Kitabı oku: «Kasrylewka», sayfa 10
Bez uroku
(Monolog)
– Tak jak mnie tu widzicie – powiada do nas, siedzących pod budą na jego wozie, kasrylewski bałaguła138 – jestem Żydem, który posiada, bez uroku, dwa własne koniki. Ten gniady biega już u mnie ósmy rok. Jak sami widzicie, jest trochę ciężkawy w nogach i nietęgi z niego biegacz. Za to, bez uroku, tęgi z niego żarłok. Drugi, kasztan, też, bez uroku, nielichy. Mając takie dwa koniki i, z łaski Boga, kilku dobrych pasażerów i wielu mniej dobrych, można, bez uroku, nieźle zarobić. Można mieć parnose139, a nawet trzeba je mieć, albowiem w domu jest żona i sześć, bez uroku, żarłocznych dzióbków. Ona, bez uroku, ciągle rodzi. Co rok prorok! Na imię ma Ester. Być może z tego powodu ma twarz nie z tego świata. Ongiś była, bez uroku, piękna, delikatna, zgrabna, po królewsku kształtna. Ja wtedy byłem jeszcze pomocnikiem bałaguły. Chłopak był ze mnie silny, mocny, bez uroku, jak żelazo. Niczego się nie bałem. Ani zimy, ani lata, ani śniegu, ani błota. A jeśli w błocie wóz się wywrócił, to co? Podstawiałem plecy, podnosiłem go i wyciągałem, nawet nie skrzywiwszy się. Taki był ze mnie chłop.
Ona zaś, znaczy Ester, była sierotą. Co prawda, z dobrego domu. Córka mełameda140. Nie była jedynaczką, tylko jedną z ośmiu, bez uroku, dziewcząt wdowy, więc ta chciała ją czym prędzej wydać za mąż. Rajono jej mężów spośród najlepszych, bez uroku, rodzin. Był jednak mały szkopuł. Panna nie miała posagu. A myśmy mieszkali pod jednym dachem, to znaczy w jednym domu. Pewnego dnia, akurat było święto i wszyscy mieszkańcy domu byli w bożnicy, odzywam się do niej, to znaczy do Ester: „Ester, czy ty mnie weźmiesz?”. Ona milczy. Otwieram więc znowu usta i powiadam: „Ester, nie zważaj na to, że jestem zwykłym poganiaczem u jakiegoś bałaguły. Weź pod uwagę – ciągnę dalej – że zdołałem zaoszczędzić trzydzieści kilka, bez uroku, karbowańców. Jak się tylko ożenię, zaraz kupię konika i sam, z Bożą pomocą, stanę się furmanem. Chłopak ze mnie pracowity, bez uroku, pracować potrafię. U mnie będzie ci jak w raju. Niczego ci nie zabraknie”. Ja mówię, a ona milczy.
Jednym słowem, pobraliśmy się. A jak zamieszkaliśmy razem, ona zaczęła rodzić. Co rok, bez uroku, prorok. A kiedy zaczęła rodzić, pojawiły się choroby. A jak zaczęła chorować, to chorowała i chorowała. Powiadam wtedy do niej: „Ester, jaki sens ma to twoje chorowanie? Co z tego może wyjść?”. Ona na to wybucha śmiechem. Wtedy ja powiadam: „Ester, tobie do śmiechu, a we mnie krew zastyga, kiedy patrzę na ciebie. Może byśmy się tak wybrali do doktora. Może znajdzie dla ciebie jakieś lekarstwo?”. No i zaczęliśmy się wybierać do doktora. Wybieraliśmy się i wybierali, ale jak to zrobić? Jak znaleźć czas, kiedy przez wszystkie dni tygodnia haruję? Chyba, że w sobotę.
Słowem, którejś soboty udało nam się wybrać do doktora. Przychodzimy do niego i od razu zadaję pytanie: „Co zrobić – powiadam – panie marszałku z tą jej chorobą?”. Doktor opukał ją, ostukał, przebadał i tak do mnie powiada: „Twoja żona nie jest zdrowa”. Na to ja się odzywam: „Panie konsyliarzu, dobrze, że mi pan to powiedział, bo inaczej to bym nie wiedział”. Wtedy on mówi do mnie: „Nie to miałem na myśli. Chciałem ci powiedzieć, że masz o nią dbać i strzec jak źrenicy oka. Ona nie powinna – powiada do mnie doktor – więcej rodzić. Jeśli urodzi jeszcze jedno albo dwoje dzieci, wykituje”. „Wykituje? A niech pan sobie, szanowny panie doktorze, odgryzie język! Ona – mówię dalej do niego – jest u mnie jedna, jedyna. Ona jest mi droższa ode mnie samego, droższa od moich koników. A pan mi tu będzie prawił o jakimś wykitowaniu. Do czego mi potrzebne pańskie rady? Daj jej pan lepiej jakiś skuteczny lek, żeby przestała chorować”. Co ja się będę długo rozwodził. Zapisał jej lekarstwo, jakieś tam proszki. Przychodzimy do domu i zaraz do niej powiadam: „Ester, słyszałaś, co ten mądry doktor powiedział?”. A ona w śmiech.
Mija rok, mijają dwa lata, a z nią jest coraz gorzej i gorzej. Dzieci zaś, żebyście je widzieli, są wszystkie, bez uroku, zadbane i, jedno w drugie, udane. Starszy chłopak ma już, bez uroku, trzynaście lat. Chciałem go kiedyś posłać do chederu141, wykształcić i zrobić z niego uczonego w Piśmie, ale nic z tego nie wyszło. W głowie miał tylko koniki. To samo było z drugim i to samo z trzecim synem. Wracam z podróży do domu, wyprzęgam koniki i co? Moi chłopcy już są przy mnie. Jeden na wozie, drugi pod wozem, trzeci na jednym koniku, czwarty na drugim koniku, a najmniejszy siedzi na dyszlu. „Łobuzy – powiadam do nich – lepiej by było, gdybyście zajrzeli do modlitewników!”. Boli mnie, złości i doprowadza do wściekłości, że ja ciężko haruję, aby płacić za ich naukę, a oni nic. Miotam się z moją budą tam i nazad, a zarabiam, bez uroku, na ten codzienny kawałek chleba, ale też nie więcej niż na kawałek chleba. Połowa bowiem zarobku idzie na moje koniki. One, bez uroku, muszą codziennie otrzymać swoje porcje owsa. Wóz również trzeba smarować, a utrzymanie domu też nie bagatela. Ja również jestem człowiekiem! W rozjazdach, w drodze, ja, samodzielny bałaguła, a nie jakiś tam pomocnik, potrzebuję od czasu do czasu wypić trochę wódki i zagryźć jakąś zakąską. Przecież nie mogę wypluć duszy. A tu bywa czasem tak, że ni z tego, ni z owego, padnie ci konik w drodze i koniec. Skończyła się twoja kariera.
Na szczęście Bóg zesłał nam piękny prezent – odrobinę szabasu142. Kiedy przyjdzie sobota, nikt z was mnie nie pozna. Jestem wtedy całkiem innym, bez uroku, człowiekiem.
Kiedy w piątek rano przyjeżdżam do domu, to pierwsze kroki kieruję do łaźni. Tam się, bez uroku, tak wyparzę, że ciało przyobleka się w nową skórę. Świeży i rześki wchodzę do domu i widzę na stole nasze dwa piękne, mocno już starte, mosiężne świeczniki i dwa duże, bez uroku, kołacze. Ryby zapachem dają też znać o sobie. W izbie jest ciepło, wszystkie kąty lśnią od czystości. Nic innego, tylko przeglądać się w nich, jak w lustrze. Czulent143 piecze się już w piecu, kot wygrzewa się przy kominku. Powtarzam po raz drugi przypadający na ten tydzień rozdział z Biblii. Potem idę do bożnicy, aby się pomodlić i wracam do domu, złożyć życzenia „dobrej soboty”. Wypowiadam wszystkie należne szolem alejchemy144. Kieliszkiem doskonałej wódki odprawiam wspaniały sobotni kidusz145. Zjadam świetną, bez uroku, kolację – prawdziwą rybę, klarowny rosół i „cymesowy” cymes146, po czym kładę się, by odpocząć. Noc przesypiam, jak prawdziwy król.
Z rana idę do bożnicy niczym, bez uroku, hrabia. W domu zaś czekają już na mnie wszystkie wspaniałe szabasowe potrawy. Prawdziwie pańska rzodkiew, koszerna cebula, siekane jajka z piękną wątróbką, doskonała pieczeń przyprawiona dobrym czosnkiem, gorący rosół z tłustym kuglem147, z którego ścieka smalec. Po takiej uczcie można, bez uroku, dobrze pospać. A kiedy człowiek po takim obiedzie dobrze się wyśpi, to chciałby, bez uroku, czegoś się napić. A jeśli zaczyna cię we wnętrzu coś tam palić, to kwas jabłkowy okazuje się niezłym napojem, a cymes z gruszek niezłą potrawą. A kiedy, bez uroku, wypije się kwartę jabłkowego kwasu i zakąsi się go gruszkowym cymesem, to łatwo zabrać się do czytania Psalmów. Można, bez uroku, odwalić bez przerwy sporo rozdziałów. Albowiem tak, jak mnie tu widzicie, chociaż jestem bałaguła, to Psalmy są u mnie jak pieśni. Oby tak moje bękarty po nas, oby po stu dwudziestu latach… Ale, ale, a niech te konie szlag trafi. Prr… Prr… Stój! Ach bodajbyście przepadły!
I oto nagle kasrylewski bałaguła naskoczył na swoje koniki, które poniosły wóz z góry w dół z takim impetem, że nim zdążyliśmy się zorientować, już leżeliśmy razem z wozem w lepkim błocie. Pasażerowie, którzy siedzieli w budzie z przodu, znaleźli się, za przeproszeniem, pod nami. Gniady i kasztan leżą z wykręconymi do tyłu łbami, machają kopytami, rżą, usiłując wyrwać się z tej plątaniny, ale nie mogą.
– Od kiedy doszedłem do rozumu – powiada do nas zawstydzony kasrylewski bałaguła, któremu udało się wreszcie postawić konie na nogi – od kiedy stałem się furmanem, a minęło od tego czasu ze dwadzieścia kilka lat, zdarzyło mi się to, myślicie, ile razy? Ano zgadnijcie! Wszystkiego trzy razy. To jest, bez uroku, ten trzeci raz.
Jemu to można pozazdrościć
Jak długo Kasrylewka istnieje jako miasto, nikt nie widział takiego pogrzebu, jaki miał kantor148 reb149 Mejlech.
Kantor Mejlech był skończonym nędzarzem, jak zresztą wszyscy obywatele tego miasta. Zasłużył zaś sobie na taki pogrzeb tylko dlatego, że umarł w Sądny Dzień150 w czasie modlitwy neile151.
Tak umiera zwykle cadyk152. Wielki cadyk.
Słońce miało się ku zachodowi. Już żegnało Kasrylewkę, zaglądało do okien starej bożnicy i oświetlało martwe, umęczone twarze, żółte tałesy153 i białe kitle ludzi wyglądających jak żywe trupy.
To, co pospolicie nazywa się głodem, żywe trupy już dawno przestały odczuwać. Czuły tylko, jak uchodzą z nich siły, jak powoli ulatnia się z nich życie. Ludzie ci siedzieli pochyleni nad świątecznymi modlitewnikami. Kiwali się nad nimi i raz po raz orzeźwiali się kroplami nasercowymi. Niektórzy wąchali tabakę. Wszyscy podśpiewywali melodię intonowaną przez kantora reb Mejlecha.
Kantor reb Mejlech był postawnym, pięknym mężczyzną. Jego twarz okalała długa i szeroka niczym kołnierz broda. Od rana stał przed pulpitem. Stał przed Bogiem z wysoko uniesionymi rękami. Modlił się żarliwie z jakimś szczególnym zamiłowaniem. Płakał. Błagał Najwyższego o litość dla obywateli miasta, którzy wybrali go na rzecznika swoich spraw. Miał uzyskać dla nich odkupienie grzechów i wybłagać dobry, lepszy przyszły rok.
Na takim adwokacie, jakim był reb Mejlech, zacni obywatele starej bożnicy mogli w zupełności polegać.
Po pierwsze, ze względu na walory głosowe. Starzy mieszkańcy opowiadają, że w młodości znany był z potężnego głosu, przypominającego istny ryk lwa. Wystarczyło, by otworzył usta, a ściany bożnicy trzęsły się w posadach, zaś okna rozdzwaniały się jak dzwony. Do tego był specjalistą od płaczu. Jak nikt ronił łzy, umiał płakać jak wierzba. Na ten widok cała bożnica wpadała w szloch. Na starość głos mu osłabł. Pozostał tylko płacz. Był to jednak płacz, który rozsadzał ściany, płacz, który potrafił ożywić zmarłych.
Reb Mejlech wznosi ręce do góry i wykłóca się z Bogiem, spiera się z nim. Spór jest płaczliwy. Na melodię typową dla modlitwy neile.
– Oj-wej, tate! Oj-wej, ojcze. Oj-wej, oj-wej!
A wtedy każdy odczuwa skruchę, żałuje za swoje grzechy i prosi Boga, aby mu ją wymazał, dał odpuszczenie, zapomniał o tym, co było złe i podarował nowy rok życia. Rok dobry dla niego i dla jego gołych, bosych i głodnych dzieciątek.
Na wspomnienie gołych, bosych i głodnych dzieciątek, na wspomnienie niewinnych duszyczek, serca ludzi miękną jak wosk. Gotowi są pościć jeszcze trzy dni i jeszcze trzy noce, aby tylko wybłagać u Tego, który jest wieczny, dobry nowy rok…
I reb Mejlech, nasz kantor, po krótkim odpoczynku, łapie drugi oddech.
Nieartykułowane dźwięki przeplatają się z płaczem i błaganiem.
– Oj-wej! Oj-wej! Oj-wej!
Nagle zapada cisza. Słychać jakieś uderzenie. Zdaje się, że coś upadło. Rozlegają się szepty.
– Sza. Sza. Szames154! Szames!
Nadbiega Chaim, szames bożnicy. Chwyta reb Mejlecha za ręce. Podtrzymuje go. Kantor odrzuca głowę do tyłu. Oczy ma na wpół przymknięte. Twarz ma bladą jak kreda. Wargi martwe. Igra na nich jakiś gorzki uśmieszek.
Tłum się podrywa. Podają reb Mejlechowi krople nasercowe. Opryskują go wodą. Przyciskają mu skronie. Nic nie pomaga. Kantor reb Mejlech nie rusza się. Kantor reb Mejlech umarł…
—–
Wilk, gdy napada na stado i porywa owieczkę, wywołuje wśród pozostałych owiec zamieszanie. Jest to popłoch krótkotrwały. Wnet po tym zbijają się w kupę i tylko dreszcze przechodzą po ciele każdej owcy.
Tak też było w starej bożnicy, gdy umarł kantor reb Mejlech.
Przez krótką chwilę panowało w niej zamieszanie. Zrobiło się gwarno. Z pomieszczenia dla kobiet wydarł się jakiś dziwny pisk. To Cywia, żona kantora, straciła przytomność. Na ten widok kilka kobiet wpadło w omdlenie.
Wtedy reb Juzipl dał znak gabemu155. Ten uderzył w blat pulpitu. Ma być cicho. I wtedy Chaim, szames bożnicy, który przewodził porannej modlitwie, podszedł do pulpitu i podjął dalsze modły. Wszyscy zgromadzeni w bożnicy zaczęli się modlić dalej. I trwało to tak długo, dopóty Nisl, trębacz, nie zadął w róg po raz ostatni.
Potem odmówiono błogosławieństwo i przystąpiono do powszedniej modlitwy wieczornej maariw156, po której wszyscy wyszli na dwór powitać nowy księżyc. Następnie udano się do domu, aby coś przegryźć po wielkim poście. Każdy chciał się pokrzepić. Jedni kawałkiem kury ofiarnej i szklanką czegoś gorącego, drudzy zwykłym kawałkiem chleba ze śledziem i szklanką wody.
W godzinę po posiłku wszyscy wylegli na podwórze przed bożnicę. Zapełnili je po brzegi. Nie było gdzie szpilki wetknąć.
Zgromadzili się tu wszyscy. Mężczyźni i kobiety, chłopcy i dziewczęta. Nawet dzieci wyjęto z kołysek. Jak jeden mąż cała Kasrylewka przyszła na pogrzeb.
Zacni obywatele, gospodarze domów, sami zajęli się pogrzebem. Zadbali o dobry uczynek. Nie dopuścili szamesów. Nie dziwota. Taki nieboszczyk!
Noc była jasna i ciepła. Świecił księżyc. Jego blask opromieniał całą Kasrylewkę. Zdawało się, że księżyc cieszy się z tego, że Żydzi przyszli złożyć hołd kantorowi reb Mejlechowi przed oczekującą go daleką drogą. Gdy zatrzymali się z trumną przed starą bożnicą, reb Juzipl zaczął odprawiać egzekwie.
Zgromadzony tłum płakał.
Reb Juzipl udowadniał, przy pomocy odpowiednich cytatów z Pisma, że śmierć kantora reb Mejlecha nie była zwykłą śmiercią zwykłego człowieka. Starał się wykazać, że tak umiera tylko wielki cadyk, który z tego miejsca idzie prosto do raju. Takiemu cadykowi każdy człowiek powinien zazdrościć i życzyć sobie takiej śmierci. Nie każdy może sobie zasłużyć na śmierć w Sądny Dzień w czasie neile, przed pulpitem, w momencie, gdy Bóg zdążył odpuścić człowiekowi wszystkie grzechy. A jeśli taki cadyk umiera, to całe miasto powinno iść na jego pogrzeb, powinno płakać i lamentować.
– Lamentujcie przeto Żydzi i płaczcie nad cadykiem, którego utraciliśmy. Proście go, żeby się wstawił za nami przed tronem Najwyższego. Niech wyprosi dla nas nowy dobry rok. Już czas najwyższy, żeby Bóg ulitował się nad Kasrylewką i jej Żydami!
Zebrany tłum płakał, zalewał się łzami. Wierzył głęboko, że wysłał do Najwyższego najodpowiedniejszego rzecznika i orędownika swoich spraw. W tej chwili każdy ze zgromadzonych życzył sobie być na miejscu kantora.
A reb Juzipl widocznie zapomniał przy odprawianiu egzekwii, że ma do czynienia ze zmarłym, albowiem tak zakończył:
– Idź w pokoju. W zdrowiu, szczęściu i powodzeniu podążaj!
Długo, jeszcze długo po tym nie przestano w Kasrylewce rozprawiać o śmierci i pogrzebie kantora. Każda taka rozmowa kończyła się, przy wtórze westchnień, następującymi słowami:
– Tak, jemu to można pozazdrościć!
Nie ma nieboszczyków
Pierwszego sierpnia przybyłem do Kasrylewki odwiedzić groby rodziców. Stary, prastary cmentarz wygląda znacznie lepiej od samego miasta, sprawia wrażenie o wiele żywszego od niego. Są na nim grobowce w kształcie małych domków. Są one znacznie ładniejsze od najładniejszych domów w mieście. Należy przy tym nadmienić, że jest to niezwykle suche miejsce. Nie ma tu śladu owego typowego dla miasta gliniastego błocka. Na cmentarzu oko nasze cieszy zieleń. Latem rośnie tam trawka, kwitnie nawet kilka drzew owocowych. Słychać trele ptaków, przelatujących z jednej gałęzi na drugą. Słychać, jak gruchają i przekomarzają się w swoim ptasim języku. Tu wyraźnie widać, jak w górze, na niebieskim tle, świeci kulista, olbrzymia jarmułka w kształcie słońca. Powietrze jest tu wspaniałe. O niebo lepsze, bardziej świeże i zdrowsze od powietrza w mieście. Zarówno tu, jak i tam, w mieście, ludzie są martwi. Tu leżą głęboko zakopani w ziemi. Tam żywi przypominają martwych. Są na dnie ludzkiego bytowania. Różnica polega tylko na tym, że tu martwi leżą na jednym miejscu, tam zaś wałęsają się, krążą. Tu zażywają już odpoczynku, nie wiedzą, co to troski. Tam jeszcze się męczą, nikt nie wie, jak długo.
Nad grobami napotkałem kilka kobiet zanoszących się od płaczu. Przedkładały tu na głos swoje skargi. Głośno lamentowały i krzyczały. Jedna z nich nie przestawała przywoływać zmarłej matki, aby powstała z grobu i spojrzała na nią, swoją córkę. Niech zobaczy, co się z nią stało.
– Wstań, mamusiu, z grobu. Spójrz, mamusiu kochana. Rzuć okiem, serdeczna, kochana mamusiu, na twoją córkę jedynaczkę. Na twoją Sarę-Perl, która stoi nad tobą i drży. Byłam źrenicą twego oka. Zobacz, co się ze mną zrobiło. Ciężko mi tu, bieda. Zostałam na poniewierce ze swoimi pisklętami, moimi małymi dziećmi. Są one gołe i bose. Nie mam dla nich koszuli. Popatrz na to, co się stało z twoim Srulikiem. Ciągle mi choruje. Od kiedy przeziębił się na jarmarku, wciąż niedomaga. Bez przerwy trzeba latać do doktorów. Musi pić mleko, a mleka nie ma. Dzieciątka wołają ciągle ham, a chleba nie ma. Opłat za czynsz domaga się wciąż krawiec, reb157 Henzl. U niego wynajmuję teraz mieszkanie. A pieniędzy nie ma. Za Herszele mam zapłacić mełamedowi158. W tym roku stuknie Herszele trzynaście lat. Będzie bar micwa159. Jestem też winna mełamedowi za poprzedni sezon nauki. A pieniędzy nie ma. Czego by się nie tknąć, to nie ma i nie ma.
Inna kobieta przyszła na grób ojca. Żali się na męża. Wszyscy uważali go przedtem za porządnego faceta. Skarb, mówiono, a nie człowiek. Istne cacko. Wszystkie dziewczęta zazdrościły jej takiego kawalera. Wyszło potem na jaw, że z niego szarlatan, rozrzutnik całą gębą.
– Za to, że w święto wywołują go w bożnicy do odmówienia maftir160, wyrzuca pięćdziesiąt guldenów. Za honor odmawiania pierwszego rozdziału ofiarował bożnicy przed rokiem trzysta kawałków. A ile pieniędzy trwoni na książki. Wciąż je kupuje. Gotów dla nich poświęcić ojca i matkę. A to, że ja choruję, że w oczach marnieję, zupełnie go nie obchodzi.
Trzecia przyszła na grób męża złożyć mu mazl tow161. Wydaje za mąż pierwsze dziecko. Nie ma pieniędzy na posag. Obiecała połowę posagu wnieść od razu. Nie ma jednak pieniędzy. Co więcej, nie ma nawet porządnej koszuli dla córki, ani nowych bucików, a cóż dopiero mówić o wydatkach na wesele. Skąd wziąć na muzykantów? Skąd wziąć na to i na tamto? Głowa jej po prostu pęka. A nuż ze ślubu będą nici. Co wtedy pocznie?
I tak wszystkie kobiety płaczą i użalają się nad swoim losem. We łzach topią swoje troski. Wydaje im się, że jeśli pogadają ze swoimi najbliższymi, podzielą się z nimi brzemieniem własnych kłopotów, to lżej im się zrobi na sercu. I faktycznie rozmowa ze zmarłymi przynosi ulgę.
Krążę dookoła starych, zapadłych grobów. Staram się odczytać napisy na pochylonych ku ziemi nagrobkach. Dostrzega mnie z daleka reb Arie, grabarz. Zwraca ku mnie twarz okoloną brodą. Oczy ma zaczerwienione.
– Kogo szukasz?
Reb Arie jest bardzo stary. Tak stary, że nikt nie wie, ile ma lat. Sam zresztą też nie wie. Mimo to jest schludny. Jego buty błyszczą czystością. Broda uczesana – każdy włos na swoim miejscu. Uważa na siebie jak matka, która się trzęsie nad swoim jedynakiem. Spożywa lekkie potrawy. Codziennie na śniadanie pije gotowaną wodę z cukrem. „Jemu to się powodzi” mówią ludzie z Kasrylewki. I wszyscy mu doprawdy zazdroszczą.
– Szolem alejchem162 reb Arie! Co pan tu porabia?
Podchodzę do niego i witam się. Jest wieczór. Słońce ma się ku zachodowi. Złotymi promieniami pokrywa wierzchołki nagrobków. Reb Arie rękoma zasłania się przed słońcem. Ogląda mnie swoimi zaczerwienionymi oczyma. Głaszcze brodę i wbija we mnie swój wzrok.
– Kto ty jesteś? Do kogoś przyszedł?
Reb Arie jest tak stary, że może sobie pozwolić na tykanie każdego.
Wyjaśniam mu, kim jestem i kogo szukam. Reb Arie poznaje mnie. Wyciąga rękę na powitanie. Otwiera usta i wydobywa z nich słowa zmieszane z gwizdem.
– Ach, to ty? Znałem twego ojca. Twego dziadka też znałem. Na imię mu było Wewrik. Porządny był z niego człowiek. Twój wujek Pinie też był porządnym człowiekiem. A twój stryj Berko leży tu u mnie. I ciocia Chana też. Wszystkich znałem. Wszyscy pomarli. Najporządniejsi ludzie pomarli. Nikt z porządnych nie pozostał. Moi też pomarli – wzdycha. – Najpierw pochowałem dzieci. Wszystkie. Potem ona zmarła. Była kobietą bez skazy. Kobietą – cadykiem163. Zostawiła mnie samego na starość. Niedobrze jest.
– Niedobrze?
– Całkiem niedobrze. Nie ma nieboszczyków.
– Nie ma nieboszczyków? – pytam zdziwiony.
– Nie ma nieboszczyków – odpowiada Arie.
– Czy ludzie przestali w Kasrylewce umierać?
– Co się tyczy umierania – powiada Arie – to owszem, umierają. Ale kto umiera? Dzieci albo biedacy. A co z nich człowiek ma? Na całuny nie starcza. Po pierwszej modlitwie kadisz164 podarują ci kawałek suchego chleba. Ale co robić? Czy mam wybór? – ręką pokazuje na płaczące kobiety. – Oto rozwaliły się na grobach jak jakieś paniusie. A co ja z nich mam? Napłaczą się, naszlochają jak bębny. Co im to szkodzi? Dużo je to kosztuje? A ty człowieku chodź, prowadź, pokazuj im, gdzie leży ojciec, gdzie leży matka, gdzie pochowany jest wuj, gdzie spoczywa ciocia. Słowem, jestem służącym ich ojców. Zdarza się, że taka jedna tak się rozpłacze, że aż pada zemdlona. Muszę ją cucić, dać jej coś do picia, a bywa, że muszę jej dać i kawałek chleba. A skąd ja mam brać? Z czego? A nieboszczyków nie ma. A żyć trzeba. I wnuczce sierotce trzeba dać posag. A dziewczyna już w latach. Znalazł się nawet narzeczony. Miał być ślub. Narzeczony nawet niczego sobie – wdowiec z kilkoma tylko dziećmi. Miał fach, zarabiał nieźle. To znaczy, że jak mu się wiodło, to i zarabiał. Odbyło się nawet spotkanie narzeczonych. Doszło do porozumienia, już miały być zaręczyny. Wtedy on: „Nu, a co będzie względem posagu?”. Wtedy ja: „O jaki posag chodzi?”. Wtedy on: „Przecież obiecano mi. Była przecież mowa o tym, że pan daje pięćdziesiątaka tytułem posagu”. Ja na to: „Pięćdziesiąt rubli? Koszmarny sen. Oby moi wrogowie mieli takie koszmarne sny. Pięćdziesiąt rubli? Skąd u mnie takie pieniądze? Pójdę może kraść? A może mam wykraść trupom całuny i sprzedać?”. Jednym słowem z zaręczyn nici. A pogadaj z tymi panami z Kasrylewki, to okaże się, że oni mają rację. Powiadają: „Reb Arie, niech pan nie grzeszy. Pan ma fach w ręku”. Ładny mi fach! Jeśli był kiedyś i gdzieś jakiś porządny nieboszczyk, fajny jakiś człowiek, kawał jakiegoś bogacza, to już dawno umarł. A nowych takich nie ma. Nie ma nieboszczyków. Nie ma.