Kitabı oku: «Z jarmarku», sayfa 11

Yazı tipi:

35. Żałobnicy

Ojciec ślęczy nad Księgą Hioba. Swaci namawiają go do żeniaczki. Dzieci zamierza się wysłać do Bogusławia, do dziadka. Mojsze Jose

Nigdy jeszcze bohater tych relacji nie pragnął tak bardzo skarbu, o którym naopowiadał mu kiedyś jego kolega Szmulik, jak teraz, gdy wraz z ojcem, braćmi i siostrami odbywał siedmiodniową żałobę. Siedział właśnie z nimi na podłodze w samych skarpetkach i myślał: „Gdybym teraz miał ów skarb głęboko ukryty w dalekim małym miasteczku. Gdybym miał choć jego część. Nie muszę go mieć w całości. Jakżeby mi się teraz przydał! Babcia Minda przestałaby wtedy płakać i skarżyć się. Zaniechałaby waśni z Bogiem. Nie zarzucałaby mu, że postąpił źle, zabierając najpierw synową, a nie ją, teściową… Ojciec przestałby wzdychać, stękać i żalić się, że on sam pozostał przy życiu. Po co mu żyć na świecie? Czymże jest teraz świat bez Chai Estery?”. Szolem myślał także o dzieciach. Co by teraz robiły i gdzie by się podziewały? Zapewne nad rzeką, w wodzie kąpałyby się, łowiły ryby albo po prostu włóczyły. Piękny jest boży świat. I takie słońce. Taki upał. Właśnie obrodziły owoce. Są tanie. I porzeczki za pół darmo. Już pojawiły się zielone ogórki. Tylko patrzeć, a ukażą się melony. Żółte, soczyste, pachnące. I arbuzy jak ogień czerwone. A wewnątrz pestki szeleszczą niczym piasek. Słodkie jak cukier. Ach, skarbie!

I marzenia przenoszą go w inny świat. W świat fantazji. W świat słodki i przyjemny. I nagle wydaje mu się, że już jest gdzieś w podziemiach naprzeciw skarbu. Oto przed nim skarb w całej okazałości. Ma przed oczyma wszystkie drogie i cudowne rzeczy. Talizmany i szlachetne kamienie. Leży przed nim złoto i srebro. Złote imperiały142, diamenty i brylanty. Ojciec jest wprost oszołomiony: – Skąd u ciebie, Szolemie, tyle bogactw! – Nie mogę ci, tato, powiedzieć. Gdybym ci powiedział, całe to bogactwo zniknie bez śladu. – I Szolem jest w siódmym niebie. Udało mu się wyciągnąć ojca z nędzy. Żal mu tylko, że nie ma już matki. – Nie było jej sądzone – powiada babcia Minda. Wszystkie swoje najlepsze lata poświęciła dla dzieci. Teraz, gdy nastał czas na wygodne życie, umarła.

Nagle słychać westchnienie ojca: – Co robić? Od czego zacząć? – I mały marzyciel wraca ze szczęśliwego świata snów i fantazji na ziemię. Zostaje przywołany do okrutnej rzeczywistości. Do świata pełnego trosk i łez. Do prozy dnia codziennego, wypełnionego rozmowami o mące na bułki, o pieniądzach, o zakupach na targu, o gościach, którzy nie chcą jakoś korzystać z ich domu zajezdnego, o parnose143. I nad tym wszystkim unosiło się westchnienie ojca: – Co robić? Od czego zacząć?

– Jak to, co robić? – stryj Pinie wsiada na ojca. – Jest siódmy i ostatni dzień żałoby. Będziesz robił to, co wszyscy Żydzi robią. Ożenisz się…

Żenić się? Tato będzie się żenił? My, dzieci, będziemy miały nową matkę? A jaka będzie ta nowa matka? Różne myśli chodzą po głowie. Dzieci patrzą na ojca. Czekają. Co on powie? Tato nie chce nawet słuchać. Nie chce przyjąć tego do wiadomości. Powiada: – Ja mam się żenić? Po takiej Chai Esterze? I ty to mówisz? Własny brat? Kto ją lepiej od ciebie znał? – Dławi go szloch. Nie może wydobyć głosu. Stryj Pinie zagryza wargi. Nic nie mówi.

Po krótkiej przerwie stryj odzywa się. Czas na modlitwę Mincha. Żałobnicy wstają ze swoich miejsc. Ojciec wraz z dziećmi odmawia na stojąco modlitwę. Sześciu chłopców, a wśród nich nieco starszy z rudą bródką, odmawia Kadisz tak wspaniale, że tylko słuchać. Rodzina z dumą patrzy na kadiszowców. Obce kobiety pękały z zazdrości. – Mając za sobą takich kadiszowców, matka trafi wprost do raju. A gdyby nie, to znaczy, że koniec świata już blisko. – To zdanie wypowiada jakaś krewna. Nazywa się Bluma. Widać, że to kobieta robotna. Męża ma niemowę. Zostawiła go wraz z dziećmi i przybyła tu, aby pomóc rodzinie zmarłej. W kuchni, przy sprzątaniu pokoi albo przy dzieciach. Dzieci nie mogą uskarżać się na brak opieki. Wprost przeciwnie. Od śmierci matki stały się jakby ważniejsze. Są przecież sierotami. W czasie siedmiu dni żałoby bywały chwile, które nastrajały dzieci świątecznie. Po pierwsze, a jest to sprawa chyba najważniejsza, nie chodziły do chederu. Po drugie, dostawały w tym czasie prawdziwą słodzoną herbatę. Do tego zaś nie były wcale przyzwyczajone. Ponadto certowano144 się z nimi jak nigdy. To obmacywano im główki, to znów brzuszki. Pytano o pracę żołądeczków. Dowiedziały się wtedy, że w ogóle mają żołądki. A już największą frajdą było siedzieć z ojcem na kołdrze i patrzeć, jak on, pomarszczony i pochylony, ślęczy nad Księgą Hioba. Miło było słuchać coraz to nowych gości, którzy nawiedzali ich dom, aby pocieszyć w żałobie. Dziwne jakieś były ich słowa. Wchodzili do mieszkania bez zwykłego „dzień dobry”. Wychodzili bez pożegnania. Dziwnie jakoś mrugali oczami i niewyraźnie mamrotali pod nosem: – Hmm… mm… Syjon i Jerozolima.

Dla małego urwisa Szolema tego rodzaju wizyty były istną galerią najprzeróżniejszych typów i obrazów. Prosiły się po prostu, aby je przelać na papier. Na pierwszy plan wysuwa się stryj Pinie. Nie sam, ale w otoczeniu swoich synów, Isrulika i Icla, ubranych w długie kapoty. Stryj ma zakasane rękawy i przemawia. Synowie milczą. Stryj mówi na temat przepisu prawnego, dotyczącego siedmiu dni żałoby. Kiedy, od której godziny liczy się kolejny dzień. Z rana czy wieczorem? Nie jest pewny. Obiecuje, że jeszcze raz zajrzy do swoich ksiąg w domu. Wtedy już będzie wiedział dokładnie. Na razie nie żegna się. Wraz z synami bąka naprędce coś, co brzmi jak „Syjon i Jerozolima”. Urywa się szybko. Po nim zjawia się ciocia Chana ze swoimi córkami. Piskliwym głosem nacierają na ojca. Wystarczy już! Dosyć! Niech przestanie płakać! Płaczem nie przywróci Chai Estery do życia. Przed odejściem ciocia Chana zwraca uwagę, że w mieszkaniu można się udusić. Zażywa tabaki z maleńkiego pudełeczka i podnosi krzyk, aby choć jedno okno otworzyć. – Do wszystkich diabłów – woła – udusić się można. – Po niej wsuwa się ciocia Tema. Kobieta całkiem bez zębów. Trzęsie trochę głową. Z twarzy nie schodzi jej uśmiech, a w oczach łzy. Wypłakuje swoje serce i opowiada nowiny w stylu: – Wszyscy kiedyś pomrzemy…

To są typy z rodzinnej galerii. Potem zjawiają się obcy ludzie. Najrozmaitsze postacie. Jedni wierzą w Boga, w życie na tamtym świecie, a inni nie. Do tych ostatnich należy na przykład Arnold z Pidworków. Ten ze wszystkiego drwi. – Nie ma – powiada – żadnego prawa i żadnego sędziego. Stoi przecież jak byk w Piśmie, że nie ma różnicy między człowiekiem i, nie przymierzając, zwierzęciem. – Strach pomyśleć, co też ten Arnold wygaduje o Bogu i Mesjaszu. A każde wypowiedziane przez niego zdanie jest okrągłe i ma sens. Arnold to jedyna osoba, która wychodzi z domu ze słowami pożegnania. Ciekawe, co się stanie z takim Arnoldem, kiedy pewnego dnia umrze. – Mnie – powiada Arnold – możecie natychmiast po śmierci spalić, a popiół rozsypać po wszystkich siedmiu morzach. Mnie to nic a nic nie obchodzi. – Babcia Minda daje mu odprawę: – Niech już lepiej pańscy wrogowie mówią za pana. – A Arnold jakby nigdy nic. Śmieje się i odchodzi. Za to wchodzi Jose Fruchsztejn. Świeci swoimi ogromnymi zębami. I on ma żal do ojca o to, że Nachum płacze. – Tego – powiada – nie spodziewałem się po nim. – Dodie, syn Icchoka Awigdora, mówi to samo. Zaklina się na wszystkie świętości, że gdyby jemu coś podobnego przytrafiło się, to by cha, cha, cha, wrzucił do skarbonki Meira Cudotwórcy parę groszy… Gdy Dodie wychodzi, wybucha śmiech. Wszyscy przecież wiedzą, że jego żona Fejge Perl to prawdziwa perła. Perła od samego Boga. Chwała Bogu, że już można troszkę się pośmiać. Ojciec wprawdzie wciąż jeszcze zagląda do Księgi Hioba, ale już tak nie płacze, jak w pierwszych dniach żałoby. Już nie złości się na stryja Pinie za to, że ten napomyka mu o nowej żeniaczce. Wzdycha jeszcze tylko i postękuje. Wciąż zadaje to samo pytanie: – Co zrobić z dziećmi? Co z nimi począć?

– Co zrobić z dziećmi? – stryj Pinie odpowiada mu pytaniem na pytanie. Głaszcze sobie przy tym brodę. – Starsze dzieci będą pobierały naukę tam, gdzie dotychczas. Młodsze zaś dzieci wyślesz do ich dziadka, do Bogusławia.

W Bogusławiu mieszka dziadek Mojsze Jose i babcia Gitl ze strony matki. Dzieci swoich dziadków nigdy na oczy nie widziały. Słyszały tylko, że gdzieś, w jakimś odległym mieście, które nazywa się Bogusław, mają babcię i dziadka. Słyszały, że dziadkowie to ludzie bogaci, mocno nadziani. A więc chcą ich aż tam wysłać. Byłby to w istocie nie najgorszy plan. Po pierwsze, sama jazda. Po drugie, zobaczą nowe miasto. Na dodatek poznają babcię i dziadka, których przedtem w ogóle nie widziały, a to już coś znaczy. Pozostaje do wyjaśnienia tylko jedna sprawa: kogo stryj Pinie zalicza do starszych dzieci, a kogo do młodszych. Nie ulega wątpliwości, że chłopak po bar micwa może się zaliczać do starszych. I ta sprawa tak zajęła Szolema, że przestał prawie myśleć o matce, o tej, po której rano i wieczorem odmawiał Kadisz, i o ojcu, który nie przestawał wzdychać i kwękać, oraz o skarbie, tak bardzo przecież utęsknionym. Teraz pociągało go zupełnie coś innego. Podróż do wielkiego miasta, do Bogusławia, gdzie mieszka dziadek Mojsze Jose i babcia Gitl. Rodzice jego matki, o których mówią, że są tacy bogaci, tacy bogaci!

36. Nad Dnieprem

Podróż do Bogusławia. Milczący bałaguła – Szymon Wolf. W oczekiwaniu na prom. Bałaguła odmawia modlitwę Mincha nad brzegiem rzeki. Dzieci radują się modlitwą

Pewnego dnia pod koniec lata, tuż przed Groźnymi Dniami, zajechał przed ganek domu Rabinowicza kryty wóz, zwany budą. Ulokowano w nim młodsze dzieci. Dwie dziewczynki i czterech chłopców. Był wśród nich i nasz bar micwa, Szolem. Na drogę dzieci dostały po dwie koszulki, zapas żywności i list do dziadka oraz jego małżonki, babci Gitl. Nie szczędzono im pouczeń i wskazówek, jak zachować ostrożność na przeprawie promowej przez Dniepr.

Pływać po Dnieprze, i to promem! Nikt z nich dotychczas czegoś podobnego nie widział. Nie wiedzą nawet, czym to się je. Mogą sobie tylko wyobrażać. Z pewnością będzie to wielka frajda. I natychmiast wylatuje z myśli matka. Wszystko idzie w niepamięć. W głowie pozostaje tylko podróż. Myśli biegną ku Dnieprowi, zatrzymują się na promie. Znalazł się jednak ktoś, kto przypomniał im o śmierci matki. To babcia Minda. Raz po raz kładzie im do głowy, żeby, uchowaj Boże, nie zapomniały odmawiać Kadisz po matce. Głaszcze ich przy tym po twarzach swoimi zimnymi i śliskimi palcami. Całuje na pożegnanie. Na wieki, na zawsze. Wzdycha: – Jeden tylko Bóg wie, czy uda mi się jeszcze kiedyś spotkać z wami… – I tak też było. Serce nie oszukało jej. Gdy w jakiś czas potem dzieci powróciły z Bogusławia do domu, babcia Minda była już tam, gdzie przebywała ich matka. Grób przy grobie. I ojciec odmówił Kadisz po swojej matce. Był ten rok cholerny rokiem Kadiszów. Strasznie dużo ludzi odmawiało Kadisz po swoich zmarłych. Cała bóżnica naraz odmawiała Kadisz.

Człowiek i człowiek, a różnica wielka. O ile bałaguła Meir, który kiedyś przewiózł dzieci z Woronki do Perejasławia, był człowiekiem ruchliwym, żwawym i wygadanym, o tyle bałaguła Szymon Wolf, wiozący teraz dzieci z Perejasławia do Bogusławia, był człowiekiem ospałym, zatroskanym i milczącym. Milczał, że aż strach! Możesz mu kołki ciosać na głowie, możesz strzelać do niego z armaty, a on nic. Słowa nie piśnie. Poza jednym jedynym, rzecz jasna, słowem: – Wyłazić! – Czasem: – Fora z wozu! – A dzieci wprost umierały z ciekawości. Chciały usłyszeć od niego, kiedy dotrą do Dniepru, kiedy wejdą na prom. I co to jest prom? Ale nic z tego. Zamknął się człowiek. Milczy jak zaklęty. Siedzi na koźle, biczem smaga konie i cmokając głośno grubymi wargami rzuca od czasu do czasu jedne i te same słowa: – A to ci cholera! Cholery na was nie ma! – Albo dla odmiany: – Naprzód, chabety! A bodajbyście zdechły! – A jeśli się zdarzy, że nie klnie, to wtedy po cichu coś szepcze albo nuci cienkim głosem. W ten sposób odmawia z pamięci psalmy.

I tak jak ludzie są różni i rozmaite mają charaktery, różne też, nie przymierzając, bywają konie. Konie Szymona Wolfa są do niego bardzo podobne. Po prostu wdały się w swego pana. Jak on ospałe. Mają jakiś dziwny nawyk: kichają, prychają, wywijają ogonami i wloką się, wloką i wloką. I zdaje się, że jazda trwa nie wiadomo od kiedy. Jeden Bóg tylko wie, kiedy dowleczemy się do jakiegoś osiedla. Dokoła pusto. Tylko niebo, ziemia i piasek. Nieprzebrane połacie piasku. Na domiar złego konie nagle przystają. Nie idą dalej. Szymon Wolf złazi powoli z wozu i swoim cienkim głosem wyciąga: – Szczęśliwy jest ten, co nie ma w sobie litości! – Następnie zwraca się do dzieci i powiada: – Fora z budy! – Dzieci wyłażą z wozu. Co się stało? Ano nic! Droga jest piaszczysta. Konie nie uciągną wozu z ładunkiem. Trzeba więc podrałować trochę na piechotę. Żaden problem. Nie ma nieszczęścia. Jak pieszo, to pieszo! Na piechotę to nawet weselej. Jeden tylko szkopuł. Najmłodsza sierotka ma niespełna roczek. Sama nie chce zostać w wozie. Płacze. Nie ma rady. Trzeba ją wziąć na ręce i nieść. A to już w jakimś stopniu psuje zabawę. Na szczęście trwa to niedługo. Droga dalej jest lepsza i Szymon Wolf powiada do dzieci: – Ano, właźcie do wozu! – Włażą więc znowu do wozu pod budę i zaczynają rozprostowywać kości. I tak to trwa aż do następnego piaszczystego odcinka drogi. Wtedy znowu pada komenda: – Fora z budy! – A wkrótce potem: – Właźcie do budy!

I nagle, uwaga! Coś tam błyszczy w dali. Co to jest? Błyszczy jak szkło i srebrem odbija promienie słońca. Gra kolorami. Oczy od nich ślepną. Czyżby to był Dniepr? Dzieci nie mogą już usiedzieć w wozie. A wóz, jakby na złość, wlecze się leniwie. Nim bowiem dotrze do Dniepru, musi pokonać jeszcze jeden odcinek piaszczystej drogi. A piasek w tym miejscu jest sypki, gęsty, głęboki. Po kolana głęboki. Powolutku, krok za krokiem wloką się koniki. Z trudem wyciągają kopyta z piasku. Koła wozu wrzynają się głęboko. Wóz trzeszczy, ale Dniepr coraz bliżej i bliżej. I oto jawi się już w całej okazałości. Oto jest w całej swojej krasie. Tak, to on. To Dniepr. W blasku. Cały skąpany w promieniach słońca. Szerokim i jasnym uśmiechem wita młodych gości, którzy przybyli do niego – staruszka prawiecznego – po raz pierwszy w życiu, aby z szacunkiem pozdrowić go: – Szolem ałejchem, jak się masz, dziadku?

Szczególnego wdzięku dodaje Dnieprowi wysoki, zielony, miejscami żółty oczeret, gęsto rosnący nad jego brzegiem. Długie, ostre, spiczaste liście odbijają się w wodzie niczym w lustrze. A dokoła panuje cisza. Rozległy jest Dniepr. Szeroki i długi. Jak morze pełnowodny. I cicho płyną w dal jego wody. Dokąd? To tajemnica. Lazurowe niebo patrzy na rzekę z góry i wraz ze słońcem przegląda się w wodzie. A słońce nie ma zamiaru zachodzić. Niebo jest czyste i woda jest czysta. I piasek jest czysty a powietrze klarowne. I cisza, boska cisza wokół. I dal niezmierzona. Boska, bezbrzeżna dal. Przypominają się słowa z Psalmów o nieskończonych bożych przestrzeniach. Nagle: – Ćwir! – Z gęstwiny oczeretu niespodziewanie wyfrunął ptak. Niczym strzała wyrzucona z łuku przecina ciche, jasne, czyste powietrze. Zygzakami pruje w niebo. Po chwili, jakby doznał skruchy, jakby żałował swego odlotu, wraca do oczeretu. Nadlatuje chwiejnym lotem i szybko niknie w zaroślach. Ogarnia cię wtedy chęć pójścia w jego ślady. Chce się wylecieć z wozu i szybować nad wodą. A jeśli nie fruwać, to przynajmniej rozebrać się do naga, wskoczyć do rzeki i popluskać w wodzie. Żeby tak popływać. Pływać i pływać!

– Wyłaźcie z wozu! – Rozkaz Szymona Wolfa jest ostry. Sam wychodzi pierwszy. Bat ma zatknięty za pasem. Przystawia ręce do ust, zadziera głowę do góry i wydaje jakiś dziwny, głuchy ryk. Jakby dobywał go z pustej beczki.

– Pro… oom! Pro… oom! – Wygląda na to, że prom to jakaś żywa istota, mieszkająca na drugim brzegu rzeki, którą należy w ten sposób przyzywać. Dzieciaki wyłażą z budy, wyprostowują zesztywniałe od długiego bezruchu gnaty i pomagają bałagule. Na wzór Szymona Wolfa przystawiają ręce do ust, zadzierają główki do góry i piskliwym głosem nawołują:

– Pro… oom! Pro… oom!

I raptem wybuchają śmiechem. Same nie wiedzą, z jakiego powodu. Po prostu rozsadza je śmiech. Bez żadnej przyczyny. Śmieją się, bo jest im dobrze, bo są młode i zdrowe. Bo wkrótce znajdą się na promie i popłyną po Dnieprze. Kto się może z nimi równać? Ale oto słońce zaczyna już żegnać dzień. Ostatnimi złocistymi promieniami przegląda się w srebrnej toni rzeki. Śmiech ustaje. Nie do śmiechu teraz. Bardzo tu cicho na tym dnieprowym brzegu. Zaiste, wokół panuje święta cisza. I robi się jakoś chłodniej. I woda tak dziwnie pachnie. Coś brzęczy, coś szumi, coś brzmi tuż, tuż i naraz ucieka. Bałaguła tymczasem obwiązał kapotę długą chustą, wetknął na nią bat i stanął twarzą ku wschodowi. Zwyczajem pobożnych Żydów przymknął oczy, rozkołysał się, rozkiwał i swoim cienkim głoskiem zaczął odmawiać modlitwę Mincha. Modlitwa Szymona Wolfa, odmawiana pod gołym kolorowym niebem nad brzegiem starego, pięknego i pachnącego Dniepru, zlała się z szumem wciąż szepczącej wody, wywołując w młodych podróżnikach jakiś nowy, nie znany im dotąd podniosły nastrój.

Naraz oni również zapragnęli pomodlić się. Można śmiało powiedzieć, że była to ich pierwsza dobrowolna, niewymuszona modlitwa. Właśnie tutaj, pod gołym niebem, w bezpośredniej bliskości Boga. Nigdy dotychczas nie mieli na to takiej ochoty jak teraz, o wieczornej porze na łonie natury, nad brzegiem wielkiej rzeki. Opuścili jeden werset. Nic nie szkodzi. W drodze można się bez niego obejść. Zaczęli od słów: „Szczęśliwi są ci, którzy mieszkają w domu Twoim”. Modlili się śpiewnie. Ustawili się twarzą ku wschodowi. Rozkołysali się jak bałaguła. „Bóg potężny jest i groźny”. Sens tych słów rozumie się dopiero tutaj. Właśnie teraz, w ten wieczór, pod niebem nad brzegiem Dniepru. I modlitwa poszła im w smak. Jest słodka jak nigdy przedtem.

37. Na promie

Niespodziewane spotkanie na promie. Ezaw. Rozstanie bez słów

Mali podróżnicy nie zdążyli jeszcze dokończyć modlitwy, gdy ich oczom ukazał się jakiś czarny kłąb płynący w oddali po błyszczącej tafli Dniepru. W miarę zbliżania się do brzegu nabierał on w blasku zachodzącego słońca coraz to nowych kolorów i rósł w oczach. Raz po raz znikał, jakby się zapadał w wodę, aby za chwilę znów się wynurzyć. Wtem rozległ się dziwny szum. Zahuczało i zaturkotało. Można było rozróżnić turkot toczących się kółek i ciężkie skrzypienie liny. Skrócili więc modlitwę, szybko skacząc po ostatnich wersetach, i pobiegli na brzeg. Tam ujrzeli ciągnącą się przez całą szerokość rzeki grubą linę, jednym końcem przymocowaną do pala wbitego w ziemię po przeciwległej stronie Dniepru. Tymczasem przedmiot na rzece rósł coraz bardziej i bardziej. I oto ten drewniany stwór przeistoczył się w istotę niemal żywą. Wyglądała jak dom, który porusza się i płynie po wodzie. U góry, na grzbiecie, ma kółko; kółko wciąż się kręci i wprawia go w ruch. Pozwala mu płynąć po wodzie. Płynie więc powoli, ale pewnie. Jest coraz bliżej brzegu. Już można go obejrzeć z bliska. Objąć wzrokiem ze wszystkich stron.

Nie! To nie jest żywa istota. Nic z tych rzeczy. To zwykły statek. Coś w rodzaju barki lub berlinki145. Pełno na nim furmanek, koni i ludzi. To jest właśnie ów prom, z takim utęsknieniem wypatrywany przez dzieci. Tym promem popłyną i przepłyną Dniepr. Lżej się robi na sercu. Można tymczasem usiąść na piaszczystym brzegu i cierpliwie czekać, aż prom dobije do przystani. Prom bowiem płynie bardzo powoli. Ledwo porusza się. Już znacznie szybciej słońce wędruje po niebie. Właśnie je widać. Dopiero co było w górze, a oto schodzi już w dół, zniża się, zanurza i znika za rzeką. Zostawia za sobą szeroką, czerwoną plamę. Wietrzyk robi się coraz chłodniejszy. Dzieci wciąż jeszcze siedzą na piaszczystej ziemi. Najstarsze z nich wzięło na ręce najmłodsze jednoroczne maleństwo.

Nareszcie prom zatrzymuje się. Ludzie, fury, konie powoli opuszczają pokład. Wszystko odbywa się w kompletnej ciszy. Ludzie w ogóle nie odzywają się. Bałaguła Szymon Wolf wszedł na prom i również pary z gęby nie puścił. Wygląda na to, że tu obowiązuje zakaz mówienia. Najpierw Szymon Wolf wprowadził na prom konie i wóz. Ani razu przy tym nie zaklął, nie posłał koni do cholery. Następnie dał znak dzieciom, aby weszły na prom. Jeszcze chwila, a prom ruszył z woli jednego człowieka, który naparł na linę ze wszystkich sił. Cicho, bezszelestnie drgnął. Tak cicho, że nie słychać, jak płynie. Wydawało się, iż to nie prom płynie, przeciwnie, to rzeka, to Dniepr cofa się, przesuwa do tyłu, wyciąga do nas rękę na pożegnanie. Tu, na promie, widać dopiero, jak piękny, ogromny i wspaniały jest Dniepr. Płynie się, płynie, a do drugiego brzegu daleko.

Słońce zaszło już dawno. Na niebie pojawił się księżyc. Z początku był czerwony, potem zbielał. Biel i srebro. Białosrebrna kula. Stopniowo, jedna za drugą, niczym świece sobotnie, zapalały się gwiazdy. Tego wieczoru Dniepr przybrał inny kształt. Zgoła inne ukazał oblicze. Innych nabrał kolorów. Zdawało się, że włożył na siebie ciemne ubranie. Powiało od niego świeżym chłodem. Delikatnym, lekkim chłodem. I tysiące różnych myśli zaczęły Szolemowi chodzić po głowie. O nocy, o niebie, o gwiazdach, które odbijały się w cichym nurcie Dniepru. A każda gwiazda to przecież dusza ludzka. Myślał o sile promu i jego mocy. I o tym, że jeden człowiek, jeden zwyczajny goj potrafi go wprawić w ruch. Kładzie po prostu rękę na linę, ciągnie ją i wtedy kółko zaczyna obracać się, a prom płynie.

I nagle Szolem zapragnął ujrzeć tego goja. Ten właśnie majstrował przy linie. Szolem podszedł do niego. Zobaczył przed sobą młodzieńca odzianego w szarą siermięgę146. Na nogach miał potężne buciory z cholewami, na głowie futrzaną czapkę. Z całych sił, nieprzerwanie mocuje się z potwornie grubą liną. Szolem nie spuszcza oka z młodego goja. Widzi, jak ten pracuje całą parą. Jak macha ramionami. W górę, w dół, i znowu w górę, w dół. Wyraźnie słyszy, jak tamtemu trzeszczą kości. „Ezaw – myśli sobie Szolem. – Prawdziwy Ezaw. Tylko goj tak potrafi. Żyd tego nie potrafi. Gdzie tam Żydowi do takiej roboty. »Bratu twemu służyć będziesz«. Tak przecież stoi, jak byk w Pięcioksięgu. Dobrze się stało, że jestem wnukiem Jakuba, a nie Ezawa”.

A mimo to żal mu młodego goja. Współczuje temu wnukowi Ezawa. Zbyt jeszcze młody jest ten promowy. Bardzo młody Ezaw. Szolem bliżej i dokładniej przygląda mu się. Patrzy, patrzy i nagle odskakuje do tyłu. Zdaje mu się, że już kiedyś widział tę twarz. Twarz jakby znajoma. I Szolem nie zastanawia się więcej. Podchodzi do niego jeszcze bliżej. Tym razem jest tuż przy nim. Toż to żaden goj, to bardzo młody szejgec. Twarz ma niesamowicie umorusaną, zabiedzoną, o grubych rysach. Oczy ma jednak żydowskie. Zaś ręce goja. I przychodzi Szolemowi na myśl zdanie z Biblii: „A ręce jego to ręce Ezawa”. Tak, to ręce Ezawa… Dlaczego więc ten szejgec wydaje mu się znajomy? Gdzie go widział?

Zaczyna szperać w zakamarkach swojej pamięci. I przychodzi mu na myśl jeden z jego woronkowskich koleżków, Berl, syn wdowy.

Czarny chłopak o monstrualnie dużych zębach. Czyżby to był on? Przecież to on!

Młody goj zauważył, że patrzę na niego. Zsuwa czapkę głębiej na twarz i tylko boczkiem zaczyna zerkać na mnie.

I tak w ciemnościach nocy spotkały się ich oczy. Poznali się.

Niespodziewane spotkanie wywołuje w Szolemie mnóstwo refleksji. Czy Berl to goj? Żyd stał się gojem? I przypomina sobie, że jeszcze wtedy, w Woronce, głośno mówiono o tym, że Berl miał się wychrzcić. Nic też dziwnego, że obdarzono go wówczas mianem „złośliwego renegata”. A może tak podejść do niego i przypomnieć się? Zagadnąć go? Szolem czuje jednak w sobie jakiś wewnętrzny opór. Teraz istnieje przecież między nimi przepaść. Wytworzył się dystans. Panuje chłód. I jednocześnie Szolema ogarnia litość. Litość nad Żydem, który stał się gojem. W imię czego? W jakim celu? Czy po to, aby włożyć na siebie ogromną siermięgę i dużą czapę? Czy po to, aby zostać pomocnikiem promowego? Czy po to, aby być parobkiem? A parobek stoi i milczy. Żeby chociaż poruszył się. Widocznie nie śmie spojrzeć w oczy swojemu dawnemu koledze. Patrzy w dół. Wbił swój wzrok w wodę. Jakby tam było coś godnego oglądania. W chwilę potem Berl wtulił się głębiej w swoją siermięgę. Jeszcze głębiej wsunął głowę do czapki i splunąwszy w dłonie, z większym niż przedtem zapałem zabrał się do roboty. Pełną parą natarł na linę. Ta zaczęła skrzypieć i trzeszczeć. Kółka obracały się. Prom ślizgał się w wodzie. Pożerał coraz większą przestrzeń. Przybiliśmy do brzegu.

– Właźcie do budy! – zakomenderował milczący dotąd bałaguła, gdy tylko wytoczył wóz z promu na brzeg. Świsnął batem i obdarzywszy konie takimi epitetami, jak: „cholery, padliny”, ruszył naprzód. Za nami pozostał Dniepr, prom i parobek przy linie. Pozostał ten, który kiedyś był dzieckiem żydowskim, wnukiem naszego praojca Abrahama. A teraz kim jest? Szkoda! Szkoda!

142.imperiał – złota moneta używana w carskiej Rosji. [przypis edytorski]
143.parnose – zarobek, płatne zajęcie. [przypis edytorski]
144.certować się – obchodzić się z przesadną delikatnością. [przypis edytorski]
145.berlinka – rodzaj krytej barki rzecznej. [przypis edytorski]
146.siermięga (daw.) – wierzchnie ubranie chłopskie. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
02 haziran 2020
Hacim:
430 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: