Kitabı oku: «Pustelnia parmeńska», sayfa 10
– Tym gorzej dla Jego Ekscelencji – odpowiadała z pewną zawziętością.
Nie był to istotny powód niepokoju Fabrycego. „Położenie, w jakim los mnie pomieścił, jest wręcz niemożliwe – powiadał sobie. – Jestem najpewniejszy, że ona się nie zdradzi nigdy; obawiałaby się wymownego słowa niby kazirodztwa. Ale jeżeli pewnego wieczora, po szalonym i nieopatrznym dniu, uczyni rachunek sumienia, jeśli się jej wyda, żem odgadł skłonność, jaką raczy mieć do mnie, jakąż rolę będę grał w jej oczach? Ściśle rolę casto Giuseppe (przysłowie włoskie, aluzja do pociesznej roli Józefa wobec żony eunucha Putyfary).
Dać jej do poznania, że nie jestem zdolny doprawdziwej miłości? Nie mam dosyć wrodzonego statku, by stwierdzić ten fakt w sposób, który by nie był jak dwie krople wody podobny do grubiaństwa. Zostaje mi jako ucieczka jedynie jakaś wielka miłość zostawiona w Neapolu; w takim razie trzeba by tam wrócić na dwadzieścia cztery godziny; myśl roztropna, ale czy to warto? Pozostałaby jeszcze jakaś niewybredna miłostka w Parmie, co mogłoby być przykre; ale wszystko lepsze niż ohydna rola mężczyzny, który nie chce się domyślić. Ta droga mogłaby, to prawda, narazić mą przyszłość; trzeba by za pomocą ostrożności i kupnej dyskrecji zmniejszyć niebezpieczeństwo.” Okrutne w tych wszystkich myślach było to, że w istocie Fabrycy kochał księżnę o wiele bardziej niż kogo bądź w świecie. „Trzeba być bardzo niezręcznym – mówił sobie z gniewem – aby się tak lękać, że się nie potrafi przekonać o tym, co jest istotną prawdą!” Nie czując się na siłach, aby się wyplątać z tej pozycji, stał się posępny i drażliwy. „Co by się ze mną stało, wielki Boże! gdybym się poróżnił z jedyną istotą, do której jestem gorąco przywiązany?” Z drugiej strony Fabrycy nie mógł się zdobyć na to, aby popsuć niebacznym słowem tak rozkoszne szczęście. Życie jego było tak pełne uroków! Serdeczna przyjaźń lubej i ładnej kobiety była czymś tak słodkim! Co się tyczy praktycznych warunków życia, opieka jej stwarzała mu tak miłą pozycję przy tym dworze, którego wielkie intrygi, dzięki niej, która mu je tłumaczyła, bawiły go jak komedia. „Ale lada chwila piorun może mnie obudzić! – powiadał sobie. – Jeśli te wieczory tak wesołe, tak tkliwe, pędzone prawie sam na sam z kobietą tak uroczą, doprowadzą do czegoś więcej, ona będzie sądziła, że znalazła we mnie kochanka; będzie żądała uniesień, szaleństw, a ja mogę jej zawsze ofiarować przyjaźń, ale nie miłość; natura odmówiła mi tego wzniosłego szaleństwa. Ileż wymówek będę musiał znieść w tej mierze! Zdaje mi się, że jeszcze słyszę księżnę d’A…, a wszak ja drwiłem sobie z księżnej! Będzie sądziła, że to brak litości do niej, gdy to jest brak miłości we mnie; nie zechce tego rozumieć. Często pod wrażeniem jakiej dworskiej anegdotki, która w jej ustach ma ten niezrównany wdzięk, pustotę – a zresztą potrzebna jest dla tego wykształcenia! – całuję jej rękę, czasem lica. Co począć, jeśli ta ręka uściśnie moją w pewien znaczący sposób?”
Fabrycy pojawiał się codziennie w najznaczniejszych i najmniej wesołych domach w Parmie. Kierowany radami księżnej, zręcznie nadskakiwał panującemu księciu i jego synowi, księżnej Klarze Paulinie i arcybiskupowi. Miał pozycję, ale to nie uśmierzało jego śmiertelnej obawy poróżnienia się ciotką.
Rozdział ósmy
Tak więc w niespełna miesiąc po przybyciu na dwór Fabrycy miał wszystkie utrapienia dworaka, a serdeczna przyjaźń, stanowiąca szczęście jego życia, była zatruta. Jednego wieczora, dręczony tymi myślami, opuścił salon księżnej, gdzie zanadto wyglądał na urzędowego kochanka; błądząc na oślep po mieście zaszedł pod teatr. Teatr był oświetlony; wstąpił. Była to pusta lekkomyślność jak na człowieka noszącego jego szaty; takich lekkomyślności postanowił sobie unikać w Parmie, która ostatecznie jest czterdziestotysięczną mieściną. Prawda, iż od pierwszych dni wyzbył się swego urzędowego stroju; wieczorem, kiedy nie puszczał się w najwyższe sfery, był po prostu ubrany czarno, jak człowiek w żałobie.
Wziął lożę na trzecim piętrze, aby go nikt nie widział; grano Młodą gospodynię Goldoniego. Wodził oczami po architekturze sali, ledwie czasem obracając je ku scenie. Ale liczna publiczność parskała raz po raz śmiechem; Fabrycy spojrzał na młodą aktorkę grającą rolę Gospodyni; wydała mu się zabawna. Przyjrzał się jej uważnie, była milutka, a zwłaszcza pełna naturalności; była to naiwna dziewczyna, pierwsza śmiała się z ładnych rzeczy, które Goldoni wkłada jej w usta, i wygłaszała je jakby ze zdziwieniem. Spytał, jak się nazywa; powiedziano mu:
– Marieta Valserra.
„A! – pomyślał – wzięła moje nazwisko, to osobliwe.” Mimo swoich projektów dosiedział w teatrze do końca sztuki. Nazajutrz wrócił; w trzy dni później znał adres Mariety Valserra.
Tego samego dnia, w którym zdobył ten adres z dość wielkim trudem, zauważył wieczorem, że hrabia jest dlań nadzwyczaj czuły. Biedny zazdrosny kochanek, który dokładał starań, aby się utrzymać w granicach rozsądku, otoczył młodego człowieka szpiegami; wyprawa teatralna ucieszyła go. Jak odmalować radość hrabiego, kiedy nazajutrz po dniu, w którym wymógł na sobie, aby być miły dla Fabrycego, dowiedział się, że ten, co prawda wpółprzebrany w długi niebieski surdut, wdrapał się na nędzne poddasze, jakie Marieta zajmowała na czwartym piętrze starego domostwa za teatrem. Uciechę jego zdwoiła wiadomość, że Fabrycy przedstawił się pod fałszywym nazwiskiem i że miał zaszczyt obudzić zazdrość hultaja zwanego Giletti, który w mieście grywał role lokajów, a po wsiach tańczył na linie. Szlachetny ten kochanek Mariety wymyślał na Fabrycego i odgrażał się, że go zabije.
Trupy operowe składa impresario, który zbiera po świecie śpiewaków dostępnych dla jego kasy lub takich, którzy nie są zaangażowani. Kompania trzyma się przez jeden sezon, najwyżej przez dwa. Inaczej zespoły aktorskie, goniąc od miasta do miasta i zmieniając miejsce pobytu co parę miesięcy, tworzą mimo to jak gdyby rodzinę, której członkowie kochają się lub nienawidzą. Bywają tam stadła, które miejscowym galantom niełatwo przychodzi rozdzielić. Właśnie to zdarzyło się naszemu bohaterowi: Marieta patrzyła nań wcale życzliwie, ale bała się straszliwie Gilettiego, który uzurpował sobie nad nią absolutną władzę i pilnował jej ściśle. Krzyczał wszędzie, że zabije monsignora, śledził bowiem Fabrycego i doszedł w końcu jego nazwiska. Ów Giletti była to postać nader szpetna i najmniej stworzona do miłości: przesadnie wysoki i chudy, pocętkowany ospą i nieco zezowaty. Chętnie popisując się swymi talentami, zwykł był wchodzić za kulisy między kolegów na rękach lub płatał inne ładne sztuki. Tryumfował w rolach błazna z umączoną twarzą otrzymując kije lub grzmocąc innych. Godny rywal Fabrycego miał trzydzieści dwa franki miesięcznej płacy i czuł się bardzo bogaty.
Kiedy szpiegowie hrabiego Mosca upewnili go o tych szczegółach, miał uczucie, że zmartwychwstaje. Wdzięk jego odżył bardziej, niż kiedy błyszczał w salonach księżnej wesołością i dowcipem. Nie wspomniał jej oczywiście ani słowa o przygodzie, która wróciła mu życie; poczynił nawet starania, aby jak najpóźniej dowiedziała się o tym. Miał przy tym odwagę posłuchać rozsądku, który krzyczał mu próżno od miesiąca, że ilekroć urok kochanka blednie, kochanek powinien wyjechać w podróż.
Ważne sprawy powoływały go do Bolonii; dwa razy na dzień kurierzy przywozili mu nie tyle papiery ministerialne, ile nowiny o miłostkach Mariety, o wściekłości groźnego Gilettiego i o manewrach Fabrycego.
Jeden z agentów hrabiego zażądał kilkakrotnie Arlekina w pasztecie (jeden z tryumfów scenicznych Gilettiego: wychodzi z pasztetu, który rywal jego, Brighella, właśnie ma napocząć, i grzmoci go kijem); był to pozór, aby aktorzynie darować sto franków. Giletti przytłoczony długami nie pisnął o tej gratce, ale wbił się w niesłychaną dumę.
Kaprys Fabrycego stał się sprawą ambicji (w jego wieku troski doprowadziły go już do tego, że miewał kaprysy!): próżność zawiodła go da teatru; aktoreczka grała bardzo wesoło i bawiła go; wychodząc, czuł się na godzinę zakochany. Hrabia wrócił do Parmy na wieść, iż Fabrycemu grozi istotne niebezpieczeństwo; Giletti, który sługiwał niegdyś w świetnym pułku napoleońskich dragonów, odgrażał się serio, że zabije Fabrycego, i przygotowywał sobie z góry ucieczkę do Romanii. Jeśli czytelnik jest bardzo młody, zgorszy się naszym podziwem dla tego szlachetnego rysu. Był to wszelako niemały heroizm ze strony hrabiego, aby wrócić z Bolonii; ostatecznie bowiem rano cera jego była mocno zmęczona, Fabrycy zaś miał tyle świeżości, tyle pogody! Komuż by przyszło na myśl obwiniać go o śmierć Fabrycego, w jego nieobecności, dla takiego głupstwa! Ale to była jedna z owych rzadkich dusz czyniących sobie wiekuiste wyrzuty, skoro zaniedbają szlachetnego czynu; zresztą nie mógł znieść myśli, aby księżna była smutna, i z jego winy.
Zastał ją za powrotem milczącą i przybitą. Oto, co się stało. Pokojowa jej, Chekina, dręczona wyrzutami i mierząc rozmiar swej winy ogromem sumy, jaką otrzymała w jej odpłatę, zachorowała. Jednego wieczora księżna, która ją lubiła, zaszła do niej. Dziewczyna nie mogła się oprzeć tej dobroci; zalała się łzami, chciała oddać swej pani wszystko, co jej jeszcze zostało z otrzymanych pieniędzy, wreszcie zdobyła się na wyznanie rozmowy z hrabią. Księżna żywo zgasiła lampę, po czym rzekła Chekinie, że jej przebacza pod warunkiem, że nigdy nikomu w świecie nie powie ani słowa o tej dziwnej scenie.
– Biedny hrabia – dodała niedbale – lęka się śmieszności; wszyscy mężczyźni są tacy.
Księżna pobiegła do siebie. Ledwie zamknąwszy się w pokoju zalała się łzami; myśl o miłostce z Fabrycym, na którego urodzenie patrzyła, wydała jej się czymś okropnym; a wszelako co znaczy jej postępowanie?
Taka była pierwsza przyczyna czarnej melancholii, w jakiej zastał ją hrabia; po jego powrocie miewała ataki irytacji na niego i niemal na Fabrycego; chciałaby nie widzieć na oczy żadnego z nich; gniewała ją śmieszna w jej oczach rola, jaką Fabrycy gra wobec Mariety; hrabia bowiem, jak prawdziwy kochanek niezdolny do utrzymania sekretu, powiedział jej wszystko. Nie mogła się oswoić z tym nieszczęściem! Bożyszcze jej miało skazę. Wreszcie w chwili wylania spytała hrabiego o radę; była to dla niego rozkoszna chwila, nagroda za odruch wielkoduszności, który go sprowadził do Parmy.
– Cóż prostszego! – rzekł hrabia, śmiejąc się – chłopiec w tym wieku goni ta każdą kobietą, a nazajutrz nie myśli o niej. Czy nie wybierał się do Belgirate odwiedzić margrabinę del Dongo? Więc dobrze, niech jedzie. W czasie jego nieobecności poproszę aktorów, aby przenieśli gdzie indziej swoje talenty, zapłacę koszta podróży; ale zobaczysz niebawem, że zakocha się w pierwszym ładnym buziaku, który mu traf nastręczy… To w porządku i nie chciałbym, aby był inny… Jeżeli to potrzebne, postaraj się, aby margrabina go wezwała.
Myśl ta, rzucona na pozór obojętnie, stała się błyskiem światła dla księżnej; bała się Gilettiego. Wieczorem hrabia oznajmił, jak gdyby przypadkiem, że ma kuriera, który udając się do Wiednia przejeżdża przez Mediolan; w trzy dni później Fabrycy otrzymał list od matki. Pojechał bardzo podrażniony tym, iż wskutek zazdrości Gilettiego nie mógł jeszcze skorzystać z dobrych chęci, o jakich Marieta upewniła go przez mammację, starszą kobietę, która służyła jej za matkę.
Fabrycy zastał matkę i jedną z sióstr w Belgirate, dużej wiosce piemonckiej na prawym brzegu Lago Maggiore; lewy należy do Mediolanu, tym samym do Austrii. Jezioro to, równoległe do jeziora Como i tak samo biegnące z północy na południe, leży o jakieś dwadzieścia mil na zachód. Górskie powietrze, majestatyczny i pełen spokoju widok tego wspaniałego jeziora przypominającego mu inne, nad którym spędził dzieciństwo, wszystko to sprawiło, że niehumor Fabrycego, bliski już gniewu, zabarwił się łagodną melancholią. Wspomnienie księżnej łączyło się obecnie z uczuciem nieskończonej tkliwości; zdawało mu się, że z oddalenia rodzi się w nim owa miłość, jakiej nie doświadczył dla żadnej kobiety; myśl, iż mógłby się z nią rozstać na zawsze, była mu nad wyraz bolesna. W tym stanie ducha, gdyby księżna raczyła się uciec do najlżejszej zalotności, byłaby zdobyła to serce na przykład przeciwstawiając mu rywala. Ale ona nie tylko że nie chwytała się tak energicznego środka, ale doświadczała wyrzutów, iż myśl jej wciąż goni za młodym podróżnym. Wyrzucała sobie to, co nazywała jeszcze kaprysem, jak gdyby to była ohyda; zdwoiła względy dla hrabiego, który – omamiony tyloma urokami – nie słuchał zdrowego rozsądku, zalecającego drugą podróż do Mediolanu.
Margrabina del Dongo, naglona małżeństwem starszej córki, którą wydawała za pewnego księcia z okolic Mediolanu, mogła poświęcić ukochanemu synowi ledwie trzy dni: był dla niej serdeczny i tkliwy jak nigdy. W tej melancholii, która coraz bardziej ogarniała Fabrycego, nastręczała mu się dziwna, a nawet śmieszna myśl, którą natychmiast wykonał. Czy odważymy się powiedzieć, że zapragnął poradzić się księdza Blanès? Zacny ten starzec był zupełnie niezdolny zrozumieć serca szarpanego sprzecznymi namiętnościami, dziecinnymi a niemal równymi co do siły; trzeba by zresztą tygodnia na zapoznanie go z wszystkimi względami, wśród których Fabrycy musiał lawirować w Parmie; ale, zamierzając go się poradzić, Fabrycy odnajdywał świeżość swoich szesnastu lat. Czy kto uwierzy? Pragnął z nim mówić nie tylko jak z rozumnym człowiekiem, jak z oddanym przyjacielem; cel tej wyprawy oraz uczucia, jakie poruszały naszym bohaterem przez pięćdziesiąt godzin jej trwania, są tak niedorzeczne, iż z pewnością dla dobra tej opowieści lepiej byłoby je opuścić. Boję się, by łatwowierność Fabrycego nie pozbawiła go sympatii czytelnika; ale ostatecznie był taki; czemu oszczędzać raczej jego niż kogo innego? Nie oszczędzałem hrabiego ani księcia.
Fabrycy tedy, skoro mamy wszystko powiedzieć, odprowadził matkę aż do portu Laveno na lewym, austriackim brzegu Lago Maggiore, dokąd przybyła około ósmej wieczór. (Jezioro uważane jest za teren neutralny; o ile ktoś nie wysiada na ląd, nie żądają paszportu.) A ledwie zapadła noc, Fabrycy przeprawił się na tenże brzeg austriacki w punkcie, gdzie mały gaik wrzyna się w wodę. Wynajął sediola, wiejski, bardzo chybki wózeczek, dzięki któremu mógł jechać o pięćset kroków za powozem matki; przebrany był za służącego Casa del Dongo i żadnemu z licznych urzędników policji i komory nie przyszło na myśl zażądać od niego paszportu. O ćwierć mili przed Como, gdzie margrabina i jej córka miały zatrzymać się na nocleg, skręcił na lewo drogą, która – okrążając wioskę Vico – schodzi się następnie z dróżką świeżo wytyczoną nad samym brzegiem jeziora. Była północ i Fabrycy mógł liczyć, że nie spotka żandarma. Drzewa w gaikach, które dróżka przecinała na chwilę, rysowały się czarnymi konturami liści na niebie gwiaździstym, ale przesłonionym lekką mgłą. Na wodzie i na niebie panował spokój; dusza Fabrycego nie mogła się oprzeć tej cudownej piękności; zatrzymał się, potem usiadł na skale, która wcina się w jezioro, tworząc mały przylądek. Ciszę mąciła jedynie lekka fala rozbijająca się w regularnych odstępach o brzeg. Fabrycy miał duszę włoską, przepraszam za niego; wada ta, która zmniejsza jego urok, polega na tym: próżność władała nim jedynie okresami, sam zaś widok cudownej piękności wprawiał go w roztkliwienie i sprawiał, iż zgryzota jego stawała się mniej piekąca. Siedząc na samotnej skale, bez obawy przed policją, spowity w noc i w ciszę, uczuł, iż słodkie łzy zwilżyły jego oczy i znalazł tam tanim kosztem jedną z najszczęśliwszych chwil.
Postanowił nie kłamać Ginie; dlatego właśnie, że kochał ją w tej chwili do ubóstwienia, przysiągł sobie nigdy nie powiedzieć jej, że ją kocha; nigdy nie wymówi przy niej zaklęć miłości, skoro uczucie, które tak nazywają, obce jest jego sercu. W upojeniu szlachetności i cnoty, które napełniało go szczęściem w tej chwili, postanowił przy pierwszej sposobności powiedzieć jej wszystko: serce jego nigdy nie zaznało miłości. Raz powziąwszy to męskie postanowienie, uczuł, że spadł mu z piersi ciężar. „Napomknie mi może o Mariecie; dobrze więc, nie zobaczę już Marietki” – powiedział sobie wesoło.
Upał, jaki panował przez cały dzień, ustępował pod wpływem rannego wietrzyka. Już świt rysował bladym światłem wierzchołki Alp na północ i na wschód od jeziora Como. Masy ich, pobielone śniegiem nawet w czerwcu, odcinają się na lazurze niebios, zawsze czystym na tych zawrotnych wysokościach. Odnoga Alp, wysuwająca się na południe ku szczęsnej Italii, oddziela stoki Como od stoków jeziora Garda. Fabrycy śledził okiem rozgałęzienia tych cudownych gór; świt coraz wyraźniej znaczył doliny, rozświetlając lekką mgłę wznoszącą się z ich czeluści.
Fabrycy puścił się w drogę; przebył wzgórze tworzące półwysep Durini, wreszcie ukazała się jego oczom owa wieża w Grianta, z której tak często badał położenie gwiazd z księdzem Blanès. „Jakiż ja byłem ciemny! Nie mogłem zrozumieć – powiadał sobie – nawet kuchennej łaciny astrologicznych traktatów, które przeglądał mój mistrz. Sądzę, że szanowałem je zwłaszcza dlatego, że rozumiałem z nich ledwie piąte przez dziesiąte: wyobraźnia dawała im sens, i to możliwie najromantyczniejszy.”
Niebawem dumania jego przybrały inny kierunek. „Byłożby coś rzeczywistego w tej twierdzy? Czemu miałaby być gorsza od innych? Pewna ilość głupców i filutów umawia się, że umieją, na przykład, po meksykańsku; narzucają się w tym charakterze społeczeństwu, które ich szanuje, i rządom, które ich płacą. Obsypuje się ich względami właśnie dlatego, że są tępi i że władza nie potrzebuje się obawiać, aby podburzyli lud, grając w dudkę jego szlachetnych uczuć. Na przykład ksiądz Bari, któremu Ernest IV przyznał świeżo cztery tysiące franków pensji i order za to, że odtworzył dziewiętnaście wierszy greckiego dytyrambu!
Ale, wielki Boże! czy mam prawo uważać te rzeczy za śmieszne? Czy mnie przystało na nie narzekać – rzekł nagle przystając – czyż nie ten sam order otrzymał mój guwerner w Neapolu?” Fabrycy uczuł głęboki niesmak; piękny i szlachetny zapał, który niegdyś ożywiał jego serce, zmienił się w szpetną przyjemność udziału w kradzieży. „Dobrze więc – rzekł w końcu z przygasłym wzrokiem człowieka niezadowolonego z siebie – urodzenie daje mi prawo korzystania z tych nadużyć, głupstwem byłoby nie brać w nich udziału; ale nie wypada już złorzeczyć im publicznie.” Rozumowanie było wcale trafne; ale zarazem opuściło Fabrycego podniosłe i szczytne szczęście, które go napełniało godzinę wprzódy. Myśl o przywileju wysuszyła tę delikatną roślinę, którą nazywamy szczęściem.
„Jeżeli nie trzeba wierzyć w astrologię (podjął, starając się zmienić bieg myśli), jeśli ta nauka jest, jak trzy czwarte nauk niematematycznych, zebraniem naiwnych głupców oraz zręcznych hipokrytów zapłaconych przez tych, którym służą, skąd pochodzi, że ja tak często i ze wzruszeniem myślę o tej złej wróżbie? Wydostałem się niegdyś z aresztu w B…, ale w mundurze i z marszrutą żołnierza wtrąconego słusznie do więzienia.”
Rozumowanie Fabrycego urywało się na tym; kręcił się koło trudności, nie mogąc jej pokonać. Był jeszcze za młody; w chwilach wytchnienia dusza jego napawała się romantycznymi wrażeniami, jakich wyobraźnia zawsze była gotowa mu dostarczyć. Nie umiał przyglądać się cierpliwie sprawom, aby następnie zrozumieć ich przyczyny. Rzeczywistość zdawała mu się płaska i brudna; pojmuję, że ktoś może nie lubić na nią patrzeć, ale wówczas nie trzeba o niej rozprawiać. Nie trzeba zwłaszcza budować zarzutów z elementów własnej nieświadomości.
Tak mimo wrodzonej inteligencji Fabrycy nie zdawał sobie sprawy, że jego mglista wiara we wróżby jest dlań religią, głębokim wrażeniem odebranym w zaraniu życia. Myśleć o tej wierze znaczyło czuć, znaczyło być szczęśliwym. Upierał się przy tym, aby dociec, w jaki sposób mogłaby to być wiedza dowiedziona, istotna, w rodzaju geometrii na przykład? Przechodził wszystkie okoliczności, w których po zauważonych wróżbach nie zjawił się szczęśliwy lub nieszczęśliwy wypadek, jaki zdawały się zapowiadać. Ale wśród tego rozumowania uwaga jego zatrzymała się z radością przy wypadkach, w których wróżba okazała się trafna; dusza jego wypełniła się czcią i rozrzewnieniem; czułby nieprzezwyciężoną odrazę do człowieka, który by przeczył wróżbom lub odnosił się do nich z ironią.
Fabrycy szedł, nie czując przebytej drogi; jeszcze grzęznął w mętnych rozumowaniach, kiedy podniósłszy głowę ujrzał mur ojcowskiego ogrodu. Mur ten podtrzymywał piękną terasę wznoszącą się przeszło na czterdzieści stóp nad drogą. Sznur kamieni ciosanych na samym wierzchu, koło balustrady, dawał mu wygląd monumentalny. „Wcale niezłe – rzekł zimno Fabrycy – dobra architektura niemal w stylu rzymskim” – rozwijał swoje świeże wiadomości archeologiczne. Niebawem odwrócił głowę ze wstrętem: przypomniała mu się ojcowska surowość, a zwłaszcza denuncjacja brata, gdy wrócił z Francji.
„Ta ohydna denuncjacja stała się zawiązkiem mego obecnego życia; mogę jej nienawidzić, mogę nią gardzić, ale ostatecznie, ona zmieniła moje losy. Co by się stało ze mną na wygnaniu w Nowarze, gdzie ojcowski plenipotent ledwie mnie znosił, gdyby ciotka nie rozkochała w sobie potężnego ministra? Gdyby w miejsce tej gorącej i tkliwej duszy miała duszę oschłą i pospolitą i nie kochała mnie z oddaniem, które zdumiewa mnie teraz? Co by ze mną dziś było, gdyby księżna miała duszę swego brata, margrabiego del Dongo?”
Pochłonięty okrutnymi wspomnieniami Fabrycy wlókł się chwiejnym krokiem; zaszedł nad fosę, naprzeciw wspaniałej fasady zamku. Ledwie rzucił okiem na ten wielki budynek poczerniały od starości. Szlachetna mowa architektury nie przemówiła doń; wspomnienie brata i ojca zamykało jego duszę na wszelkie piękno; myślał jedynie o tym, aby się mieć na baczności w obliczu obłudnych i niebezpiecznych wrogów. Popatrzył chwilę, ale ze wstrętem, na okno pokoiku, który zajmował przed rokiem 1815 na trzecim piętrze. Charakter ojca odarł wspomnienia dzieciństwa z wszelkiego uroku. „Nie wróciłem tam – myślał – od 7 marca o ósmej wieczór. Wyszedłem, aby pożyczyć od Vasiego paszportu, a nazajutrz obawa przed szpiegami kazała mi śpiesznie wyjechać. Kiedym wrócił z Francji, nie miałem czasu tam zajść, nawet aby obejrzeć swoje sztychy, i to dzięki denuncjacji brata!
Fabrycy odwrócił głowę ze wstrętem. „Ksiądz Blanès ma przeszło osiemdziesiąt trzy lata – pomyślał ze smutkiem – nie pojawia się już prawie w zamku, jak mówiła mi siostra; starość zrobiła swoje. To dzielne i zacne serce zmroził wiek. Bóg wie, od jak dawna nie chodzi już na wieżę. Schowam się u niego w lamusie, między kadzie albo pod tłocznię, i zaczekam, aż się obudzi; nie chcę mącić snu dobrego starca; prawdopodobnie nie pozna mnie nawet; sześć lat to wiele w tym wieku. Zastanę już tylko grób przyjaciela! Istne dzieciństwo – dodał – przybyć tu, aby czuć wstręt, jakim przejmuje mnie zamek ojcowski!
W tej chwili Fabrycy wszedł na placyk przed kościołem; z nieopisanym zdumieniem ujrzał na drugim piętrze starej wieżycy wąskie i długie okno oświetlone latarką księdza Blanès. Ksiądz miał zwyczaj stawiać ją tam, ilekroć szedł do klatki z desek tworzącej jego obserwatorium, iżby jasność nie przeszkadzała mu czytać w planisferze. Ta karta niebios rozłożona była na wielkiej glinianej donicy, w której niegdyś rosła pomarańcza. Na dnie naczynia płonęła maleńka lampka; blaszana rurka odprowadzała z garnka dym, a cień rzucony przez rurę znaczył na karcie północ. Wszystkie te przypomnienia tak prostych rzeczy zalały wzruszeniem duszę Fabrycego i wypełniły ją szczęściem.
Bezwiednie złożył dłonie i gwizdnął w nie z cicha; niegdyś umówiony sygnał. Natychmiast usłyszał, że ktoś pociąga kilkakrotnie za sznur, którym z wyżyn obserwatorium otwierało się rygiel przy drzwiach do dzwonnicy. Drżąc ze wzruszenia wbiegł na schody, zastał księdza na drewnianym fotelu w zwykłym miejscu, z okiem przylepionym do małej lunety w kwadrancie. Ksiądz skinął lewą ręką, dając znak, aby mu nie przerywał; w chwilę później, nakreślił na karcie do gry jakąś cyfrę i obracając się na fotelu otworzył ramiona naszemu bohaterowi, który rzucił się w nie, zalewając się łzami. Ksiądz Blanès był jego prawdziwym ojcem.
– Oczekiwałem cię – rzekł Blanès po pierwszym wylewie czułości.
Czy ksiądz trzymał się w roli uczonego? Czy też często myśląc o Fabrycym ujrzał jakiś astrologiczny znak, który czystym przypadkiem obwieścił mu jego powrót?
– Oto śmierć moja nadchodzi – rzekł ksiądz Blanès.
– Jak to! – wykrzyknął ze wzruszeniem Fabrycy.
– Tak – odparł ksiądz poważnie, ale bez smutku – w półszósta albo półsiódma miesiąca po twoich odwiedzinach życie moje, nasycone szczęściem, zgaśnie.
Come face al mancar dell'alimento (jak lampka, kiedy zabraknie jej oliwy). Przed ostatecznym momentem będę prawdopodobnie miesiąc lub dwa pozbawiony mowy, po czym przejdę na łono naszego Ojca, oczywiście, jeśli się okaże, że spełniłem swój obowiązek na placówce, gdzie mnie postawiono.
Ty jesteś wyczerpany, zmęczony, trzeba ci snu. Od chwili gdy cię oczekuję, chowam dla ciebie chleb i butelkę wódki w skrzyni z instrumentami. Pokrzep się i staraj się nabrać tyle sił, aby mnie wysłuchać jeszcze chwilę. Jest w mojej mocy powiedzieć ci różne rzeczy, zanim noc ustąpi miejsca dniowi; obecnie widzę je o wiele wyraźniej, niż może będę widział jutro. Jesteśmy zawsze słabi, moje dziecko, i wciąż trzeba się liczyć z tą słabością. Jutro może stary człowiek, człowiek ziemny, zajmie się we mnie przygotowaniami do śmierci, a jutro wieczór o dziewiątej musisz mnie opuścić.
Skoro Fabrycy usłuchał w milczeniu, jak zwykł niegdyś, starzec rzekł:
– Zatem prawdą jest, iż kiedy starałeś się dostać pod Waterloo, zrazu znalazłeś się w więzieniu?
– Tak, ojcze – odparł Fabrycy zdziwiony.
– Otóż wiedz, że to było wielkie szczęście; dusza twoja, ostrzeżona moim głosem, może się przygotować do innego więzienia, twardszego i straszliwszego. Prawdopodobnie wydostaniesz się z niego jedynie przez zbrodnię. Ale dzięki niebu nie ty popełnisz tę zbrodnię. Nie posuwaj się nigdy do zbrodni, mimo największych pokus; zdaje mi się, że będzie tu chodziło o zabicie niewinnego, który nieświadomie przywłaszczy sobie twoje prawa; jeśli się oprzesz gwałtownej pokusie, którą na pozór usprawiedliwi honor, życie twoje będzie bardzo szczęśliwe w oczach ludzi… a w miarę szczęśliwe w oczach mędrca – dodał po chwili namysłu. – Umrzesz jak ja, mój synu, siedząc na zydlu drewnianym, z dala od wielkiego zbytku i zmierżony zbytkiem, i jak ja nie mając sobie nic ciężkiego do wyrzucenia.
Obecnie sprawy przyszłości skończone są między nami; nie umiałbym dodać nic ważnego. Próżno starałem się wyczytać, jak długie będzie to więzienie; pół roku, rok, dziesięć lat? Nie mogłem dojrzeć; widoczniem popełnił jakiś grzech i niebo chciało mnie skarać tą niepewnością. Widzę jedynie, że po więzieniu (ale nie wiem, czy w chwili opuszczenia go) stanie się to, co nazywam zbrodnią; ale na szczęście jestem niemal pewny, że nie ty ją popełnisz. Jeśli okażesz tę słabość, aby umaczać palce w zbrodni, wówczas reszta moich obliczeń jest jedynie szeregiem omyłek. Wówczas nie umrzesz ze spokojem w duszy, na drewnianej ławce i w białej szacie.
Mówiąc te słowa, ksiądz chciał wstać; wówczas Fabrycy zauważył ruinę czasu: starzec potrzebował blisko minuty na to, aby się podnieść i obrócić ku Fabrycemu. Ten przyglądał mu się w milczeniu i bez ruchu. Ksiądz brał go kilka razy w ramiona i ściskał z niewymowną czułością. Po chwili odzyskał dawną wesołość.
– Staraj się zrobić sobie legowisko wśród tych narzędzi i przespać się nieco: weź moje futra; jest ich kilka, bardzo wspaniałych: księżna Sanseverina przysłała mi je przed kilku laty. Prosiła mnie o przepowiednię co do ciebie; zachowałem te piękne futra i kwadrant, ale przepowiedni jej nie posłałem. Wszelkie wróżenie przyszłości jest wyłomem w regule i zawiera to niebezpieczeństwo, że może odmienić bieg zdarzeń; wówczas cała wiedza rozsypuje się niby domek z kart. Trzeba by mi zresztą mówić zbyt przykre rzeczy tej uroczej księżnej. Ale, ale: nie przeraź się dzwonów, kiedy będą ci strasznie hałasowały nad uchem, kiedy będzie się dzwoniło na mszę poranną; później, o piętro niżej, puszczają w ruch wielki dzwon, od którego się trzęsie całe moje obserwatorium. Dziś mamy świętego Giovita, żołnierza i męczennika. Wiesz, mała wioska Grianta ma tego samego patrona co wielkie miasto Brescja, co nawiasem rzekłszy, bardzo pociesznie zmyliło mego znamienitego mistrza, Jakuba Marini z Rawenny. Nieraz powiadał mi, że mnie czeka ładna kariera; sądził, że będę proboszczem wspaniałego kościoła San Giovita w Brescji; dostałem wioskę o siedmiuset pięćdziesięciu dymach. Ale wszystko obróciło się najlepiej. Wiedziałem, może dziesięć lat temu, że gdybym został proboszczem w Brescji, przeznaczone mi było dostać się do więzienia w Szpilbergu. Jutro przyniosę ci różne smaczne dania ściągnięte z uczty, jaką wydaję dla okolicznych proboszczów, przybyłych odprawiać ze mną sumę. Przyniosę je na dół, ale nie staraj się ze mną widzieć, nie schodź po te smakołyki, aż kiedy usłyszysz, żem wyszedł. Nie trzeba, abyś mnie widział w dzień, że zaś słońce zachodzi jutro o siódmej i minut dwadzieścia siedem, przyjdę cię uściskać koło ósmej i będziesz musiał odejść, póki godziny liczą się jeszcze dziewiątką, to jest, nim zegar wydzwoni dziesiątą. Uważaj, aby cię nikt nie widział w oknie: żandarmi mają twój rysopis i z pewnością są na żołdzie twego brata, który umie być tyranem! Margrabia jest coraz słabszy – dodał ksiądz Blanès smutno – gdyby cię ujrzał, dałby ci coś może ciepłą ręką. Ale te zabiegi wątpliwej czystości nie przystały człowiekowi takiemu jak ty, którego siła tkwi w jego sumieniu. Margrabia nienawidzi syna swego, Askaniusza; temu synowi przypadnie pięć czy sześć milionów, które posiada. To słusznie. Ty po jego śmierci dostaniesz cztery tysiące franków rocznie i pięćdziesiąt łokci czarnego sukna na żałobę dla twoich ludzi.