawiać się przez kilka dni. Ale oznajmiono mu, że książę zniknął, zarówno jak jego wojsko. W nocy dowiedział się o śmierci Grzegorza XIII; zapomniał o swym przyjacielu Julianie i pognał w pole. Przy Julianie zostało jakich trzydziestu ludzi należących do dawnej kompanii Ranucego. Wiadomo, że w owej epoce w czasie interregnum prawa spały, każdy dawał folgę swoim namiętnościom, prawem była tylko siła; dlatego nim dzień dobiegł końca, książę Colonna powiesił już pięćdziesięciu z górą wrogów. Co do Juliana, ten, mimo że nie miał ani czterdziestu ludzi, ośmielił się iść na Rzym.
Wszyscy słudzy ksieni z Castro pozostali jej wierni; pomieścili się w ubogich domkach sąsiadujących z klasztorem św. Marty. Agonia Grzegorza XIII trwała więcej niż tydzień; signora Campireali czekała niecierpliwie zamętu, który nastąpił po jego śmierci, aby dokończyć ostatnich pięćdziesięciu sążni podkopu. Ponieważ trzeba było przebyć piwnice kilku zamieszkałych domów, obawiała się, że nie zdoła utaić przed światem celu swego przedsięwzięcia.
Na trzeci dzień po przybyciu Juliana Branciforte do Petrella trzej dawni bravi Juliana, przyjęci przez Helenę w jej służby, zachowywali się tak, jakby oszaleli. Mimo iż wiadomo było aż nadto, że Helena znajduje się w najściślejszym zamknięciu i pod strażą zakonnic, które jej nienawidziły, Hugo, jeden z bravi, przybył do bramy klasztoru i jął natrętnie się domagać, aby mu pozwolono ujrzeć jego panią, i to natychmiast. Odpędzono go i wyrzucono za drzwi. Pod wpływem rozpaczy człowiek ten został pod bramą i zaczął rozdawać po bajoku każdemu ze sług klasztornych, który wchodził albo wychodził; powtarzał przy tym te słowa: „Cieszcie się ze mną! Pan Julian Branciforte przybył, żyje! Powiedzcie to swoim przyjaciołom.”
Dwaj kamraci Hugona cały dzień znosili mu bajoki i rozdawali je dzień i noc, powtarzając wciąż te same słowa, póki nie rozdali wszystkiego. A trzej bravi, luzując się wzajem, dalej pełnili straż u bramy klasztoru, wciąż powtarzając przechodniom te same słowa z towarzyszeniem głębokich pokłonów: „Pan Julian przybył etc.”
Pomysł dzielnych ludzi powiódł się: w niespełna trzydzieści sześć godzin po rozdaniu pierwszych bajoków biedna Helena w głębi swej kaźni wiedziała, że Julian żyje. Słowo to wtrąciło ją w istne szaleństwo.
– O matko! – wykrzyknęła – ileż ty mi złego wyrządziłaś!
W kilka godzin później zdumiewającą wiadomość potwierdziła Marieta, która za cenę wszystkich swoich klejnocików zdobyła pozwolenie towarzyszenia odźwiernej, gdy ta przynosiła Helenie jadło. Helena rzuciła się jej w ramiona, płacząc z radości.
– To bardzo pięknie – rzekła – ale niedługo dane mi będzie zostać z tobą.
– Myślę! – odparła Marieta. – Przypuszczam, że nim konklawe się skończy, więzienie pani zamieni się na proste wygnanie.
– Ach, droga, ujrzeć Juliana, i ujrzeć go tak występną!
Trzeciej nocy po tej rozmowie posadzka kościelna zapadła się w jednym miejscu z wielkim hałasem; zakonnice myślały, że klasztor wali się w gruzy. Popłoch był straszny, wszyscy krzyczeli, że to trzęsienie ziemi. W godzinę po zawaleniu się marmurowej posadzki signora Campireali, poprzedzana przez trzech bravi w służbie Heleny, weszła podziemnym chodnikiem do więzienia.
– Zwycięstwo, pani, zwycięstwo! – krzyczeli zuchy.
Helena zlękła się śmiertelnie; myślała, że to Julian nadchodzi. Uspokoiła się i rysy jej odzyskały zwykły wyraz, kiedy jej oznajmili, że towarzyszą jedynie signorze Campireali i że Julian jest dopiero w Albano, które zajął wraz z kilkoma tysiącami żołnierzy.
Po chwili oczekiwania signora Campireali zjawiła się; szła z trudem, prowadzona przez koniuszego: był w paradnym stroju i przy szpadzie, ale jego wspaniałe ubranie było całe zachlastane ziemią.
– O moja Heleno, ocaliłam cię! – wołała signora.
– A kto ci powiedział, matko, że ja chcę ocalenia?
Signora Campireali osłupiała; patrzyła na córkę szeroko otwartymi oczami, widocznie bardzo wzruszona.
– A więc, droga Heleno – rzekła wreszcie – los zmusza mnie do wyznania postępku, bardzo naturalnego może wobec nieszczęść zaszłych w naszej rodzinie, ale którego żałuję i za który proszę o przebaczenie: Julian… Branciforte… żyje…
– I dlatego że on żyje, ja nie chcę żyć.
Signora Campireali nie zrozumiała zrazu, następnie zaczęła znów mówić do córki błagalnymi słowy, ale nie otrzymała odpowiedzi. Helena obróciła się w stronę krucyfiksu i modliła się, nie słuchając. Próżno przez całą godzinę signora Campireali siliła się uzyskać słowo lub spojrzenie. Wreszcie córka, zniecierpliwiona, rzekła:
– Pod marmurowym krucyfiksem w moim pokoiku w Albano były schowane jego listy; lepiej było pozwolić mi zginąć od sztyletu ojca! Idź, matko, i zostaw mi złoto!
Signora Campireali chciała jeszcze coś mówić mimo znaków, jakie jej dawał wystraszony koniuszy. Helena zniecierpliwiła się.
– Zostaw mi bodaj godzinę swobody; zatrułaś mi życie, chcesz mi zatruć i śmierć.
– Będziemy jeszcze panami przekopu przez dwie lub trzy godziny; mam nadzieję, że się opamiętasz! – wykrzyknęła signora Campireali, zalewając się łzami.
I zapuściła się w korytarz.
– Hugonie, zostań przy mnie – rzekła Helena do jednego z bravi – i bądź uzbrojony, mój chłopcze, będzie może trzeba mnie bronić. Chodź, pokaż mi swój puginał, swoją szpadę, sztylet!
Stary żołnierz pokazał jej broń w dobrym stanie.
– Dobrze! Zostań tam, w pobliżu mej celi; napiszę do Juliana długi list, który mu sam oddasz; nie chcę, aby przechodził przez inne ręce niż twoje, bo nie mam czym zapieczętować. Możesz przeczytać to, co zawiera list. Zabierz wszystko złoto, które mi zostawiła matka; potrzebuję tylko pięćdziesięciu cekinów, połóż je na łóżku.
To rzekłszy, Helena zaczęła pisać:
Nie wątpię o Tobie, Drogi Julianie; jeśli odchodzę, to dlatego że umarłabym z boleści w Twoich ramionach widząc, jakie byłoby moje szczęście, gdybym nie była popełniła błędu. Nie sądź, bym kochała kiedy jaką istotę po Tobie; wręcz przeciwnie, serce moje było przejęte najwyższą wzgardą dla człowieka, którego dopuściłam do mej sypialni. Błąd mój wypłynął jedynie z nudy i – można rzec – z rozpusty. Pomyśl, że umysł mój, mocno osłabiony od czasu daremnej podróży do Petrella, gdzie książę, którego czciłam, ponieważ Ty go kochałeś, przyjął mnie tak okrutnie; pomyśl, powtarzam, że umysł mój, wielce osłabiony, dławiono dwanaście lat kłamstwem. Wszystko, co mnie otaczało, było fałszem i kłamstwem, i ja wiedziałam o tym. Zrazu dostałam ze trzydzieści listów od Ciebie; osądź, z jakim wzruszeniem otwierałam pierwsze, ale w miarę jak je czytałam, serce moje ścinało się. Badałam pismo, poznawałam Twoją rękę, ale nie Twoje serce. Pomyśl, że to pierwsze kłamstwo podcięło istotę mego życia, tak iż otwierałam obojętnie list pisany Twoją ręką! Ohydna bajka o Twej śmierci do reszty zabiła we mnie wszystko, co zostało jeszcze ze szczęśliwej młodości. Pierwszą mą myślą, wyobrażasz sobie, było jechać, aby zobaczyć i dotknąć własnymi rękami wybrzeży Meksyku, gdzie rzekomo dzicy Cię zgładzili; gdybym poszła za tą myślą, bylibyśmy teraz szczęśliwi, w Madrycie bowiem – mimo liczby i zręczności szpiegów, którymi czujna ręka mogłaby mnie otoczyć – byłabym trafiła do wszystkich dusz, w których zostało jeszcze nieco współczucia i dobroci, i wierzę, iż byłabym dotarła do prawdy. Tak, mój Julianie! Już Twoje wspaniałe czyny zwróciły na Ciebie uwagę świata i może ktoś w Madrycie wiedział, że Ty jesteś Branciforte. Mamże powiedzieć, co zburzyło nasze szczęście? Najpierw pamięć okrutnego i upokarzającego przyjęcia w Petrella; ileż przeszkód trzeba by pokonać od Castro do Meksyku! Widzisz, dusza moja straciła już całą energię. Następnie wzięła we mnie górę próżność. Zabudowałam klasztor wielkimi gmachami, aby obrócić na swoje mieszkanie pokoik przy furcie, gdzieś Ty się schronił w noc walki. Jednego dnia spoglądałam na ziemię, którą Ty niegdyś dla mnie oblałeś krwią; usłyszałam wzgardliwe słowo, podniosłam oczy, ujrzałam wrogie twarze; aby się pomścić, zapragnęłam być ksienią. Matka, która wiedziała, że Ty żyjesz, dokonała heroicznych czynów, aby uzyskać tę dziką nominację. Godność ta była dla mnie jedynie źródłem nudy, do reszty spodliła mi duszę; często sprawiało mi przyjemność znaczyć swą władzę nieszczęściem drugich; popełniałam niesprawiedliwości. Miałam trzydzieści lat, byłam – wedle świata – cnotliwa, bogata, poważana, a mimo to głęboko nieszczęśliwa. Wówczas zjawił się ten nieborak, sama poczciwość, ale i wcielone niezdarstwo. Nicość jego sprawiła, że zniosłam pierwsze jego nadskakiwania. Wszystko, co mnie otaczało od Twego wyjazdu, tak udręczyło mą duszę, że nie miałam siły oprzeć się najlżejszej pokusie. Mamże wyznać coś, co jest bardzo nieprzystojne? Ba, myślę, że umarłej wszystko wolno. Kiedy będziesz czytał te słowa, robaki zeżrą owe rzekome piękności, które powinny były istnieć tylko dla Ciebie. Trzebaż wreszcie powiedzieć tę rzecz tak bardzo mi przykrą: otóż nie wiedziałam, czemu bym nie miała zakosztować grubej cielesnej miłości, jak wszystkie nasze rzymskie panie; byłam rozwiązła w myśli, ale nigdy nie mogłam się oddać temu człowiekowi bez zgrozy i wstrętu, które niweczyły całą przyjemność. Widziałam wciąż Ciebie przy mym boku w ogrodzie w Albano, kiedy Madonna podsunęła Ci ową myśl, szlachetną na pozór, ale która – wraz z moją matka – sprawiła nieszczęście naszego życia. Nie byłeś groźny, ale tkliwy i dobry jak zawsze: patrzałeś na mnie; wówczas chwytała mnie wściekłość na tego człowieka, tak że biłam go ze wszystkich sił. Oto cała prawda, drogi Julianie; nie chciałam umrzeć, nie wyznawszy Ci jej; myślałam także, że ta rozmowa z Tobą odbierze mi chęć do śmierci. Widzę z niej tym lepiej, jaką radością byłoby dla mnie ujrzeć Cię, gdybym została godną Ciebie. Nakazuję Ci żyć i dalej iść drogą chwały wojennej, która sprawiła mi tyle radości, kiedy się dowiedziałam o Twoich triumfach. Cóż by to było, wielki Boże! gdybym była dostała Twoje listy, zwłaszcza po bitwie pod Achenne! Żyj i wspominaj często Ranucego, poległego pod Ciampi, i Helenę, która aby nie widzieć wyrzutu w twoich oczach, umarła w klasztorze św. Marty.
Skończywszy pisać, Helena zbliżyła się do starego żołnierza, który tymczasem zasnął; wzięła po kryjomu puginał, po czym zbudziła go.
– Skończyłam – rzekła – lękam się, aby wrogowie nasi nie zawładnęli podkopem. Weź prędko mój list – leży na stole – i oddaj go sam Julianowi, ty sam, rozumiesz? I jeszcze daj mu tę chustkę; powiedz mu, że go kocham w tej chwili tak, jak zawsze go kochałam, zawsze, słyszysz?!
Hugo stał w miejscu i nie odchodził.
– Idźże!
– Pani, czy pani dobrze się namyślila? Pan Julian tak panią kocha!
– I ja go kocham; weź list i oddaj mu go sam!
– A więc niech panią Bóg błogosławi tak, jak pani jest dobra!
Hugo wyszedł i wrócił szybko; zastał Helenę martwą z puginałem w sercu.