Kitabı oku: «Pamiętnik egotysty», sayfa 6
Rozdział VIII
Poza bezwstydem mówienia ustawicznie o sobie praca ta nastręcza inny powód zniechęcenia: ileż rzeczy śmiałych, które ja mówię, drżąc, będzie płaskim komunałem w dziesięć lat po mojej śmierci, o ile niebo pozwoli mi uczciwie dożyć jakichś osiemdziesięciu albo dziewięćdziesięciu lat!
Z drugiej strony, miło jest mówić o generale Foy, o pani Pasta, o lordzie Byronie, o Napoleonie i o wszystkich wielkich lub co najmniej niepospolitych ludziach, których miałem szczęście znać i którzy raczyli rozmawiać ze mną!
Zresztą, jeżeli czytelnik jest zawistny jak moi współcześni, niech się pocieszy: niewielu tych wielkich ludzi, których tak kochałem, odgadło mnie. Sądzę nawet, że uważali mnie za większego nudziarza od innych, może widzieli we mnie jedynie sentymentalną egzaltację .
To jest w istocie najgorszy rodzaj. Dopiero od czasu, jak stałem się się dowcipny, zaczęto mnie oceniać, często ponad zasługę. Generał Foy, pani Pasta, pan de Tracy, Canova265 nie odgadli we mnie (prześladuje mnie to głupie słowo „odgadli”) duszy pełnej rzadkiej dobroci – mam jej guz (system Galla) – inteligencji płomiennej i zdolnej ich zrozumieć.
Jednym z ludzi, którzy mnie nie zrozumieli, a może razem wziąwszy, tym, którego najbardziej kochałem (urzeczywistniał mój ideał, jak to powiedział nie wiem jaki emfatyczny głupiec), to Andrea Corner z Wenecji, eksadiutant księcia Eugeniusza w Mediolanie.
Byłem w 1811 serdecznym przyjacielem hrabiego Widmanna, kapitana gwardii w Wenecji (byłem kochankiem jego kochanki). Spotkałem tego miłego Widmanna w Moskwie, gdzie mnie poprosił – tylko tyle! – abym go zrobił senatorem królestwa włoskiego. Uważano mnie wówczas za faworyta hrabiego Daru, mego kuzyna, który mnie nigdy nie lubił, wręcz przeciwnie. W 1811 Widmann zapoznał mnie z Cornerem, który mnie uderzył jak piękna twarz z obrazu Veronesa.
Hrabia Corner przejadł, powiadają, pięć milionów. Ma postępki rzadkiej szlachetności, najbardziej sprzeczne z charakterem francuskiego światowca. Co się tyczy odwagi, miał dwa krzyże z ręki Napoleona (Krzyż Żelazny i Legię Honorową).
To on powiadał tak naiwnie o czwartej po południu w dzień bitwy pod Moskwą (7 września 1812): „Ależ ta diabelska bitwa nigdy się nie skończy!”. Widmann czy Migliorini powtórzyli mi to nazajutrz.
Żaden z Francuzów tak dzielnych, ale tak wymuszonych, których znałem wówczas w armii, na przykład generał Caulaincourt, generał Montbrun etc., nie ośmieliłby się powiedzieć czegoś podobnego, nawet książę de Frioul (Michel Duroc). Duroc posiadał rzadką naturalność charakteru, ale co do tego przymiotu, jak co do wesołości i dowcipu, daleki był od Andrei Cornera.
Ten kochany człowiek był wówczas w Paryżu, bez grosza, zaczynał łysieć. Wszystkiego mu brakło w trzydziestym ósmym roku, w wieku, w którym, kiedy się jest przeżytym, nuda zaczyna ciążyć. Toteż – jedyna wada, jaką w nim zauważyłem – czasami wieczór przechadzał się sam trochę pijany po ogrodzie, wówczas ciemnym, Palais-Royal. To koniec wszystkich znakomitych nieszczęśliwych: zdetronizowani książęta, pan Pitt patrzący na sukces Napoleona i dowiadujący się o bitwie pod Austerlitz.
Lussinge, człowiek najbardziej przezorny, jakiego znałem, chcąc sobie zapewnić towarzysza przechadzki na rano, bardzo niechętnie zapoznawał mnie ze swymi znajomymi.
Zaprowadził mnie wszakże do pana Maisonnette'a, jednego z najosobliwszych ludzi, jakich znałem w Paryżu. Jest czarny, chudy, bardzo mały, jak Hiszpan; z Hiszpana ma też żywe oko, drażliwość i odwagę.
To, że może napisać w ciągu jednego wieczoru trzydzieści gładkich i gadatliwych stronic, aby stworzyć tezę polityczną ze słówka, jakie minister prześle mu o szóstej wieczór przed pójściem na obiad – to przymiot, który Maisonnette dzieli z pp. Vitet, Leonem Pillet, Saint-Marc Girardin i innymi pisarzami Skarbu266. Ciekawe, niewiarygodne jest to, że Maisonnette wierzy w to, co pisze. Był kolejno zakochany – ale zakochany tak, że mógł poświęcić dlań życie – w panu Decazes, potem w panu de Villèle, w końcu, zdaje się, w panu de Martignac. Przynajmniej ten był sympatyczny.
Nieraz próbowałem przeniknąć Maisonnette'a. Zdawało mi się, że widzę w nim zupełny brak logiki, a niekiedy kapitulację sumienia, wstrząs małego wyrzutu, który miał ochotę się urodzić. Wszystko to oparte na wielkim pewniku: trzeba żyć.
Maisonnette nie ma żadnego pojęcia o obowiązkach obywatela. Patrzy na to tak, jak ja patrzę na stosunki człowieka z aniołami, w które tak święcie wierzy pan F. Ancillon, obecny minister spraw zagranicznych w Berlinie (znany mi dobrze z lat 1806 i 1807). Maisonnette boi się obowiązków obywatela, jak Dominik267 obowiązków religii. Jeżeli czasami, pisząc tak często słowo „honor” i „lojalność”, doznaje maleńkiego wyrzutu, załatwia się z nim w duszy swoim rycerskim oddaniem przyjaciołom. Gdybym chciał, mógłbym – zaniedbawszy go z nudy zupełnie przez pół roku – kazać mu wstać o piątej rano, aby coś dla mnie załatwił. Byłby poszedł na biegun, aby wyzwać na pojedynek człowieka, który by wątpił o jego honorze społecznym.
Nie gubiąc się nigdy w utopiach o dobru publicznym, o mądrej konstytucji, cudowny był jako informator o poszczególnych faktach. Jednego wieczora Lussinge, Gazul268 i ja mówiliśmy o panu de Jouy, wówczas modnym autorze, następcy Woltera: wstaje i znajduje w swoim obszernym zbiorze własnoręczny list, którym pan de Jouy prosi Burbonów o Krzyż św. Ludwika.
Nie trwało ani dwóch minut znalezienie tego dokumentu, który kłócił się tak zabawnie z nieprzejednaną cnotą liberała Jouy.
Maisonnette nie miał owego nikczemnego i przewrotnego łajdactwa, owego doskonałego jezuityzmu redaktorów „Journal des Débats”. Toteż w „Debatach” zgorszyli się mocno z powodu 15 000 czy 20 000 franków, które pan de Villèle, człowiek tak pozytywny, dał Maisonnette'owi.
Ludzie z ulicy des Prêtres uważali go za głupca, ale jego płaca nie dawała im spać, jak laury Milcjadesa269.
Kiedyśmy podziwiali list generał-adiutanta Jouy, Maisonnette rzekł:
– Szczególna rzecz, że dwaj obecni koryfeusze270 literatury i liberalizmu nazywają się obaj Étienne.
Pan de Jouy urodził się w Jouy jako syn mieszczanina nazwiskiem Étienne. Obdarzony owym francuskim tupetem, którego biedni Niemcy nie są zdolni pojąć, w czternastym roku mały Étienne opuścił Jouy, koło Wersalu, aby się udać do Indii. Tam kazał się nazywać: Étienne de Jouy, É. de Jouy, w końcu po prostu: de Jouy. Został naprawdę kapitanem, potem gubernator zrobił go, zdaje mi się, pułkownikiem. Mimo że odważny, służył mało albo wcale. Był bardzo urodziwym mężczyzną.
Jednego dnia w Indiach on i paru przyjaciół weszli do świątyni, aby się schronić przed straszliwym gorącem. Zastali tam kapłankę, rodzaj westalki271. Pan de Jouy wpadł na koncept, aby jej kazać sprzeniewierzyć się Bramie272 na ołtarzu jej boga.
Hindusi spostrzegli to, przybiegli zbrojni, ucięli ręce, a potem i głowę westalce, przepiłowali na dwoje oficera, kolegę autora Sulli, który po śmierci przyjaciela zdołał wskoczyć na koń i jeszcze galopuje.
Zanim pan de Jouy skierował swój geniusz intryg na literaturę, był generalnym sekretarzem prefektury w Brukseli około 1810. Tam, o ile mi się zdaje, był kochankiem prefekciny i totumfackim273 pana de Pontécoulant, prefekta, człowieka naprawdę utalentowanego. We dwójkę z panem de Jouy wytępili żebraninę. To jest nie lada rzecz wszędzie, bardziej niż gdzie indziej w Belgii, kraju wybitnie katolickim.
Po upadku wielkiego człowieka pan de Jouy poprosił o Krzyż św. Ludwika. Skoro głupcy siedzący na tronie odmówili mu, wziął ich na swoje pióro i narobił im więcej złego niż wszyscy literaci z „Debat”, tak tłusto opłacani, zrobili im dobrego. Patrz w 1820 wściekłość „Debat” na „Minerwę”.
Pan de Jouy, przez swego Pustelnika z Chaussée d'Antin, książkę tak dobrze dostrojoną do umysłowości francuskiego mieszczucha i do głupiej ciekawości Niemca, wierzył , przez pięć czy sześć lat, że jest następcą Woltera, którego z tej przyczyny miał biust274 w swoim ogrodzie.
Od 1829 pisarze romantyczni, którzy nie mają nawet tyle talentu, co pan de Jouy, okrzyczeli go jako współczesnego Cotina275 (Boileau). Starość jego stała się nieszczęśliwą (amaregiata276) przez niepomierną sławę jego wieku męskiego.
Dzielił dyktaturę literacką – kiedy przybyłem w 1821 – z innym głupcem o wiele pospolitszym, panem A. V. Arnault z Instytutu, kochankiem pani Brac. Często widywałem go u pani Cuvier, siostry jego kochanki. Miał dowcip pijanego stróża. Stworzył mimo to te ładne wiersze:
Napisał je w wilię278 swego wyjazdu na wygnanie. Osobiste nieszczęście dało jakieś życie tej duszy z drewna. Znałem go bardzo nikczemnym, bardzo płaszczącym się około 1811, u hrabiego Daru, którego przyjmował w Akademii Francuskiej. Pan de Jouy, o wiele milszy, sprzedał resztki swej męskiej urody pani Davillier, najstarszej i najnudniejszej kokietce swojej epoki. Była – albo jest jeszcze – o wiele śmieszniejsza niż hrabina Baraguey-d'Hilliers, która w pięćdziesiątej siódmej wiośnie rekrutowała jeszcze kochanków wśród ludzi z talentem. Nie wiem, czy to z tego tytułu musiałem umykać przed nią u pani Dubignon. Wzięła tego gamonia de Masson (referendarza), kiedy zaś jedna z moich przyjaciółek mówiła jej: „Jak to! Taki brzydal!”, odpowiedziała: „Wzięłam go dla jego inteligencji”.
Najlepsze, że ten smutny sekretarz pana Beugnot miał tyleż inteligencji, co urody. Nie można mu odmówić zręczności, sztuki awansowania przez cierpliwość i znoszenie awanii279, również pewnych wiadomości, nie w zakresie finansów, ale w sztuce notowania operacji finansowych państwa. Głupcy mylą te dwie rzeczy. Pani d'Hilliers, podczas gdy patrzyłem na jej ramiona (były jeszcze wspaniałe), powiedziała mi:
– Nauczę pana, jak pan może zrobić karierę przez swoje talenty. Sam jeden skręci pan kark.
Nie byłem dość inteligentny, aby ją zrozumieć. Przyglądałem się często tej starej hrabinie z powodu cudownych sukien od Wiktoryny, jakie nosiła. Nad wyraz cenię piękną suknię, to dla mnie rozkosz. Niegdyś pani N. C. D. zaszczepiła mi ten gust, związany z rozkosznymi wspomnieniami z Cideville.
Zdaje mi się, że to pani Baraguey-d'Hilliers pouczyła mnie, że autor czarującej piosenki, którą uwielbiałem i którą miałem w kieszeni, układał wierszyki na urodziny tych dwóch starych małp: pp. de Jouy i Arnault, i okropnej pani Davillier. Oto czego nigdy nie popełniłem, ale też nie napisałem Króla Yvetot, Senatora, Babuni.
Pan de Béranger, rad, że pochlebiając tym szympansom, zyskał tytuł (zresztą tak zasłużony) wielkiego poety, nie raczył schlebiać rządowi Ludwika Filipa, któremu tylu liberałów się sprzedało.
Rozdział IX
Ale trzeba wrócić do ogródka przy ulicy Caumartin. Tam co wieczora w lecie czekały nas butelki zimnego piwa, którego nam nalewała duża i piękna kobieta, pani Romance, separowana żona jakiegoś drukarza hultaja, a kochanka Maisonnette'a, który ją kupił od rzeczonego męża za 2000 czy 3000 franków.
Tam zachodziliśmy często, Lussinge i ja. Wieczorem spotykaliśmy na bulwarze pana Darbelles, człowieka sześciu stóp wzrostu, naszego przyjaciela z dzieciństwa, ale bardzo nudnego. Mówił nam o Court de Gébelin i chciał wybić się przez wiedzę. Powiodło mu się lepiej na inny sposób, bo dziś jest ministrem. Szedł zwykle do matki na ulicę Caumartin; aby się odczepić od niego, wstępowaliśmy do Maisonnette'a.
Zaczynałem owego lata odradzać się nieco dla świata. Dochodziłem do tego, aby nie myśleć o Mediolanie przez pięć albo sześć godzin z rzędu, jedynie obudzenie było jeszcze gorzkie dla mnie. Czasami zostawałem w łóżku do południa, snując czarne myśli.
Słuchałem tedy z ust Maisonnette'a opisu sposobu, w jaki władza , jedyna rzecz realna, rozmieszczona była w Paryżu owego roku 1821. Przybywając do jakiegoś miasta, pytam zawsze: 1° o dwanaście najładniejszych kobiet; 2° o dwunastu najbogatszych mężczyzn; 3° kto jest człowiekiem, który mnie może kazać powiesić.
Maisonnette odpowiadał wcale dobrze na moje pytania. Ze zdumieniem ujrzałem, że on był szczery w swojej miłości dla słowa „król”.
– Co za słowo dla Francuza! – mówił do mnie z entuzjazmem, wznosząc małe i czarne oczki jak błędne do nieba. – Co za słowo: król !
Maisonnette był profesorem retoryki w 1811 r.; dał z własnej woli „wolne” swoim uczniom w dniu urodzin króla rzymskiego280. W 1815 r. napisał panegiryk281 na rzecz Burbonów. Pan Decazes przeczytał pamflet282, wezwał go i zrobił go pisarzem politycznym z pensją 6000 franków. Dziś Maisonnette jest bardzo wygodny dla prezydenta ministrów, wie doskonale i pewnie, jak słownik, wszystkie fakciki, wszystkie podszewki intryg politycznych w Paryżu od 1815 do 1832 r.
Nie znałem tej zalety, o którą trzeba pytać, aby ją poznać. Widziałem tylko ten niewiarygodny sposób rozumowania.
Powiadałem sobie: „Z kogo on sobie kpi? Czy ze mnie? Ale w jakim celu? Czy z Lussinge'a? Czy z tego biednego młodego człowieka w szarym surducie, tak brzydkiego ze swoim zadartym nosem?”. Ten młody człowiek miał coś bezczelnego i nadzwyczaj niemiłego. Jego małe i bezbarwne oczy miały wyraz zawsze ten sam, i to wyraz zły.
Takie zrobił na mnie pierwsze wrażenie najlepszy z moich obecnych przyjaciół. Nie jestem zbyt pewny jego serca, ale jestem pewny jego talentów: to hrabia Gazul, dziś tak znany, od którego list, otrzymany w zeszłym tygodniu, uszczęśliwił mnie na dwa dni283. Musiał mieć osiemnaście lat – urodzony, zdaje mi się, w 1804. Byłbym skłonny wierzyć z Buffonem284, że dziedziczymy wiele po matce, niezależnie od żarcików o niepewności ojcostwa, która to niepewność bardzo jest rzadka przy pierwszym dziecku.
Potwierdzenie tej teorii widzę w hrabim Gazul. Matka jego ma wiele francuskiego dowcipu i wybitny rozum. Tak samo jak jej syn, wydaje mi się zdolna do rozczulenia raz na rok. Mam wrażenie czegoś suchego w większości pism pana Gazul. Ale ja uprzedzam wypadki.
W epoce ogródka przy ulicy Caumartin Gazul był uczniem retoryki najokropniejszego nauczyciela. Słowo „okropny” bardzo jest zdumione tym, że je sparzono z nazwiskiem Maisonnette'a, najlepszego z ludzi. Ale taki był jego gust w sztuce: fałszywe, błyszczące, komedianckie przede wszystkim.
Był uczniem pana Luce de Lancival. Tego poznałem w mojej wczesnej młodości u pana de Maisonneuve, który nie drukował swoich tragedii, mimo że miały powodzenie. Ten zacny człowiek oddał mi wielką przysługę, mówiąc mi, że będę niezwykłym umysłem.
– Chce pan powiedzieć „niezwykłą pychą” – rzekł, śmiejąc się Marcjal Daru, który mnie uważał prawie za idiotę. Ale przebaczyłem mu wszystko: brał mnie ze sobą do Klotyldy, wówczas pierwszej tancerki w Operze. Czasami – co za dzień dla mnie! – byłem w jej garderobie, przy nas ubierała się i rozbierała. Co za chwila dla dziecka prowincji!
Luce de Lancival miał drewnianą nogę i sporo wdzięku, poza tym byłby wsadził kalambur do tragedii. Wyobrażam sobie, że Dorat musiał mieć takie pojęcie o sztuce. To pasterz Bouchera285 – określenie wydaje mi się trafne. Może w 1860 r. będą jeszcze obrazy Bouchera w muzeum.
Maisonnette był uczeniem Luce'a, a Gazul jest uczniem Maisonnette'a. Tak Annibale Carracci286 jest uczniem Flamanda Calvart.
Poza swoją miłością, równie zadziwiającą, jak szczerą, do panującego ministra i poza swą odwagą Maisonnette miał inny przymiot, który mi się podobał: dostawał 22 000 franków od ministra, aby dowieść Francuzom, że Burboni są godni uwielbienia; przejadał 30 000 franków.
Nagryzmoliwszy się czasami dwanaście godzin z rzędu, aby przekonać Francuzów, Maisonnette szedł do uczciwej kobiety z ludu, której ofiarowywał 500 franków. Był brzydki, mały, ale miał ogień tak hiszpański w żyłach, że po trzech wizytach damulki zapominały jego szczególną fizjonomię, aby widzieć już tylko wdzięk pięćsetfrankowego banknotu.
Muszę tu coś dodać dla kobiety uczciwej i cnotliwej, jeżeli kiedy jej oko zatrzyma się na tych kartach. Przede wszystkim, 500 franków w r. 1822 – to tyle, co 1000 franków w r. 1872. Po wtóre, pewna urocza kupczyni przyznała mi się, że przed 500 frankami Maisonnette'a nie miała w ręce nawet dubeltowego napoleona.
Ludzie bogaci są bardzo niesprawiedliwi i bardzo komiczni, kiedy się bawią we wzgardliwych sędziów wszystkich grzechów i zbrodni popełnionych dla pieniędzy. Spójrzcie na ohydne nikczemności i na dziesięć lat zabiegów, jakie sami czynią u dworu, aby zdobyć tekę ministra. Spójrzcie na życie księcia Decazes od jego upadku w 1820 r., po zamachu Louvela287, do dziś.
Jestem tedy w roku 1822, spędzam trzy wieczory w tygodniu w Opera Buffa i jeden czy dwa u Maisonnette'a, przy ulicy Caumartin. Kiedy miałem zmartwienie, wieczór był zawsze trudnym momentem mego życia. W dni opery od północy do drugiej w nocy byłem u pani Pasta z Lussinge'em, Micheroux, Fiorim etc.
Omal nie miałem pojedynku z człowiekiem bardzo wesołym i bardzo odważnym, który chciał, abym go przedstawił pani Pasta. To ów miły Edward Edwards, ten Anglik, jedyny ze swego plemienia, który miał zwyczaj oddawać się wesołości, mój towarzysz podróży do Anglii, który w Londynie chciał się bić za mnie.
Pamiętacie, że mnie ostrzegł o brzydkim błędzie: że nie dość zwróciłem uwagę na obrażający przytyk jakiegoś chama, kapitana statku w Calais.
Wymówiłem się od przedstawienia go. Było późno, a już wówczas ten dobry Edward o dziewiątej wieczór był innym człowiekiem niż rano.
– Czy pan wie, drogi panie B. – rzekł – że miałbym wszelkie prawo się obrazić?
– Czy pan wie, drogi panie Edwards, że ja mam honoru nie mniej od pana i że pańskie wynurzenia są mi obojętne etc.? Zaszło to bardzo daleko. Ja strzelam wybornie, walę dziewięć lalek na dwanaście. (Prosper Mérimée widział to w strzelnicy luksemburskiej). Edwards też strzelał dobrze, może nie tak dobrze.
W końcu ta sprzeczka umocniła naszą przyjaźń. Przypominam to sobie, bo z roztrzepaniem iście godnym mnie poprosiłem go na drugi czy najdalej na trzeci dzień, aby mnie przedstawił słynnemu doktorowi Edwardsowi, jego bratu, o którym mówiono dużo w 1822. Zabijał tysiąc żab miesięcznie i miał, jak mówiono, odkryć, w jaki sposób oddychamy, oraz lekarstwo na choroby piersiowe u pięknych kobiet. Wiecie, że zimno przy wyjściu z balu zabija corocznie w Paryżu tysiąc sto młodych kobiet. Widziałem urzędową cyfrę.
Otóż uczony, mądry, stateczny, spokojny, pracowity doktor Edwards miał bardzo liche pojęcie o przyjaciołach swego brata Edwarda. Przede wszystkim doktor miał szesnastu braci, a mój przyjaciel był największe ladaco288 ze wszystkich. Właśnie dla jego zbyt wesołego tonu i dla jego pasji do najlichszego konceptu, do którego okazji nie przepuścił nigdy, nie chciałem go wprowadzić do pani Pasta. Miał wielką głowę, ładne, nieprzytomne oczy i najładniejsze włosy blond, jakie widziałem. Gdyby nie ta diabelska mania rywalizowania na dowcip z Francuzami, byłby bardzo miły i mógłby mieć najpiękniejsze sukcesy u kobiet, jak to opowiem, mówiąc o Bugeny; ale ona jest jeszcze tak młoda, że nie wypada mówić o niej w tej paplaninie, która może być ogłoszona w dziesięć lat po mojej śmierci. Jeżeli oznaczę dwadzieścia lat, wszystkie odcienie życia zmienią się, czytelnik będzie już widział jedynie wielkie linie. A gdzież u licha są wielkie linie w tej zabawce mego pióra? To rzecz do zbadania.
Sądzę, że aby się zemścić szlachetnie – bo on miał duszę szlachetną, kiedy nie była zamroczona pięćdziesięcioma kieliszkami wódki – Edwards dołożył wiele starań, aby uzyskać pozwolenie przedstawienia mnie bratu.
Ujrzałem mały, arcymieszczański salonik, kobietę wielkich cnót, która mówiła o moralności i którą wziąłem za quakeress289, wreszcie doktora, człowieka niezwykłej wartości, ukrytej w mizernym ciałku, z którego zdawało się, że dusza ucieka. Ledwo było coś widać w tym salonie (ulica du Helder, nr 12). Przyjęto mnie chłodno.
Cóż za diabelska myśl ta wizyta! To był nieobliczalny kaprys, szaleństwo. W gruncie, jeżeli czego pragnąłem, to poznać ludzi. Co miesiąc może odnajdywałem tę myśl, ale trzeba było, aby upodobania, namiętności, przelotne szaleństwa, które wypełniały moje życie, nie mąciły powierzchni wody, aby ten obraz mógł się zjawić. Powiadałem sobie wówczas, że ja nie jestem taki jak pan ***, różne dudki, moi znajomi. Nie wybieram swoich przyjaciół.
Biorę na los szczęścia to, co traf pomieści na mej drodze .
Ten frazes był przedmiotem mojej dumy przez dziesięć lat.
Trzeba mi było trzech lat starań, aby przezwyciężyć odrazę i strach, jakie budziłem w salonie pani Edwards. Brano mnie za donżuana (patrz Mozart i Molier), za potwora uwodzicielstwa i piekielnego dowcipu. Z pewnością nie więcej byłoby mnie kosztowało zdobyć sobie prawo obywatelstwa w salonie pani de Talaru albo pani de Duras, albo pani de Broglie, która przyjmowała bez trudności nieszlachtę, albo pani Guizot, którą lubiłem (mówię o pannie Paulinie de Meulan), albo nawet w salonie pani Récamier.
Ale w 1822 nie rozumiałem całej wagi odpowiedzi na to pytanie tyczące autora książki, którą się czyta: co to za człowiek?
Ocaliła mnie od wzgardy ta odpowiedź: bywa często u pani de Tracy. Społeczeństwo z roku 1829 musi gardzić człowiekiem, któremu, słusznie czy niesłusznie, przyznaje jakiś talent. Boi się, nie jest już bezstronnym sędzią. Co by to było, gdyby odpowiedź brzmiała: bywa często u pani de Duras (z domu de Kersaint).
I cóż, nawet dziś, kiedy znam wagę tych odpowiedzi – właśnie dlatego – unikałbym modnych salonów. (Uciekłem z salonu lady Holye… w 1832).
Byłem wierny salonowi doktora Edwardsa, który nie był miły, tak jak się jest wiernym brzydkiej kochance, dlatego że mogłem go poniechać każdej środy (to był dzień pani Edwards).
Poddałbym się wszystkiemu dla kaprysu chwili. Gdyby mi powiedziano w wilię: „Jutro trzeba będzie przebyć taki a taki moment nudy”, wyobraźnia moja robi z tego monstrum i raczej rzuciłbym się przez okno, niżbym się dał zaprowadzić do nudnego salonu.
U pani Edwards poznałem pana Stritch. Jest to Anglik obojętny i smutny, nieskazitelnie uczciwy, ofiara arystokracji, bo był Irlandczykiem i adwokatem, a mimo to bronił – niby sprawy swego honoru – przesądów zasianych i uprawianych w głowach angielskich przez arystokrację.
Odnalazłem tę szczególną niedorzeczność, złączoną z największą uczciwością, najdoskonalszą delikatnością, u pana Rogersa koło Birmingham (u którego spędziłem jakiś czas w sierpniu 1826). Ten charakter jest bardzo częsty w Anglii. Co się tyczy idei sianych i uprawianych w interesie arystokracji, można powiedzieć – a to jest niemało powiedziane – że Anglik niezdolny jest do logiki prawie w tym stopniu co Niemiec.
Logika Anglika, tak cudowna w finansach i we wszystkim, co łączy się z kunsztem dającym pieniądze z końcem każdego tygodnia, staje się mętna, z chwilą gdy się wzniesie do przedmiotów nieco oderwanych i które nie przynoszą wprost pieniędzy . Stali się tępi w sprawach literatury wskutek tego samego mechanizmu, który dostarcza głupców dyplomacji of the King of French290: wybór z niewielkiej liczby ludzi. Jakiś człowiek stworzony na to, aby analizować geniusz Szekspira i Cervantesa (wielkich ludzi zmarłych jednego i tego samego dnia, 16 kwietnia l6[l6], zdaje mi się), jest handlarzem nici w Manchester. Wyrzucałby sobie jako stratę czasu, gdyby wziął do rąk książkę nieodnoszącą się wprost do bawełny, jej eksportu do Niemiec etc.
Tak samo King of French wybiera swoich dyplomatów jedynie między ludźmi wielkiego rodu lub wielkiego majątku. Trzeba szukać wartości tam, gdzie się wychował pan Thiers291 (kupiony w 1830). Jest synem małego mieszczanina w Aix-en-Provence.
Dobiwszy do lata r. 1822, w rok mniej więcej od wyjazdu z Mediolanu, rzadko już tylko myślałem o dobrowolnym wymknięciu się z tego świata. Życie moje wypełniało się stopniowo, nie rzeczami przyjemnymi, ale ostatecznie rzeczami byle jakimi, które wsuwały się między mnie a ostatnie szczęście, stanowiące przedmiot mego kultu.
Miałem dwie przyjemności bardzo niewinne: l° gawędzić po śniadaniu, przechadzając się z panem Lussinge'em albo innym znajomym – miałem ich ośmiu lub dziesięciu, wszystkich, jak zwykle, danych mi przez traf; 2° kiedy było gorąco, iść czytać dzienniki angielskie do ogrodu Galignaniego. Tam odczytałem na nowo z rozkoszą kilka romansów Waltera Scotta292. Pierwszy, ten, w którym znajduje się Henryk Morton i sierżant Boswell (Old mortality, zdaje mi się), nasunął mi jakże żywe dla mnie wspomnienie z Volterry! Często otwierałem go na los szczęścia, czekając Metyldy we Florencji w czytelni Moliniego nad Arno. Czytałem go jako wspomnienie roku 1818.
Miewałem długie dysputy z Lussinge'em. Utrzymywałem, że dobrą trzecią część wartości zawdzięcza sir Walter Scott sekretarzowi, który mu szkicował opisy natury. Znajdowałem go – jak i dziś znajduję – słabym malarzem namiętności z punktu znawstwa serca ludzkiego. Czy potomność potwierdzi sąd współczesnych, który stawia tego baroneta293 reakcjonistę294 tuż po Szekspirze?
Co do mnie, brzydzę się jego osobą i wiele razy uniknałem sposobności poznania go (w Paryżu przez pana de Mirbel, w Neapolu w 1832, w Rzymie idem295). Fox dał mu posadę na 50 000 czy 100 000 franków i on wziął z tego asumpt296, aby spotwarzać zręcznie lorda Byrona, który skorzystał z tej wielkiej lekcji hipokryzji: patrz list, jaki lord Byron napisał do mnie w 1823.
Czy widziałeś kiedyś, łaskawy czytelniku, jedwabnika297, który najadł się do syta liścia morwy? Porównanie nie jest wytworne, ale jest tak trafne! To brzydkie zwierzę nie chce już jeść, musi wdrapać się wyżej i robić swoje jedwabne więzienie.
Takim zwierzęciem jest zwierzę zwane pisarzem. Dla kogoś, kto zakosztował przejmującego rzemiosła pisania, czytać jest już tylko drugorzędną przyjemnością. Ileż razy myślałem, że jest druga; spojrzałem na zegar: było wpół do siódmej. Oto moje jedyne usprawiedliwienie, że zaczerniłem tyle papieru.
W miarę jak mi wracało zdrowie moralne w lecie 1822, myślałem o tym, aby wydrukować książkę O miłości, którą napisałem ołówkiem w Mediolanie, przechadzając się i myśląc o Metyldzie.
Zamierzałem przerobić ją w Paryżu, bardzo tego potrzebuje. Ale zagłębiać się w te rzeczy zanadto osmucało mnie. To by było dotykać szorstko rany ledwie zabliźnionej. Przepisałem atramentem to, co było jeszcze ołówkiem.
Mój przyjaciel Edwards znalazł mi księgarza (pana Mongie), który nie dał mi nic za mój rękopis i przyrzekł mi połowę zysku, jeżeli jakiś będzie.
Dziś, kiedy przypadek dał mi galony, dostaję listy od księgarzy, których nie znam (czerwiec 1832, od pana Thievoz, zdaje mi się), którzy ofiarują się płacić gotówką za moje rękopisy. Nie domyślałem się całego mechanizmu kuchni literackiej. Okropność, obrzydziłoby mi to pisanie. Intrygi pana Hugo298 (patrz „Gazetę Trybunalską” z 1831, zdaje mi się, jego proces z księgarnią Bossan[ge] czy Plassan), manewry pana de Chateaubriand299, krzątaniny Bérangera300, ale te są usprawiedliwione. Tego wielkiego poetę usunęli Burboni z jego posadki na 1800 franków w Ministerium Spraw Wewnętrznych.
Głupota B[urbonów] ukazuje się tu w pełnym świetle. Gdyby nie byli nikczemnie usunęli biednego urzędnika za piosenkę raczej wesołą niż złośliwą, ten wielki poeta nie byłby zmężniał swego talentu i nie stałby się jedną z najpotężniejszych dźwigni, która usunęła Burbonów. On sformułował wesoło wzgardę Francuzów dla tego „zgniłego tronu”. Tak nazywała ich królowa hiszpańska zmarła w Rzymie302, przyjaciółka Księcia Pokoju.
Przypadek dał mi poznać ten dwór, ale pisać o czym innym niż o sekretach serca ludzkiego nudzi mnie. Gdyby przypadek dał mi sekretarza, byłbym innym pisarzem.
„Taki nam wystarczy” – powiedział adwokat diabła.
Ta stara królowa sprowadziła z Hiszpanii do Rzymu starego spowiednika. Ten spowiednik miał na utrzymaniu synową kucharza Akademii Francuskiej. Hiszpan ów, bardzo stary i jeszcze jurny, miał tę nieostrożność, aby powiedzieć (nie mogę tutaj podać zabawnych szczegółów, maski żyją jeszcze), słowem, aby powiedzieć, że Ferdynand VII jest synem pana takiego a takiego, a nie Karola IV. To był jeden z wielkich grzechów starej królowej. Umarła. Szpieg dowiedział się o odezwaniu się księdza. Ferdynand kazał go porwać z Rzymu, ale zamiast żeby mu dano trucizny, jakaś nieznana mi kontrintryga wtrąciła starca do presidio303.
Czy ośmielę się powiedzieć, na co chorowała ta stara królowa, pełna zdrowego rozsądku? (Dowiedziałem się o tym w Rzymie w 1817 albo w 1824). To był skutek miłostek tak źle wyleczonych, że wystarczyło jej upaść, by sobie złamać kość. Biedna kobieta, będąc królową, wstydziła się tych częstych wypadków i nie śmiała się porządnie leczyć. Spotkałem ten sam rodzaj nieszczęścia na dworze Napoleona w 1811 r. Znałem niestety dobrze przezacnego Cullerier (wuja, ojca, starego jednym słowem; młody wygląda mi na wariata). Przyprowadziłem mu trzy damy, z których dwóm zawiązałem oczy (ulica de l'Odéon, nr 26).
Powiedział mi w dwa dni potem, że miały gorączkę (objaw wstydu, a nie choroby). Ten idealnie dworny człowiek nie podniósł ani na chwilę oczu, aby się im przyjrzeć.
Zawsze to szczęście dla Burbonów, że się pozbyli potwora takiego jak Ferdynand VII304. Książę de Laval, bardzo porządny człowiek, ale szlachcic i książę (co stanowi dwie choroby umysłowe), pysznił się, mówiąc ze mną, przyjaźnią Ferdynanda VII. A przecież był trzy lata ambasadorem na jego dworze.
To przypomina głęboką nienawiść Ludwika XVI do Franklina305. Monarcha ten znalazł sposób doprawdy burboński, aby się zemścić: kazał wymalować twarz czcigodnego starca na dnie porcelanowego nocnika.
Pani Campan opowiadała nam to u pani Cardon (ulica de Lille, na rogu ulicy de Bellechasse) po osiemnastym Brumaire'a. Jej pamiętniki, które czytywało się u pani Cardon, były na antypodach łzawych elegii, którymi rozczulają się najdystyngowańsze młode kobiety z dzielnicy Saint-Honoré (co odarło jedną z nich z uroku w moich słabych oczach, koło 1827 r.).