Kitabı oku: «Życie Henryka Brulard», sayfa 13
Rozdział XXVIII
Surowy Rémy bardzo złym okiem patrzałby na to, gdybym się umizgał do jego siostry; Bigillion dał mi to do zrozumienia i to był jedyny punkt, co do którego nie byliśmy z sobą zupełnie szczerzy. Często o zmierzchu po przechadzce, kiedy miałem ochotę zajść do Wiktoryny, żegnali mnie spiesznie, co mi było bardzo przykre. Potrzebowałem przyjaźni i szczerego wygadania się; serce miałem obolałe od tylu dokuczliwości, których – słusznie czy nie, ale wierzyłem w to święcie – byłem przedmiotem.
Przyznaję wszelako, że gdy chodziło o taką prostą rozmowę, wolałem o wiele rozmawiać z Wiktoryną niż z jej braćmi. Widzę dziś moje ówczesne uczucie: zdawało mi się czymś nie do wiary widzieć z tak bliska to straszliwe zwierzę, kobietę, w dodatku ze wspaniałymi włosami, z ręką cudownie utoczoną, mimo że nieco chudą, wreszcie z cudownymi piersiami, często nieco odkrytymi z powodu straszliwego gorąca. Faktem jest, że siedząc przy stole orzechowym, o dwie stopy od panny Bigillion, oddzielony od niej kantem stołu, rozmawiałem z braćmi jedynie dlatego, aby się opanować. Ale przez to nie miałem najmniejszej ochoty kochać się; byłem scottato (sparzony), jak mówią Włosi, doświadczyłem świeżo, że miłość to rzecz poważna i straszna. Nie mówiłem sobie tego, ale czułem dobrze, że w sumie miłość moja do panny Kubly dała mi prawdopodobnie więcej przykrości niż przyjemności.
W czasie tego uczucia dla Wiktoryny, tak niewinnego w słowach, a nawet w myślach, zapomniałem nienawidzić, a zwłaszcza wierzyć, że mnie nienawidzą.
Zdaje mi się, że po jakimś czasie braterska zazdrość Rémy'ego uspokoiła się; albo też udał się na kilka miesięcy do Saint-Ismier. Spostrzegł może, że w istocie nie kocham jej, albo miał jakieś swoje sprawy; byliśmy wszyscy politykami w trzynastym lub czternastym roku. Ale w tym wieku jest się już bardzo szczwanym w Delfinacie; nie mamy beztroski paryskiego urwisa, wcześnie owładają nami namiętności. Namiętności do drobiazgów, ale faktem jest, że pożądamy namiętnie.
Słowem, od zmierzchu (dziewiąta godzina na wieży Św. Andrzeja) spędzałem dobrych pięć razy w tygodniu wieczór u Bigillionów.
Nie wspominając zgoła o przyjaźni, jaka nas łączyła, byłem na tyle nieostrożny, że raz przy wieczerzy w domu wymieniłem tę rodzinę. Nieopatrzność ta poniosła dotkliwą karę. Spostrzegłem, jak pogardliwym gestem załatwiono się z rodziną i z ojcem Wiktoryny.
„Czy on ma córkę? To musi być jakaś chłopianka”.
Nie przypominam sobie dokładnie pogardliwego określenia i chłodno-wzgardliwej miny, jaka mu towarzyszyła. Pamiętam jedynie palący żal, jaki mi sprawiło to lekceważenie.
Musiała to być ściśle ta sama wzgardliwa i drwiąca mina, jaką przybierał baron des Adrets, mówiąc o mojej matce lub ciotce.
Rodzina moja, mimo zajęć adwokata i lekarza, uważała siebie za coś znajdującego się na krawędzi szlachectwa; pretensje ojca wznosiły się nawet do podupadłego szlachcica. Cała wzgarda, jaką okazano w czasie tej wieczerzy, opierała się na półwieśniaczym stanie pana Bigilliona, ojca moich przyjaciół, i na tym, że jego młodszy brat, człowiek bardzo sprytny, był dyrektorem okręgowego więzienia przy placu Św. Andrzeja.
Ta rodzina przyjmowała św. Brunona w Grande-Chartreuse w roku… Był to dowiedziony fakt: to było coś grubo więcej niż rodzina Beyle, sędzia wiejski w Sassenage pod średniowiecznymi panami. Ale poczciwy stary Bigillion, żyjący wygodnie u siebie na wsi, nie bywał na obiadach u pana de Marcieu ani u pani de Sassenage i pierwszy kłaniał się memu dziadkowi, skoro go tylko spostrzegł; co więcej, mówił o panu Gagnon z najwyższym szacunkiem.
Ten wyskok pychy stanowił rozrywkę dla rodziny, która z nawyku umierała z nudów; co do mnie, przy tej wieczerzy straciłem apetyt, słysząc, w jaki sposób traktują moich przyjaciół. Spytano mnie, co mi jest. Odpowiedziałem, że jadłem bardzo późno podwieczorek. Kłamstwo jest jedyną ucieczką słabych. Umierałem z wściekłości na samego siebie: jak to! byłem na tyle głupi, aby mówić w domu o tym, co mnie zajmuje!
Wzgarda ta wstrząsnęła mną bardzo; widzę teraz czemu, chodziło o Wiktorynę. Zatem to nie z tym straszliwym zwierzęciem, tak groźnym, ale tak namiętnie ubóstwianym, kobietą przyzwoitą i piękną, miałem szczęście spędzać wieczory na rozmowie niemal poufnej?
Po kilku dniach okrutnej męki Wiktoryna zwyciężyła; uznałem, że jest milsza i światowsza niż moja rodzina, skurczona (tak to nazywałem), dzika, niewydająca nigdy przyjęć, niebywająca w żadnym salonie, gdzie by było bodaj dziesięć osób, gdy panna Bigillion bywała często u pana Faure w Saint-Ismier i u rodziców nieboszczki matki w Chapareillan na obiadach po dwadzieścia pięć osób. Była nawet lepiej urodzona z racji przyjęcia św. Brunona w 1080 roku.
W wiele lat później przejrzałem mechanizm tego, co się działo wówczas w moim sercu, i w braku lepszego słowa nazwałem to krystalizacją (termin, który tak uraził tego wielkiego literata, ministra spraw wewnętrznych w 1833, hrabiego d'Argout, zabawna scena opowiedziana przez Klarę Gazul).
To rozgrzeszenie ze wzgardy trwało jakich pięć czy sześć dni, przez które nie myślałem o niczym innym. Ta zniewaga tak chwalebnie przezwyciężona wprowadziła nowy fakt między panną Kubly a moim obecnym stanem. Mimo że naiwność moja nie domyślała się tego, był to ważny punkt: między zgryzotę a nas trzeba nam wprowadzać nowe fakty, choćby złamanie ręki.
Kupiłem sobie dobre wydanie książki Bezouta i kazałem oprawić ją starannie (może jeszcze istnieje w Grenobli u pana Aleksandra Mallein, dyrektora podatków); wyrysowałem na niej wieniec z liści, a w środku wielkie „V”. Codziennie patrzałem na ten dokument.
Po śmierci Serafii byłbym mógł przez potrzebę kochania pojednać się z rodziną; ten odruch pychy rozdzielił nas na zawsze; byłbym przebaczył pomówienie Bigillionów o zbrodnię, ale wzgarda! I to właśnie dziadek wyraził ją z największym wdziękiem, a tym samym z najpewniejszym skutkiem!
Strzegłem się pilnie mówić w domu o innych przyjaciołach, jakich miałem w owej epoce: Gall, La Bayette…
Gall był synem wdowy, która kochała go wyłącznie i szanowała, przez uczciwość, jako dziedzica majątku; ojciec musiał być jakimś starym oficerem. Widok ten, tak osobliwy dla mnie, przykuwał mnie i rozczulał. „Ach, gdyby moja biedna matka żyła – powiadałem sobie. – Gdybym bodaj miał krewnych w rodzaju pani Gall, jakżebym ich kochał!” Pani Gall szanowała mnie wielce jako wnuka pana Gagnon, dobroczyńcy ubogich, których leczył darmo, a nawet dawał im często parę funtów mięsa na rosół. Ojca mego nie znała.
Gall był chudy, blady, ospowaty, zresztą z natury bardzo zimny, umiarkowany, bardzo ostrożny. Czuł, że jest absolutnym panem małego mająteczku i że nie powinien go stracić. Był prosty, uczciwy, zgoła nie kłamca ani blagier. Zdaje mi się, że opuścił Grenoblę i Szkołę Centralną przede mną, aby się udać do Tulonu i wstąpić do marynarki.
Do marynarki również gotował się sympatyczny La Bayette, bratanek albo krewniak admirała (to znaczy kontradmirała czy wiceadmirała) Morard de Galles.
Był równie miły i szlachetny, jak Gall był godny szacunku. Przypominam sobie jeszcze urocze popołudnia, jakieśmy spędzali, gawędząc w oknie jego pokoiku. Mieszkał na trzecim piętrze w domu wychodzącym na Nowy Rynek. Tam dzieliłem jego podwieczorek: jabłka i chleb razowy. Łaknąłem wszelkiej rozmowy szczerej i bez obłudy. Z tymi dwoma zaletami, wspólnymi wszystkim moim przyjaciołom, La Bayette łączył wielką dystynkcję uczuć i wzięcia81 oraz tkliwość duszy niezdolną do głębokiego uczucia, jak u Bigilliona, ale wykwintniejszą w wyrazie.
Zdaje mi się, że dawał mi dobre rady w epoce mojej miłości do panny Kubly, o której ważyłem się z nim mówić, tak był szczery i dobry. Skupiliśmy razem całe nasze szczupłe znawstwo kobiet lub raczej całą naszą szczupłą wiedzę czerpaną w przeczytanych powieściach. Musiało to być zabawne, gdyby ktoś słyszał.
Rychło po śmierci ciotki Serafii przeczytałem z zachwytem Sekretne pamiętniki Duclosa, które czytał mój dziadek.
Zdaje mi się, że to na kursie matematyki poznałem Galla i La Bayette; tam z pewnością zapałałem przyjaźnią do Ludwika de Barral (obecnie najdawniejszego i najlepszego z moich przyjaciół; jest to człowiek, który najbardziej mnie kocha, nie ma też, zdaje mi się, poświęcenia, którego bym dla niego nie uczynił).
Był wówczas bardzo drobny, chudy, nikły; mówiono, że przechodzi miarę w brzydkim nałogu, który mieliśmy wszyscy; faktem jest, że wyglądał na to. Ale wygląd jego podnosił wspaniały mundur oficera inżynierii (nazywano to „przydzielony do inżynierii”); był to dobry sposób przywiązania do rewolucji bogatych rodzin lub przynajmniej złagodzenia ich nienawiści.
Anglès (później hrabia Anglès, prefekt policji, wzbogacony przez Burbonów) był także przydzielony do inżynierii, tak samo jak inny osobnik, pośledni pod każdym względem, o rudych włosach, nazwiskiem Giroud, różny od innego Giroud w czerwonym ubraniu, z którym bijałem się często. Żartowałem sobie mocno z Girouda, przystrojonego w złote epolety i o wiele większego ode mnie: był to mężczyzna osiemnastoletni, gdy ja byłem dopiero wyrostkiem trzynasto- lub czternastoletnim. Ta różnica trzech czy czterech lat jest w szkole ogromna, mniej więcej taka jak między szlachcicem a plebejuszem w Piemoncie.
Co mnie podbiło w Barralu za pierwszym razem, kiedy mówiliśmy z sobą (jego opiekunem był wtedy, zdaje mi się, Piotr Wincenty Chalvet, profesor historii, poważnie chory na sekretną chorobę), co mnie podbiło w Barralu, to 1° piękność jego uniformu, którego błękit wydał mi się czarujący; 2° jego sposób mówienia tych wierszy Woltera, które przypominam sobie jeszcze:
Vous êtes, lui dit-il, l'existence et l'essence
Simple…
Jego matka, na wskroś wielka dama, „z domu Grolée”, jak mówił z szacunkiem dziadek, była ostatnią z osób, które zachowały dawny strój swego stanu. Widzę ją jeszcze koło posągu Herkulesa w parku, w białej atłasowej w kwiaty sukni z robronami, jak u mojej babki (Joanny Dupéron, wdowy B.), z ogromnym pudrowanym kokiem i może małym pieskiem na ręku. Małe uliczniki szły za nią w oddaleniu z podziwem; co do mnie, prowadził mnie (albo niósł) wierny Lambert; mogłem mieć trzy albo cztery lata w czasie tej wizji. Ta wielka dama miała obyczaje swego stanu; margrabia de Barral, jej mąż, były prezes czy nawet pierwszy prezes Parlamentu, nie chciał emigrować, dlatego rodzina moja gardziła nim, tak jakby otrzymał dwadzieścia policzków.
Roztropny pan Destutt de Tracy miał ten sam pomysł w Paryżu i musiał wziąć posadę, jak pan de Barral, który przed rewolucją nazywał się de Montferrat, to znaczy margrabia de Montferrat; pan de Tracy zmuszony był żyć z płacy urzędniczka w Ministerium Oświaty, zdaje mi się; pan de Barral ocalił 20 000 albo 25 000 franków renty, z czego w 1793 oddał połowę albo dwie trzecie nie ojczyźnie, ale strachowi przed gilotyną. Może zatrzymała go we Francji miłość do pani Brémond, którą później zaślubił. Spotkałem młodego Brémond w wojsku, gdzie był majorem, zdaje mi się, potem podinspektorem rewii, a zawsze hulaką.
Nie mogę powiedzieć, żeby jego ojczym, prezes de Barral (bo Napoleon, tworząc trybunały cesarskie zrobił go prezesem), był orłem, ale dla mnie był on tak zupełnym przeciwieństwem mojego ojca, tak dalece nie znosił pedantyzmu i bał się urazić miłość własną syna, że kiedy szli na spacer w stronę dawnego koryta Drac,
ojciec mówił:………………. Dzień dobry,
syn odpowiadał:…………… Dwa robry,
ojciec:………………… Kaczka,
syn:…………………… Spluwaczka,
i cała przechadzka była w ten sposób wypełniona szukaniem rymów, przy czym każdy z nich starał się wprawić przeciwnika w zakłopotanie.
Ten ojciec uczył syna Satyr Woltera (jedynej rzeczy doskonałej, wedle mnie, którą stworzył ten wielki reformator).
Wówczas to dopiero poznałem prawdziwy dobry ton i od razu mnie oczarował.
Porównywałem bez ustanku tego ojca bawiącego się w rymy, pełnego delikatnych względów dla miłości własnej swoich dzieci, z ponurym pedantyzmem mojego ojca. Miałem najgłębszy szacunek dla wiedzy dziadka, kochałem go szczerze, nie posuwałem się do refleksji: „czy nie można by połączyć bezgranicznej wiedzy mego dziadka z miłą i wesołą uprzejmością pana de Barral?”.
Ale moje serce, aby tak rzec, przeczuwało tę myśl, która z czasem miała się stać dla mnie zasadniczą.
Widziałem już dobry ton, ale na wpół zniekształcony, przesłonięty dewocją, na pobożnych wieczorynkach, gdzie pani de Valserre skupiała na parterze pałacu des Adrets pana du Bouchage (zrujnowany par Francji), pana de Saint-Vallier (wielki Saint-Vallier), Scypiona, jego brata, pana de Pina (eks-mera Grenobli, wielkiego jezuitę, 80 000 franków renty i siedemnaścioro dzieci), panów de Sinard, de Saint-Ferréol, mnie, pannę Bonne de Saint-Vallier (której białe i śliczne wenecjańskie ramiona wzruszały mnie tak bardzo).
Ksiądz Chélan, pan Barthélemy d'Orbane to były też modele. Ojciec Ducros miał coś genialnego. (Słowo „genialny” było dla mnie wówczas tym, czym słowo „Bóg” dla bigotów).
Rozdział XXIX
Nie widziałem wówczas pana Barral w tak pięknym świetle; był on znienawidzony przez moją rodzinę za to, że nie emigrował.
Z konieczności stając się hipokrytą (wada, z której się zbyt dobrze poprawiłem i której brak tyle mi zaszkodził, w Rzymie na przykład), cytowałem mojej rodzinie nazwiska La Bayette i de Barral, moich nowych przyjaciół.
„La Bayette! Dobra rodzina – rzekł dziadek – ojciec jego był kapitanem okrętu, wuj, pan de***, prezesem sądu. Co do Montferrata, to licha figura”.
Trzeba przyznać, że pewnego dnia o drugiej rano urzędnicy municypalni, i pan de Barral z nimi, przybyli, aby uwięzić pana d'Antour, dawnego rajcę sądu, trzydziestoletniego bałwana, który mieszkał na pierwszym piętrze i którego stałym zajęciem było przechadzać się w swoim wielkim salonie i ogryzać sobie paznokcie. Nieborak tracił wzrok i, co więcej, był notorycznie podejrzany, jak mój ojciec. Był dewotem aż do fanatyzmu, ale poza tym nie był zły człowiek. Uważano za rzecz niegodną ze strony pana de Barral, że przyszedł aresztować jednego z rajców, niegdyś jego kolegów, kiedy był prezesem sądu.
Trzeba przyznać, że to była ucieszna figura, mieszczanin francuski koło roku 1794, kiedy zacząłem go rozumieć: skarżący się gorzko na pychę szlachty, a w gruncie ceniący człowieka jedynie i wyłącznie z racji jego urodzenia. Cnota, dobroć, szlachetność nie znaczyły nic; nawet im człowiek był wybitniejszy, tym bardziej wyrzucali mu brak urodzenia, i to jakiego urodzenia!
Około roku 1803, kiedy mój wuj, Roman Gagnon, przybył do Paryża i mieszkał u mnie przy ulicy de Ménars, nie wprowadziłem go do pani de Neuilly. Była po temu dobra przyczyna – ta dama nie istniała. Urażona tym zaniedbaniem, poczciwa ciotka Elżbieta rzekła: „Musi w tym być coś nadzwyczajnego, inaczej byłby Henryk zaprowadził swego wuja do tej pani; człowiek przecie lubi pokazać, że nie wypadł sroce spod ogona”.
To ja, jeżeli łaska, nie wypadłem sroce spod ogona.
A kiedy nasz kuzyn Clet, okropnie brzydki, z gębą aptekarza i, co więcej, istotny aptekarz (aptekarz wojskowy), miał się żenić we Włoszech, ciotka Elżbieta odpowiadała na zarzut jego brzydoty:
– Trzeba przyznać, że to istna maszkara – mówił ktoś.
– Przypuśćmy, ale urodzenie! Kuzyn pierwszego lekarza w Grenobli, czy to nic?
Charakter tej przezacnej panny był uderzającym przykładem zasady „noblesse oblige”. Nie znam nic tak szlachetnego, wielkodusznego, trudnego, co by było powyżej niej i jej bezinteresowności. Jej to po części zawdzięczam, że umiem przyzwoicie mówić; gdy mi się wymknęło jakieś gminne słowo, powiadała: „Och, Henryku!”. I twarz jej wyrażała zimną wzgardę, której wspomnienie prześladowało mnie długo.
Znałem rodziny, gdzie mówiono równie dobrze, ale żadnej, gdzie by mówiono lepiej niż u nas. To nie znaczy, aby nie robiono ośmiu czy dziesięciu lokalnych błędów.
Ale kiedy użyłem słowa nie dość ścisłego albo pretensjonalnego, natychmiast spadał na mnie żarcik, i to – o ile chodziło o dziadka – z tym większą radością, iż był to prawie jedyny rodzaj żartów, na jakie pozwalała nieborakowi cierpka dewocja ciotki Serafii. Aby uniknąć drwiącego spojrzenia tego dowcipnego człowieka, trzeba było używać zwrotów najprostszych i słów najściślejszych, nie osuwając się wszakże w pospolitość.
Widywałem w bogatych domach w Paryżu dzieci używające zawsze zwrotów najbardziej silących się na szlachetny styl, a rodzice pochwalali tę emfazę. Młodzi paryżanie chętnie mówili „rumak” zamiast „koń”; stąd ich podziw dla panów de Salvandy, Chateaubriandów etc.
U czternastoletniego chłopca z Delfinatu można było w owej epoce spotkać głębię i prawdę uczuć, jakiej nigdy nie znalazłem u młodego paryżanina. W zamian za to wymawialiśmy: cour-se, ver-se, Anver-se, albo: pan Passe-kin, zamiast: Pasquin.
Dopiero przybywszy do Paryża w 1799 spostrzegłem, że istnieje inna wymowa. Później brałem lekcje u słynnego La Rive i Dugazon, aby wypłoszyć resztki śpiewności moich stron. Zostało mi zaledwie parę słów (zacny ksiądz Gattel dobrze więc zrobił, że zaznaczył wymowę w swoim doskonałym słowniku, chociaż niedawno jakiś pismak paryski zganił tę metodę) oraz zdecydowany i namiętny akcent Południa, który zdradzając siłę uczucia, energię, z jaką się kocha lub nienawidzi, jest tym samym dziki i bliski śmieszności w Paryżu.
Tym językiem rozmawiałem z mymi przyjaciółmi, Bigillionem, La Bayette'em, Gallem, Barralem. Ten Barral przybywał co rana, zdaje mi się, z La Tronche, aby spędzić dzień u Piotra Wincentego Chalvet, profesora historii mieszkającego w kolegium. Była tam ładna aleja lipowa; była bardzo wąska, ale lipy były stare i liściaste, mimo że strzyżone. Widok był rozkoszny; przechadzałem się tam z Barralem. Pan Chalvet, zajęty swymi dziwkami, swoim syf… i książkami, które układał, poza tym najbardziej niedbały z ludzi, pozwalał mu się łatwo wymykać.
Zdaje mi się, że to tam, w czasie tych przechadzek, poznaliśmy Michouda: wygląd wołowaty, ale człowiek najzacniejszy w świecie (który miał tylko tę wadę, że umarł jako zaprzedany ministeriał i radca apelacji, około 1827). Byłbym skłonny wierzyć, że ten przezacny człowiek sądził, iż uczciwość obowiązuje jedynie w stosunkach prywatnych i że wolno jest zdradzić swoje powinności obywatela, aby wydrzeć rządowi trochę pieniędzy. Czynię olbrzymią różnicę między nim a jego kolegą Feliksem Faure: ten urodził się z duszą nikczemną, toteż jest parem Francji i prezesem Trybunału Apelacyjnego w Grenobli.
Ale jakie bądź były pobudki poczciwego Michouda, aby sprzedać ojczyznę życzeniom generalnego prokuratora, wówczas, około 1795, był to najlepszy chłopak, naturalny, inteligentny, serce na dłoni.
Sądzę, że uczył się czytać z Barralem u panny Chavand; często mówili o swoich psotach w tej wstępnej klasie. (Już rywalizacje, przyjaźnie, nienawiści świata!) Jak ja im zazdrościłem! Zdaje mi się nawet, że skłamałem raz czy dwa razy, dając do zrozumienia innym kolegom, że i ja uczyłem się czytać u panny Chavand.
Michoud kochał mnie aż do swojej śmierci i nie trafił na niewdzięcznika; miałem najwyższy szacunek dla jego rozsądku i dobroci. Pewnego razu przyszło między nami do bójki, że zaś był dwa razy tęższy ode mnie, sprał mnie.
Wyrzucałem sobie mój wybryk nie dla tego, com oberwał, ale dlatego żem nie docenił jego nadzwyczajnej dobroci. Byłem złośliwy i puszczałem koncepty, które mi ściągnęły sporo kułaków; ta sama właściwość zyskała mi we Włoszech i w Niemczech w wojsku coś lepszego, a w Paryżu zajadłe krytyki małych dzienniczków.
Kiedy mi przyjdzie jakiś koncept, widzę jego wesołość, a nie złośliwość. Zawsze jestem zdziwiony oddźwiękiem jego złośliwości. Obecnie przez rozsądek nie puszczam już tych słówek. Niedawno don Filip Caetani oddał mi sprawiedliwość, że jestem jednym z najmniej złośliwych ludzi, jakich znał, mimo że mam reputację człowieka bardzo dowcipnego, ale bardzo złego i jeszcze bardziej niemoralnego (niemoralnego dlatego, że pisałem o kobietach w Miłości i że, choćbym nie chciał, drwię sobie z hipokrytów, korporacji, która w Paryżu – kto by przypuścił? – jest jeszcze czcigodniejsza niż w Rzymie).
Niedawno pani d'Anvers, pani Toldi z „Valle”, kiedym wyszedł od niej, rzekła do księcia C[aetani]: „Ależ to pan de S[tendhal], ten człowiek taki dowcipny, a taki niemoralny. Aktorka, która ma bębna z księciem Leopoldem Syrakuzańskim! Poczciwy don Filippo bronił mnie bardzo poważnie od zarzutu niemoralności.
Nawet opowiadając, że żółty kabriolet przejeżdżał ulicą, mam nieszczęście śmiertelnie obrazić hipokrytów, a nawet głupców.
Ale w gruncie, drogi czytelniku, nie wiem, jaki jestem: dobry, zły, inteligentny, głupi? Wiem za to doskonale, co mi robi przykrość, a co przyjemność, co lubię, a czego nienawidzę.
Salon zbogaconych prowincjałów, którzy puszą się zbytkiem, jest mi na przykład wstrętny. Potem idzie salon margrabiów, wielkich oficerów Legii Honorowej, którzy rozprawiają o moralności.
Zebranie ośmiu lub dziesięciu osób, gdzie wszystkie kobiety mają kochanków, gdzie rozmowa jest wesoła, anegdotyczna i gdzie się pije lekki poncz o wpół do pierwszej w nocy – to miejsce, gdzie się czuję najlepiej; tam, w moim kółku, znacznie wolę przysłuchiwać się niż mówić. Chętnie zapadam w milczenie szczęścia, a jeśli mówię, to jedynie aby opłacić swój bilet wstępu – termin, który wprowadziłem w modę w świecie paryskim; tak jak fioritura82 (importowana przeze mnie), którą spotykam bez ustanku; rzadziej, trzeba przyznać, spotykam krystalizację83 (patrz O miłości). Ale nie zależy mi na tym nic a nic; jeśli kto znajdzie w języku lepsze słowo, silniej skoligacone, aby oddać tę samą myśl, pierwszy gotów jestem przyklasnąć i posługiwać się nim.