Kitabı oku: «Bracia Dalcz i S-ka», sayfa 16

Yazı tipi:

Rozdział IX

W zachodnim kącie wielkiego czworoboku, zajmowanego przez fabrykę Dalczów, stał parterowy budynek z czerwonej cegły. Na drzwiach przybita była tabliczka: „Pracownia Chemiczna”. Laboratorium zajmowało trzy obszerne pokoje, w pierwszym, przeznaczonym do grubszych robót przygotowawczych, pracował chudy jak tyka laborant w granatowym kitlu, który w wielu miejscach pokryty był różnymi plamami od żrących kwasów i farb. W drugim pracował Ottman, trzeci stanowił rodzaj składu.

W tym budyneczku, do którego prawie nie dobiegał hałas z wielkich hal fabrycznych, dokonywały się badania stopów na panewki do maszyn szybkobieżnych, próby lakieru i smarów. Wąskie, długie stoły, zastawione szeregami flaszek z odczynnikami, słoje różnego kształtu, palniki gazowe, cylindry, lejki, probówki różnej wielkości, kolby, zlewki szklane i porcelanowe, tygle236 grafitowe i platynowe, aparaty Kippa237, wiskozymetry238, deflegmatory239, suszarki i piecyk szamotowy240 obok dmuchawki, napędzanej małym elektromotorem241

Było to królestwo inżyniera Ottmana, jego wyłączne, dla wszystkich obojętne, niezrozumiałe, prawie niepotrzebne.

Majstrowie i magazynierzy, wysyłając próbki do analizy, mówili pogardliwie:

– Zanieś to do kuchni.

Czyż mogli pojąć, że w tym oto niewielkim, podobnym do stróżówki, budyneczku z czerwonej cegły mieści się szyfr do odczytywania największych, najwspanialszych tajemnic świata! Że tu pod soczewką mikroskopu czy w nieuchwytnym dla oka drgnięciu wagi analitycznej może zrodzić się coś, co wstrząśnie egzystencją całej ludzkości, że tu w tym prawie niepotrzebnym, zaledwie tolerowanym dodatku do potwornego cielska fabryki metalurgicznej mieści się gruczoł, którego sekrecja242 może stać się eliksirem życia lub jadem śmierci dla całych pokoleń, ba, dla całej cywilizacji.

Głupcy. Nie rozumieją, że przechodzą obojętnie obok nowego szybu wświdrowującego się w głąb tajemnic przyrody, obok źródła, z którego wypłynie może decydująca o ich przyszłości siła. Potęga! Któż domyślić się jej może w bladych opalowych243 kroplach, osiadających z wolna na pękatych wzdęciach kolb, w białych kryształkach, układających się w dziwną figurę na dnie porcelanowej wanienki, w stłumionych detonacjach, dochodzących z hermetycznego tygla, czy w szmerze burego płynu, w szmerze, którym przyroda zwierza mu swoje tajemnice, jemu, skromnemu chemikowi fabrycznemu, inżynierowi Ottmanowi, jednemu z dziesięciu tysięcy szukających klucza.

Jakże kochał swe laboratorium. Z trudem wywalczył dlań wyposażenie, może nawet za bogate jak na potrzeby fabryczne. Sam wszystkie swoje oszczędności pakował w zakup aparatów, w uzupełnienie i ulepszenie pracowni.

Dyrekcja wcale nie interesowała się jego królestwem. Z rzadka zaglądał tu naczelny inżynier, gdy chodziło o prowizoryczne dane, dotyczące jakiejś próby, na której ostateczny rezultat nie miano czasu czekać. Kiedyś wstąpił do pracowni nieboszczyk Wilhelm Dalcz i raz czy dwa Krzysztof.

Toteż przyjście Pawła wprawiło Ottmana w stan niemal gorączkowy. Czerwony i spocony niezdarnie uwijał się po laboratorium i raz po raz przewracał sprzęty i butelki.

Paweł przyglądał się mu ze spokojem. Usiadł po obejrzeniu instalacji przy stole i wypytywał inżyniera o sposoby wykonywania badań. Zainteresowanie to nie tylko pochlebiało Ottmanowi, lecz sprawiało mu prawdziwą przyjemność. Zawsze był dobrego zdania o naczelnym dyrektorze, teraz wszakże doszedł do przeświadczenia, że jest to człowiek wyjątkowy.

Ani przez sekundę nie obawiał się, by inspekcja naczelnego dyrektora mogła mu w czymkolwiek zaszkodzić. Przeciwnie. Stan laboratorium i jego sprawność zasługiwały na tytuł wzorowości.

– Wszystko tu pan świetnie zorganizował – z uznaniem podniósł Paweł. – Pańska pomysłowość jest godna największych pochwał.

– Pan dyrektor jest zbyt łaskaw dla mnie – szczerze zawstydził się Ottman.

– Bynajmniej. A do czego służą tamte aparaty? – wskazał na dwa stoły gęsto zastawione.

Ottman trochę się zmieszał. Zrobił kilka nieokreślonych ruchów rękami i głową:

– To?… To, panie dyrektorze, pozwoliłem sobie przygotować do różnych ewentualnych prac… Na razie nie mają zastosowania, ale w pobocznych zajęciach…

– Panie inżynierze – przerwał mu Paweł – pan mnie źle zrozumiał. Ja bynajmniej nie żądam usprawiedliwienia tego, że laboratorium jest większe, niż wymagają doraźne konieczności. Sam jestem zdania, że nie należy wyrzekać się możliwości szerszych prac. Właśnie chciałem nawet prosić pana o niekrępowanie się w drobnych wydatkach. Zawsze je zaakceptuję, jeżeli tylko będzie chodziło o umożliwienie panu badań nad jakimś ulepszeniem czy wynalazkiem.

Ottman był zupełnie rozbrojony:

– Och, panie dyrektorze, naprawdę bardzo dziękuję…

– Nie ma za co – wzruszył ramionami Paweł. – Nieraz późno wieczorem przechodzę koło pańskiego laboratorium i widzę, że pan pracuje. Ma pan na warsztacie coś ciekawego?

– Kilka drobiazgów… w stadium jeszcze początkowym…

– Coś z metalurgii? – zainteresował się Paweł.

– Przeważnie nie to… – Ottman był zażenowany.

Paweł nie wątpił, że w końcu wydobędzie z niego potrzebne wiadomości. Przekonał się, że Ottman nie chce mu się przyznać do swojej pracy nad kauczukiem. Wobec tego powiedział:

– Bardzo interesuję się wynalazkami. Rozporządzałbym nawet teraz dość znacznymi kapitałami, jeżeli chodziłoby o realizację czegoś konkretnego. W każdym razie – dodał tonem żartobliwym – zastrzegam sobie pierwszeństwo kupna.

Wstał i podał rękę Ottmanowi. Widział, że ten waha się, że chce mu coś powiedzieć, lecz wolał teraz przerwać rozmowę, by umocnić w Ottmanie zaufanie.

– Do widzenia – powiedział, wychodząc. – A za parę dni wstąpię przyjrzeć się próbie z badaniem stopu na panewki…

Tak się jednak stało, że zaraz nazajutrz zjawił się w laboratorium. Nie omylił się. Ottman najwyraźniej nie mógł wytrzymać, by nie zwierzyć mu swojej tajemnicy.

– Pytał wczoraj pan dyrektor – zaczął po wymianie kilku zdań – nad czym specjalnie pracuję…

– Szuka pan kamienia filozoficznego? – wesołym koleżeńskim tonem zapytał Paweł.

Ottman uśmiechnął się niewyraźnie i powiedział:

– Szukam syntezy kauczuku…

– O!… To jest nad wyraz ciekawe. Gdyby zdołał pan dopiąć swego, a kauczuk wyprodukowany przez pana byłby znacznie tańszy od naturalnego, zrobiłby pan majątek, co to majątek, miliony! Jakże postępują pańskie prace?

– Dość pomyślnie, panie dyrektorze… Jeżeli pana istotnie to zajmuje…

Otworzył szafkę i pokazał Pawłowi trzy substancje. Jedna, przeźroczysta, lepka i miękka przypominała coś w rodzaju żywicy lub zgęstniałej gumy arabskiej, druga, szarawa, już nie była lepka i ugniatała się w palcach jak ciasto. Trzecia wreszcie była brązowa, sucha w dotyku i sprężysta. Nie różniła się niczym od kauczuku.

Ottman naciskał i głaskał niewielką bryłkę z takim rozczuleniem, że Paweł mimo woli się uśmiechnął. Obawiając się, by Ottman nie czuł się tym dotknięty, powiedział:

– Jestem zupełnym laikiem w tej dziedzinie, może pan mnie objaśni, jak się to robi, w jaki sposób wpadł pan na ten genialny pomysł?

– O, nie ja pierwszy. Przede mną robiono w tym kierunku wiele prób…

– Prób, które się nie udały?

– Niestety – powiedział Ottman takim tonem, jakby mówił „na szczęście” – wytwarzano tylko laboratoryjną namiastkę kauczuku, który nie nadawał się do użytku, gdyż nie dał się wulkanizować, czyli połączyć z siarką. Poza tym różnił się od naturalnego i tym jeszcze, że był wyłącznie związkiem terpenowym, nie zaś molekularnym połączeniem terpenów244 i związków białkowych, a temu właśnie połączeniu zawdzięcza swoje cechy tak cenne dla techniki.

– Więc panu udało się takie połączenie wytworzyć?

– Tak. Produkt, który otrzymałem, jak pan widzi, znakomicie się wulkanizuje – podał Dalczowi substancję brunatną – i mam nadzieję, że będzie można otrzymać ją względnie małym kosztem.

– Więc nie ma pan jeszcze dokładnego obliczenia?

– Na razie było to obojętne. Wyniki osiągnąłem pełne, lecz osiągnąłem je drogą kosztowną. Mianowicie ostatni zabieg wymaga bardzo drogich przyrządów, pochłania moc energii i musi trwać bardzo długo. Nie odgrywa to roli w eksperymencie, lecz dla produkcji przemysłowej nie nadawałoby się zupełnie. Mam jednak wszelkie dane teoretyczne na to, że zabieg ten będę mógł zastąpić innym, tańszym.

– Jak to teoretyczne? – w głosie Pawła zabrzmiało rozczarowanie. – Więc praktycznie jeszcze pan tego nie sprawdził?

– Nie miałem możności. Trzeba byłoby zrobić to na większą skalę, skonstruować odpowiedni aparat, a to jest kwestia kilkunastu tysięcy złotych. Jednak tak jestem pewien rezultatów, że gdybym mógł się na taką kwotę zdobyć, nie wahałbym się ani chwili.

Paweł w zamyśleniu uderzył końcem ołówka o blat stołu.

– Może bym zdecydował się – zaczął po pauzie – na dostarczenie panu potrzebnej kwoty. Nie znam się na tym. Nie chciałbym też na próżno ryzykować. Znałem paru śmiesznych ludzi, pakujących na oślep pieniądze w wiele nierealnych wynalazków. Nie zależy mi na tym, by się w czymkolwiek do nich upodobnić. Dlatego musiałbym przede wszystkim wiedzieć dokładnie, na czym polega pański pomysł, jakie są szanse za i jakie przeciw. Oczywiście tylko w tym wypadku, jeżeli pan z kimś innym nie nawiązał odpowiednich stosunków i jeżeli wzbudzam w panu dostateczne zaufanie.

Słowa Pawła wywarły na Ottmanie silne wrażenie. Patrząc na tego człowieka, ani przez chwilę nie wątpił, że na jego słowie może całkowicie polegać. Zresztą i tak nie potrzebował ujawniać wszystkich szczegółów. Zaczął mówić:

– Kauczuk, jak to panu powiedziałem, jest połączeniem terpenów ze związkami białkowymi. W połączeniu tym terpeny znacznie przeważają. Są to wszystko terpeny cykliczne typu C5H8, ale to jest ich wzór surowy, wyrażający jedynie stosunek atomów węgla do atomów wodoru w drobinie245. Rzeczywista budowa przedstawia wielokrotnik tego stosunku i powstaje drogą polimeryzacji246 terpenu zasadniczego. Ten zaś stanowi główną część składową zwykłej terpentyny.

– Czyli chodzi jakby o uwielokrotnienie terpentyny?

Ottman zaśmiał się z pobłażliwą i nieco zażenowaną wyrozumiałością:

– Niezupełnie, panie dyrektorze.

– W każdym razie terpentyna ma być surowcem, z którego zamierza pan kauczuk robić?

– Tak. Z terpenu zawartego w terpentynie otrzymuje się dwa jego izomery247: izopren i erytren, a z nich drogą polimeryzacji kauczuk lub mówiąc dokładniej, terpen kauczukowy. Tajemnica mego pomysłu polega na tym, że do reakcji włączam od razu potrzebną substancję białkową – zniżył głos i zakończył – kazeinę.

– O ile się nie mylę – zapytał Paweł – kazeina jest produktem otrzymywanym z mleka?

– Tak. Otóż w odpowiednim stosunku mieszam ją z terpentyną i pod niewielkim ciśnieniem poddaję hydrolizie.

– Cóż to znowu za zwierzę?

– Jest to reakcja, polegająca na tym, że dany związek chemiczny w obecności wody oraz pod działaniem kwasów, temperatury i ciśnienia rozpada się na dwie części, wywołując jednoczesny rozkład wody. Powstają wtedy dwa nowe związki drogą wymiany składników. Jedna część łączy się z wodorem, a druga z grupą OH. Nie należy jednak doprowadzać hydrolizy do końca, lecz przerwać w odpowiednim miejscu. W ten sposób powstaje lepki gąszcz, który pan tu widzi, warstwa lżejsza wypływająca na wierzch. Następnie gotuje się ją z dodatkiem amoniaku i otrzymuje się to ciasto.

Paweł potrząsnął głową:

– Jednak wiele z tym roboty: hydroliza, kazeina, gotowanie, amoniak…

– O, w produkcji fabrycznej to drobiazg, wszystko idzie automatycznie. Mam nawet naszkicowany plan aparatury…

– No i cóż dalej?

– Dalej, proszę pana, jest właśnie sprawa owego kosztownego aparatu.

Ottman urwał palcami kawałek ciastowej substancji, wrzucił do probówki, ogrzał nad palnikiem Bunsena248, a gdy się rozpłynęła, zaczerpnął kościaną łyżeczką odrobinę pyłu siarkowego, dosypał i ciągnął dalej:

– Z tego ciasta powstaje po dodaniu siarki od razu kauczuk wulkanizowany drogą polimeryzacji. Osiągam ją, poddając mieszaninę działaniu promieni alfa, jakie wytwarza lampa Roentgena w dostatecznej intensywności dopiero przy napięciu dwustu tysięcy wolt, a i to jeszcze jest mało, bo naświetlanie trwa bardzo długo. Może więc pan dyrektor sobie wystawić, co to za koszt. Wszystko byłoby niewykonalne, gdyby promieni alfa nie dało się zastąpić z tym samym skutkiem bardzo wysokim ciśnieniem przy użyciu odpowiednich katalizatorów. Musiałoby ono jednak wynosić od siedmiuset do dziewięciuset atmosfer.

– Czy przeprowadził pan kalkulację swego kauczuku w masowej produkcji? – zapytał Paweł.

– Tak, panie dyrektorze, byłby o dwadzieścia do dwudziestu pięciu procent tańszy od prawdziwego, no i miałby ten wielki plus, że byłby wyrabiany w kraju, z surowców krajowych…

– Tylko dwadzieścia pięć procent? – zmarszczył czoło Paweł. – To bardzo mało… to bardzo mało. Przecież terpentyna i kazeina są niezwykle tanie?…

– Rzeczywiście – rozłożył ręce Ottman. – Jednak koszt wytwarzania tak wysokiego ciśnienia, koszt hydrolizy… to musi wpływać na podrożenie produktu…

Paweł wstał i zaczął chodzić po laboratorium. Czuł na sobie zdesperowane oczy chemika. Wreszcie zatrzymał się przed nim i powiedział:

– Czy, u licha, nie ma jakiegoś tańszego sposobu?… Czy nie może pan wymyślić czegoś znacznie tańszego?

– Panie dyrektorze – głos Ottmana drżał – obniżenie ceny choćby tylko o piątą część, to już dużo, a w dodatku uniezależnienie się od producentów zagranicznych…

– Tak, tak, przyznaję panu słuszność, jednak nie jest to artykuł bojowy. Taki musiałby konkurować ceną przynajmniej o połowę niższą, ba! o trzy czwarte niższą. Sądząc z taniości surowców, spodziewałem się, że pański kauczuk mógłby zdobyć zastosowanie w szeregu dziedzin całkiem nowych… Do licha, trzeba tu czegoś, co by produkowało się w bardzo szybki, tani i nieskomplikowany sposób. Czy nie mógłby pan nad tym połamać głowy?

Na twarzy Ottmana odbiło się rozgoryczenie:

– Od dziesięciu lat pracuję nad syntetycznym kauczukiem… Owszem, już przed pięciu laty doszedłem do wytworzenia substancji, mającej wszystkie walory kauczuku naturalnego. Wówczas byłem przekonany, że już jestem u celu. I to u jakiego celu! Tamten produkt byłby tańszy nie o pięćdziesiąt procent, lecz o osiemdziesiąt! Kosztowałby dosłownie grosze… Dość powiedzieć, że byłoby taniej wylewać nim ulice, niż asfaltować je czy brukować…

– I cóż się okazało?

– Co się okazało? – niemal gniewnie powtórzył Ottman. – Okazało się, że jest to bezwartościowy szmelc, śmiecie, próchno!… Oto, co się okazało…

Odsunął szufladę i wydobył z niej garść pokruszonych, sczerniałych strzępków.

– Okazało się to, że mój tani kauczuk wytrzymuje zaledwie trzy do czterech miesięcy, po czym traci zupełnie swą elastyczność, spoistość i w ogóle wszelką wartość…

Paweł zanurzył palce w kupce czarniawych odpadków. Były szorstkie i łamliwe.

– Tak – powiedział po chwili myślenia – ten kauczuk wytrzymuje elastyczność, jak pan zapewnia, w przeciągu czterech miesięcy…

Włożył ręce w kieszenie spodni i zaczął znowu chodzić.

– Cztery miesiące, to długi okres czasu – rzucił przed siebie. – Panie Ottman!

– Słucham pana dyrektora.

– Ile dni trzeba panu na zrobienie tego kruszejącego kauczuku?

– Nie ma po co go robić.

– Jednak pan będzie łaskaw odpowiedzieć na moje pytanie.

– Jeden dzień wystarczy – wzruszył ramionami Ottman.

– Bardzo dobrze. To w laboratorium, a fabrycznie?

– Fabrycznie?… Godzina, trzy kwadranse.

– Jest pan tego absolutnie pewien?

– Absolutnie, panie dyrektorze, ale to do niczego nie jest potrzebne…

Paweł położył mu rękę na ramieniu:

– Bardzo jest możliwe, panie Ottman, że sfinansuję pański wynalazek. Na razie będzie pan łaskaw przygotować kilka kilogramów kruszejącego kauczuku. Może znajdzie się jakiś sposób zakonserwowania jego początkowej elastyczności. Może znajdę dla takiej substancji zastosowanie. Przedstawi mi pan to jutro. Jednocześnie prosiłbym pana o zrobienie planu i kosztorysu owego drogiego aparatu do wysokich ciśnień. Zależy mi na pośpiechu, a sądzę, że i panu też. Do widzenia.

Podał Ottmanowi rękę i wyszedł z laboratorium.

Wciągnął pełnymi płucami świeże powietrze. Po kwaśnym zaduchu laboratorium, gdzie nawet ubranie nasiąkało dokuczliwym zapachem różnych chemikaliów, zapach wilgotnej ziemi i rozgrzewających się w słońcu drzew był ożywczy. Paweł jednak na to nie zwrócił uwagi, a jeżeli idąc obok sztachet oddzielających teren fabryczny od ogrodu willi stryja Karola, patrzył w tamtą stronę, to tylko dlatego, iż rozważał w myśli ewentualność wykarczowania drzew i postawienia na ich miejscu nowych budynków fabrycznych. Różniłyby się one od tych z prawej strony nie tylko tym, że nie byłyby fabryką metalurgiczną, lecz i tym, że nie stanowiłyby własności braci Dalczów, lecz tylko jednego Dalcza, Pawła.

W gmachu Zarządu czekało nań kilku interesantów: właściciel wielkiego domu importowego z Helsingforsu249, sowiecki agent „Wniesztorgu”250, przedstawiciel jednej z duńskich linii okrętowych i urzędnik z ministerstwa przemysłu i handlu. Każdy z nich zajął Pawłowi przeciętnie po piętnaście minut czasu. Gdy wyszedł ostatni, na progu zjawił się sekretarz.

– Panie Holder – powiedział Paweł – zechce pan notować. Przygotuje mi pan na jutro rano dane statystyczne, dotyczące produkcji i konsumpcji kauczuku, jego ceny rynkowej w hurcie i detalu, wykaz notowań giełdowych akcji kauczukowych i listę firm oraz banków pracujących w kauczuku na wielką skalę. To wszystko. Wyjeżdżam teraz na miasto. Wrócę mniej więcej za godzinę. Pan jeszcze czegoś chciał?

– Tak jest, panie dyrektorze. Właściwie… Nie wiem, jak mam postąpić…

– O co chodzi?

– Mówiłem już mu kilkakrotnie, że pan dyrektor go nie przyjmie, on jednak wprost nie daje mi spokoju. I teraz siedzi w sekretariacie. Zachowuje się przy tym w prowokacyjny sposób. Nawet pozwala sobie na głupie uwagi o dyrekcji…

– Kto? – zdziwił się Paweł.

– Inżynier Karliczek.

Paweł wstał, zamknął biurko, schował klucze do kieszeni i powiedział:

– Zaraz pana od niego uwolnię.

Zanim sekretarz zdążył zaoponować, Paweł wyminął go i wszedł do jego pokoju. Pod oknem stukały na maszynach dwie stenotypistki. Przed biurkiem siedział w palcie i z laską w ręku Karliczek. Obrzucił wchodzącego ponurym spojrzeniem i ciężko podniósł się z krzesła.

– Czego pan tu chce? – spokojnie zapytał Paweł.

– Chciałem rozmówić się z panem dyrektorem – odezwał się chrapliwym głosem Karliczek i wyciągnął rękę, lecz widząc, że Paweł mu swojej nie poda, zwinął ją w pięść i powtórzył:

– Chciałem rozmówić się…

– Ale ja nie chcę z panem rozmawiać. Proszę natychmiast wyjść i nie pokazywać się więcej, bo…

– Bo co?! – wyzywająco zapytał Karliczek.

– Bo zabierze pana stąd policja wprost do więzienia – zimno wycedził Paweł.

Karliczek sapał przez chwilę, wreszcie utkwiwszy nienawistne spojrzenie w oczach Pawła, spróbował nadać swemu głosowi brzmienie prośby:

– Mnie i tak już nic innego nie zostało. Mam umierać z głodu… Pan dyrektor musi mnie przyjąć z powrotem. Ja stąd inaczej nie wyjdę…

– Owszem, wyjdzie pan, i to dobrowolnie, bo każę pana wyrzucić – zimno odpowiedział Paweł.

Ogromna czerwona twarz Karliczka zafalowała i stała się niemal sina. Grube serdelkowate palce zwinęły się w pięści:

– Mnie wyrzucić! Mnie! Ach ty przybłę…

Nie dokończył. Ramię Pawła wykonało w powietrzu błyskawiczny ruch i potężny cios w szczękę zachwiał równowagę Karliczka. Machnął rękami i zwalił się na ziemię. W tejże chwili Holder wybiegł na korytarz. Przerażone maszynistki zerwały się ze swoich miejsc i ukryły się za szafą. Karliczek, charcząc, podniósł się i sięgnął ręką do tylnej kieszeni. Jednakże w tejże chwili otrzymał silne kopnięcie w napięstek251 i wyjąc z bólu chwycił się za rękę. Tymczasem drzwi od korytarza otworzyły się. Do pokoju wpadło pięciu czy sześciu urzędników z sąsiednich biur, zwabionych widocznie hałasem. Wszyscy jednocześnie rzucili się na Karliczka, chcąc go obezwładnić. Ten jednak porwał krzesło i zawołał:

– Rozwalę łeb każdemu! Wara ode mnie!

– Proszę rozejść się, panowie – stanowczym tonem rozkazał Paweł.

Właśnie rozstępowali się, gdy od drzwi rozległ się głos Holdera:

– Brać go.

Dwaj barczyści robotnicy bez słowa skoczyli ku Karliczkowi. Chwila szamotania się i napadnięty leżał na ziemi. Kilka kopnięć, przekleństw i stęknięć.

– Wyrzućcie to ścierwo za drzwi! – podniesionym głosem powiedział Paweł.

– Puść mnie – charczał Karliczek – sam wyjdę.

– Po co pan inżynier ma się fatygować – uprzejmie zaśmiał się jeden z robotników. – My pana i tak grzecznie wyniesiemy na zbitą mordę.

Próbował znowu bronić się i rozkrwawił sobie nos o podłogę, a następnie rękę o drzwi. Olbrzymim cielskiem wstrząsało szlochanie, co rozpaczliwym odruchom obrony dodawało pozoru konwulsji.

– Jeszcze porachujemy się, panie Dalcz, jeszcze porachujemy się – dolatywał jego ochrypły głos z korytarza.

Wkrótce wszystko ucichło. Paweł uśmiechnął się do zemocjonowanych maszynistek i kazał woźnemu przynieść futro.

– Wiosna już w pełni – powiedział, wyglądając za okno – będzie mi za gorąco.

Gróźb Karliczka nie mógł brać na serio. O tyle znał ludzi, że przyzwyczaił się lekceważyć tych, którzy chwytają się takiej broni, jak próba zastraszenia. Zresztą w danym wypadku w grę mógł wchodzić tylko napad, a tego Paweł się nie bał. Był dość silny i zręczny, by sobie z takim Karliczkiem dać radę, poza tym nie rozstawał się teraz z małym, lecz dobrze wypróbowanym rewolwerem. Zapewne zaniechałby i tej ostrożności, gdyby nie list matki. Pisała mu, że nudzi się na wsi i że obawia się o swoje zdrowie. W dopisku była wiadomość o Jachimowskich. Ludwika bawiła na wsi i tam wylewała przed matką skargi na Pawła. Z jej słów matka wywnioskowała, że Jachimowski postanowił mścić się na Pawle i że za wszelką cenę chce odzyskać dokument, który Pawłowi przez nieostrożność wystawił.

Ponieważ należało liczyć się z możliwością, że taki głupiec jak Jachimowski w momencie desperacji chwycić się potrafi najbardziej niedorzecznych środków, że wreszcie służba może go wpuścić pod nieobecność Pawła, Paweł zamykał swój gabinet, gdzie przechowywał wszystkie papiery, na mocne zamki, no i kupił sobie rewolwer.

Tymczasem zamiast najścia Jachimowskiego miał inne, znacznie milsze. Widok wystrojonej i rozkosznie krygującej się Nity, która czekała nań w salonie, zdziwił go bardzo.

Dotychczas zaledwie kilka razy widział tę dziewczynę. Przez większą część zimy siedziała w Krynicy. U Jachimowskich bywał rzadko, a ich córka nie należała do typu domatorek. Spotykał ją tylko w tych rzadkich wypadkach, gdy zaglądał do Haliny. Nita, chociaż znacznie młodsza, przyjaźniła się z nią ku wielkiemu niezadowoleniu Ludki, która kiedyś nawet domagała się od Pawła, by wpłynął na Halinę celem zabezpieczenia Nity od złego przykładu, jaki daje jej rozwydrzone towarzystwo Haliny.

Powiedział wówczas:

– Nie zamierzam wtrącać się w cudze sprawy. Zresztą Nita jest tak ładna, że żadna opieka jej nie przeszkodzi w zdobyciu kochanka.

I naprawdę była wyjątkowo ładna. Miała ten zadzierzysty, agresywny typ urody śmiałej, wysportowanej dziewczyny o jędrnych mięśniach i żywych, mocnych ruchach. Jej nieumalowane usta były pomimo całej swojej świeżości prawie wyzywające, a kasztanowe o rudawym połysku włosy zamaszyście wysuwały się spod zielonego beretu. Zawsze robiła wrażenie przed chwilą wykąpanej w chłodnej wodzie, a jej zielony kostium zdawał się obnażać wyraźnie giętkie kształty pleców, ud, biustu i bioder. Na tle starego poważnego salonu jej sylwetka wyglądała niespodziewanie, jak reklamowy afisz luksusowej wycieczki, przyklejony do gotyckiej katedry.

Siedziała z nogą założoną na nogę i przeglądała jakiś tygodnik.

– Servus, wuju! – wstała swobodnie i wyciągnęła do niego rękę.

– Jak się miewasz, Nito – powiedział, nie ukrywając zdziwienia. – Czemu mam zawdzięczać twoją miłą wizytę?

– Chyba można cię pocałować? – zapytała figlarnie i nie czekając na pozwolenie wspięła się na palcach i pocałowała go w usta.

– Jestem twoim wujem – zażartował i położył jej rękę na ramieniu.

– Sam nie zrobiłbyś tego, prawda? Jak to dobrze być tak wysoką, jak ja.

– Czy przyszłaś właśnie dla sprawdzenia zalet twego wzrostu? – uśmiechnął się ubawiony jej sposobem bycia.

– Wyobraź sobie, że właśnie w tym celu.

Przyglądała się mu niemal ironicznie. Paweł pomyślał, że jest wyjątkowo apetyczna i że ją zaraz wyprosi za drzwi.

– Mam cię uwieść, wuju – odezwała się swobodnie. – Jak ci się te perspektywy podobają?

– Zdaje się, że za dużo wypiłaś przy obiedzie – zauważył lekko.

– Wcale nie piję – potrząsnęła głową. – Mam cię uwieść na trzeźwo. Przynajmniej oczarować. Powiedz, czy nie czujesz już pierwszych objawów?

– Jakich objawów, u licha?

– Oczarowania. Widzisz, wuju, sam sobie jesteś winien. Sprowokowałeś moje najście.

– Zechciej dać spokój rebusom, moja Nito – powiedział poważnie i strofująco.

Uderzyła rękawiczkami po kolanach:

– Wiesz, że to „moja Nito” brzmiało zbyt sucho. Spróbuj cieplej. Na przykład takim głosem drżącym z niecierpliwości pożądania: „moojaa Niitoo”.

Wybuchnęła śmiechem i z rozmachem siadła na kanapce:

– Nie obawiaj się, wuju, nie oszalałam. A naprawdę, to ty jesteś wszystkiemu winien. Przyznaj się: mówiłeś kiedyś moim rodzicom, że jestem diabelnie ładna, czy coś w tym guście?

Paweł wzruszył ramionami:

– Możliwe. Nie zamierzam zaprzeczać ci twojej urody.

– Otóż wysłali mnie, bym wypróbowała jej działanie na tobie.

– Na mnie?…

– Tak.

– Kto cię wysłał?

– Oni. Moi czcigodni rodzice.

– Gadasz głupstwa – skrzywił się Paweł.

– Wydaje ci się to niemożliwością?

– Ale w jakim celu?

– Mam wydębić od ciebie jakiś dokumencik, zobowiązanie mego zacnego ojca czy coś podobnego. Okazałeś się nieczuły na jego prośby, na wzdychanie mamy, więc należy mieć nadzieję, że wzruszy cię moja boska piękność, że złakomisz się na moje uściski, no i że zapłacisz mi tym dokumentem.

Mówiła to zupełnie obojętnym głosem, ale jej oczy wyrażały tak bezbrzeżną pogardę, że ani przez chwilę nie mógł wziąć na serio tej potwornej oferty.

– Nito – powiedział – jesteś rozumną i porządną dziewczyną.

W jej oczach zakręciły się łzy:

– Ale jeszcze przed chwilą inaczej o mnie myślałeś. Niepodobna, byś widząc mnie tu, nie domyślił się, że chodzi o zobowiązanie ojca. No cóż?… Ja wolałam sprawę postawić jasno. Masz opinię człowieka interesów załatwianych od ręki.

– Tak – pokiwał głową Paweł – twego ojca zawsze uważałem za zdolnego nawet do rajfurzenia własnymi dziećmi, ale po Ludwice nie spodziewałem się tego…

– O, bardzo słusznie. Ona nie chciałaby za nic na świecie takiej hańby. Zawsze dbała o moją moralność. Miałam cię tylko oszukać. Rozumiesz, wuju?… Mniejsza zresztą o nich. Tak długo mnie nudzili, aż zdecydowałam się przyjść do ciebie i raz odczepić się od ciągłych nagabywań.

Paweł zaśmiał się z przymusem:

– Nie obarczasz mnie chyba odpowiedzialnością za wstręt, z którym to zrobiłaś.

– Cóż znowu. Lubię cię, wuju, a nawet muszę przyznać, że mi się podobasz…

– O!…

– Francuzi powiadają – zrobiła doń oko – że kuzyni są kochankami danymi przez naturę.

– Jestem twoim wujem – powiedział z nieco frywolną patriarchalnością.

Nita uśmiechnęła się, poprawiła włosy i westchnęła gwałtownie:

– Wy wszyscy, starsi, robicie na mnie wrażenie swego rodzaju balastu, jaki my, młodzi, wciąż jeszcze przez grzeczność dźwigamy na karku. O ileż życie byłoby prostsze i łatwiejsze, gdybyśmy sami nim kierowali bez kurtuazyjnych ustępstw na rzecz waszych nieszczerych zasad i naiwnych przesądów, już nie mówiąc o waszej osobliwej moralności. Obrzydzacie nam świat. Gdybym uwierzyła, że na starość człowiek musi koniecznie stać się fałszywą świnią i naiwnym kieszonkowcem, co w waszym języku znaczy nabrać doświadczenia, wolałabym już dziś palnąć sobie w łeb.

– Moja droga – obojętnie zauważył Paweł – wiara, że tak nie będzie, jest jednym z głównych sposobów Opatrzności w zapewnieniu ciągłości gatunku. Z chwilą gdy się ją traci, już się jest starą świnią, która czuje się w tej skórze najlepiej.

– Ale ty, wuju, chyba nie mówisz o sobie? – zapytała z odcieniem niepokoju.

– Dlaczego?

– Przede wszystkim jesteś jeszcze młody…

– Tylko to? – zrobił rozczarowaną minę.

– A poza tym mam o tobie wyrobione zdanie. Jesteś par excellence252 nowoczesny i w swojej sile charakteru, i w swojej uczciwości.

– Chyba nie twoi rodzice przekonywali cię o tym?

– Właśnie oni. W każdym człowieku, na którym nie mogą znaleźć źdźbła brudu, domyślają się wewnętrznego śmietnika. Wprost w głowie im się to nie mieści, że ktoś może zdobywać powodzenie, nie nurzając rąk w błocie.

– Teraz już wiem. Jestem aniołem – zaśmiał się.

– Nie. Bynajmniej. Widzisz, wuju – strzepnęła z irytacją rękawiczkami – i na tobie mści się te kilka lat, o które jesteś ode mnie starszy…

– Kilkanaście – poprawił.

– Tym gorzej. Nie wierzę w aniołów. Znacie tylko dwa sądy: anioł albo łotr. Anioła się nienawidzi i unika, a łotrowi się zazdrości. Ale na przykład ty. Rzeczowy, pełny człowiek, oto wszystko. A najlepszy masz dowód w tym, że twoje powodzenie wszystkich cieszy, wszystkich za wyjątkiem, oczywiście, kochanej rodzinki. Wczoraj grałam z młodym Kolbachem w tenisa. Jego ojciec twierdzi, że jesteś wielkim człowiekiem. U Koseckich bywa cały świat ministerialny. Nie lubię tego towarzystwa, ale tym razem czułam się tam świetnie. Cały czas mówiono o tobie. Paweł Dalcz to, Paweł Dalcz tamto. Genialny ekonomista, rozum, uczciwość, mur, beton, żelazo i takie rzeczy.

– I tobie to sprawiało przyjemność? – zdziwił się szczerze.

– Tak.

– Ale dlaczego?

Zamyśliła się i milczała przez dłuższą chwilę:

– Lubię cię – powiedziała wreszcie tonem rozwagi. – Mam dla ciebie szacunek. Widzisz, niewielu spotyka się ludzi, dla których można mieć szacunek i lubić ich jednocześnie. Gdy rozmawiam z tobą, albo po prostu, gdy na ciebie patrzę, mam poczucie pewności, zaufania, coś tak jak w reklamie PKO.

– Ostrożnie, Nito, to brzmi prawie jak oświadczyny!

Potrząsnęła głową:

– Nie. Ty nigdy nie wybrałbyś takiej jak ja.

– Nie doceniasz siebie. Jesteś czarująca. I bardzo rozsądna.

– Ostrożnie, wuju, to brzmi prawie jak zachęta!

Roześmieli się oboje i Paweł powiedział:

– Chciałbym ci zrobić przyjemność. Czy będziesz zadowolona, jeżeli zniszczę ten dokument podpisany przez twego ojca?

Nita zarumieniła się:

– Nie. Byłaby to zapłata za moją… sympatię. Nie chcę.

– Jednakże, gdybym na przykład bez powodu spalił ten papier?…

– To co innego.

– Więc bądź pewna, że nie chodzi mi o rewanż. Rewanżuję ci się tym samym, czyli sympatią, a zobowiązanie twego ojca nie jest dla mnie tyle warte, co możność sprawienia ci małej przyjemności.

236.tygiel – naczynie o kształcie zbliżonym do kubka wykonane z materiału ogniotrwałego. Służy do przeprowadzania operacji na substancjach stałych wymagających stosowania wysokiej temperatury. [przypis edytorski]
237.aparat Kippa (chem.) – szklany przyrząd do otrzymywania niewielkich ilości gazów, złożony z trzech połączonych naczyń, ustawionych jedno nad drugim; wynaleziony przez holenderskiego aptekarza Petrusa Kippa, powszechnie używany w laboratoriach chemicznych do 2 poł. XX w. [przypis edytorski]
238.wiskozymetr – lepkościomierz, przyrząd do pomiaru lepkości cieczy. [przypis edytorski]
239.deflegmator (chem.) – rodzaj chłodnicy, w której następuje skroplenie części pary destylowanej mieszaniny, co pozwala na zwiększenie efektywności procesu destylacji. [przypis edytorski]
240.piecyk szamotowy – piecyk wykonany z szamoty; szamot a. szamota: ogniotrwała glina, wypalona w wysokiej temperaturze i zmielona, używana jako dodatek przy wytwarzaniu materiałów ogniotrwałych. [przypis edytorski]
241.elektromotor (przestarz.) – silnik elektryczny. [przypis edytorski]
242.sekrecja (daw.) – wydzielina. [przypis edytorski]
243.opalowy – lśniący, mieniący się kolorami tęczy jak opal. [przypis edytorski]
244.terpeny (chem.) – izoprenoidy, węglowodory o wzorze ogólnym (C5H8)n, występujące w żywicy drzew iglastych i balsamicznych, nadające im charakterystyczny zapach. [przypis edytorski]
245.drobina – tu: cząsteczka związku chemicznego. [przypis edytorski]
246.polimeryzacja (chem.) – reakcja, w wyniku której wiele małych cząsteczek tego samego związku, zwanych monomerami, łączy się w dużą cząsteczkę, polimer. [przypis edytorski]
247.izomery (chem.) – związki chemiczne o takim samym sumarycznym wzorze cząsteczkowym, ale mające różny układ atomów w cząsteczce. [przypis edytorski]
248.palnik Bunsena – rodzaj palnika laboratoryjnego. [przypis edytorski]
249.Helsingfors – oryginalna szwedzka nazwa miasta Helsinki. [przypis edytorski]
250.Wniesztorg – ros. skrótowiec utworzony z początków słów wyrażenia внешняя торговля (handel zagraniczny), używany zamiast pełnej nazwy: Народный комиссариат внешней торговли СССР (Ludowy Komisariat Handlu Zagranicznego ZSRR); był to organ zarządzający państwowym monopolem handlu zagranicznego, odpowiednik ministerstwa; posiadał swoje przedstawicielstwa w różnych państwach. [przypis edytorski]
251.napięstek – nadgarstek. [przypis edytorski]
252.par excellence (fr.) – w całym tego słowa znaczeniu, w najwyższym stopniu. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
630 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: