Kitabı oku: «Profesor Wilczur», sayfa 10

Yazı tipi:

Przychodziła wówczas Wasylowi myśl, by panu Latosikowi, który z Donką na przyzbie młyna siedział, z góry przez klapę worek otrębów na łeb wysypać. Nie zrobił jednak tego, choć mógłby się później tłumaczyć, że to nieumyślnie. Nie zrobił z tej przyczyny, że ścisnęło mu serce przypuszczenie: a nuż pan Latosik się jej podoba?… Wtedy nie pomogłoby i dziesięć worków ani nawet tęgi kij… Pan Latosik, choć skromny urzędnik, szkoły pokończył, elegancko wyrażać się umie, czy dzień powszedni, czy święto w kołnierzyku i w krawacie chodzi, i perfumami pachnie.

Po jego wyjeździe Wasyl bacznie przyglądał się Donce, usiłując pomiarkować, czy po zalotach takiego szykownego kawalera nie będzie go traktowała inaczej. Ale Donka nie zmieniła się w niczym. Tyle tylko, że jedwabną chusteczkę z włosów zdjęła.

Natura kobieca po raz pierwszy w życiu wydała się Wasylowi pełną niezgłębionych tajemnic i zasadzek.

Na to jednak nie było rady. Z drugiej strony Wasyl zdawał sobie sprawę z własnych walorów. Wiedział, że niejedna dziewczyna w okolicy chętnie by się zań wydała, już nie tylko dlatego, że dziedziczył po ojcu młyn, zasobne gospodarstwo i, jak ogólnie mówiono, sporo oszczędzonych pieniędzy, ale i z tej racji, że cieszył się najlepszą opinią. Za spódnicami nie latał, po karczmach nie chodził, pracę swoją znał, a przy tym nosił się czysto, zgrabny był, uchodził za przystojnego i nikt go jeszcze niezdarą ani głupim nie nazwał.

Toteż w medytacjach swoich i te atuty brał pod uwagę, nie tylko strony ujemne, a teraz, gdy dowiedział się od Wilczura, że ojciec żadnych konkretnych zamiarów co do jego przyszłości nie ma i że synowej mu wybierać nie myśli, uczuł się znacznie wzmocniony w swojej pozycji. Następstwem tego poczucia było uświadomienie sobie nieprzepartego przekonania, że żyć na świecie nie potrafi bez tej właśnie dziewczyny. Przez cały dzień pracy układał sobie w głowie, jak do Donki przystąpić, jak zacząć z nią rozmowę, co powiedzieć. Wieczorem, gdy się już przebrał, miał wszystko ułożone i niby od niechcenia zaproponował Donce, gdy znaleźli się razem przed domem:

– Haki na ryby mam przygotowane. Czy nie pojechałabyś ze mną łódką zastawiać je na górnych stawach?

Nie patrzył jej przy tym w oczy, jakby się obawiał, że z jego spojrzenia wyczyta całą niezwykłość tej pozornie zwyczajnej propozycji. Donka jednak widocznie nie miała żadnych podejrzeń, gdyż zgodziła się od razu.

– Za chwilę – powiedziała. – Tylko wezmę stare kapcie.

– A spiesz się – krzyknął za nią – bo najlepiej zastawiać o samym zachodzie.

– Dobrze, dobrze – krzyknęła mu już z sieni. – Poczekaj minutkę.

– Pójdę do łodzi, wodę wyleję – zawołał.

Chciał jeszcze trochę zyskać na czasie i ruszył w kierunku stawu. Łódka istotnie trochę przeciekała i trzeba było czerpakiem wodę z dna wylać, potem zsunąć ją z brzegu, na dziobie ułożyć haczyki z przynętami tak uważnie, by sznurów i włosia nie poplątać. Nim skończył te zabiegi, nadeszła Donka. W różowej perkalowej sukience w czerwone kwiatki, suto marszczonej w pasie i z białym kołnierzykiem spiętym pod szyją wyglądała tak ładnie, że Wasyl wolał wcale na nią nie patrzeć.

„Całkiem mi się wszystko pokręci – myślał – i nic mądrego nie powiem”.

Łódź ześliznęła się chybko po piasku i wiosła zanurzyły się w wodę. Nad lasem wisiała wielka, czerwona, napęczniała kula słońca, dotykając rąbkiem najwyższych koron drzew. Na lekko pomarszczonej powierzchni stawu droga ku słońcu znaczyła się purpurowymi rozpryskami na tle seledynowego odbicia nieba.

– Powinna chwytać – odezwał się Wasyl przy trzecim czy czwartym zarzuceniu wioseł.

– Co mówisz? – spytała obudzona z zamyślenia.

– Mówię, że ryba będzie dobrze chwytać. Pora taka. W zeszłym roku szczupaka złapałem. Takiego na metr.

– A dużo ich tu jest?

– Pewno niemało. Ryby dużo, to i szczupaków dużo.

Rozmowa się urwała. Wasyl gorączkowo poszukiwał w głowie tematu. Wreszcie odezwał się:

– U Szymona w Koziatkach krowa dziś padła. Dobra krowa była. I padła.

– A dlaczego? – dość obojętnie zapytała Donka.

– Któż ją może wiedzieć. Pewno zjadła coś nie takiego.

Znowu zapanowało milczenie. Tym razem jednak Wasylowi nic nie przyszło do głowy i zaczął sobie nucić pod nosem jakąś piosenkę. Tak dopłynęli do przeciwległego brzegu. Korzenie olch powikłanymi czarnymi sznurami zanurzyły się tu w wodzie. Brzeg opadał stromo i niedaleko od niego zaczynała się już głębia. Wasyl z uwagą i z wprawą przyczepiał do długiego sznura poszczególne haki, potem zaczął je ostrożnie wypuszczać kolejno do wody. Koniec sznura przymocował grubym węzłem do mocnego korzenia i robota była skończona. Wytarł ręce, rozejrzał się i powiedział:

– A może posiedzimy tu na brzegu? Taka ładna pogoda i kwiaty pachną…

– A posiedzimy – zawołała wesoło. – Może zobaczymy, jak która chwyci.

Przywiązali łódkę i wyszli na brzeg. Między olchami rosła gęsta, wysoka trawa. Na tę stronę nie wypędzano ani bydła, ani świń, ani koni na nocleg. Usiedli obok siebie i właśnie Wasyl zaczął się głowić nad tym, od czego ma zacząć, gdy Donka spytała:

– A twój ojciec jeszcze nie wrócił. Dokąd on tak jeździ?

Wasyl uchwycił się nadarzającej się sposobności jak zbawienia.

– Właśnie – powiedział. – i ja nie wiem, dokąd jeździ. Nikomu nie mówi. Do wczorajszego dnia to nawet bałem się.

Donka zdziwiła się:

– Bałeś się? Czego?

– A tak… Nie wiedziałem, po co jeździ. To i myśli różne przychodziły.

– A teraz wiesz po co?

– Teraz nie wiem. Ale wiem, że nie o mnie chodzi.

– Jak to nie o ciebie? A dlaczego miało chodzić o ciebie?

Wasyl rozstawionymi palcami czesał trawę, wpatrując się w nią z taką uwagą, jakby chodziło o wykonanie nader ważnego i pilnego zadania.

– Widzisz, Donko, lata już swoje mam. Ojciec kiedyś wspominał, że żenić się mi pora. To teraz, jak zaczął jeździć po okolicy… Myślałem: może żony dla mnie szuka. Jeździ tam i ówdzie, żeby sobie synową wybrać.

Donka zaśmiała się.

– Jak to tak?… Szukać? Na drodze jaką spotka i patrzy, czy będzie dobra na żonę dla ciebie, czy nie?… To zabawa.

– Wcale nie – ujął się za ojcem Wasyl. – Przecież zna ludzi tych i owych. Wie, że ten ma córkę czy tamten. To trzeba zobaczyć, jaka ona w domu. Czy ładna, czy gospodarna, czy zdrowa, jak jest koło niej. To się zajeżdża niby przypadkiem na pogawędkę i patrzy się. Wszyscy tak robią. Taki zwyczaj na świecie.

Donka była ubawiona. Iskrzyły się jej oczy i rozchylały w śmiechu wargi.

– No i co? – zapytała, przechylając kokieteryjnie głowę. – Wypatrzył coś dla ciebie?

– Nie wypatrzył, bo i nie o patrzenie mu chodzi. Swoje jakieś sprawy miał.

– To ty, biedny, jesteś zmartwiony – chichotała Donka, której nie opuszczał dobry humor.

Wasyl powiedział ponuro:

– A tobie, Donka, w głowie tylko jedno: naśmiewać się ze mnie.

– Wcale się z ciebie nie naśmiewam – spoważniała nagle. – Ot, po prostu wesoło mi.

– To dlaczego mówisz, że ja się mam martwić? Przecież wiesz, że się cieszę.

– Wcale nie wiem, że się cieszysz. Skąd mogę wiedzieć? Siedzisz smutny, w trawę oczy wbiłeś, skąd mam wiedzieć, że się cieszysz?

Wasyl chrząknął kilka razy i spod oka spojrzał na nią.

– Cieszę się, że obawa przeszła, że mi ojciec dziewczynę nie po sercu wybierze. Pomyśl sama: gdyby tobie na przykład takiego chłopaka gwałtem dawali, któren się tobie nie podoba.

Donka lekko wzruszyła ramionami.

– E, który by tam mnie chciał. I nie w głowie mi takie rzeczy.

Wasyl znowu spochmurniał.

– Bo pewno w mieście zostawiłaś jakiegoś, który ci się podoba?

– Nikogo nie zostawiłam.

– Nikogo? – zapytał nieufnie. – A może i nikogo. Bo ci się tak ten pisarz z gminy, pan Latosik, podobał… Wiadomo, krawat zielony nosi, perfumami od niego zalatuje.

Donka prychnęła jak kotka.

– To i co, że zalatuje? Czy to ja perfum nie wąchałam?

– A jednak jedwabną chusteczkę nałożyłaś.

– A cóż to, nie wolno mi chusteczki nałożyć?

– Pewno, że wolno. Czemuż nie? Głównie wtedy, kiedy jest dla kogo.

– Każdy gość jest gościem. A ten pisarz to nawet zezowaty.

– Zezowaty, nie zezowaty – zauważył Wasyl. – A wszystkie za nim latają.

– Jak wszystkie to nie ja. Coś ty, Wasyl, do niego upatrzył? A choćby mi się podobał, to dla ciebie przecież rzecz obojętna.

Wasyl wywiercił palcem w darni sporą dziurę, zanim odpowiedział:

– Jakby było obojętne, to ja by nic nie mówił. Widać nieobojętne.

– Nie rozumiem, co ci może na tym zależeć – z niewinną minką powiedziała Donka.

– Widać zależy.

– A dlaczego?

Wasyl opuścił głowę i posępnie odpowiedział:

– Bo ty, Donka, bardzo mi się podobasz.

– Ja? – zawołała z największym zdziwieniem, na jakie ją było stać.

– Pewno, że ty – mruknął Wasyl.

– Boże drogi, co tobie we mnie może się podobać!

– Nie wiem co… Skąd mogę wiedzieć… Wszystko mi się podoba.

– E, żartujesz ze mnie – zaśmiała się swobodnie.

Wasyl poczerwieniał.

– Jakież to żartowanie – powiedział prawie ze złością – kiedy chcę się z tobą ożenić? Ożenek to żadne żarty.

– Ty ze mną? – zapytała prawie szeptem. – Nie mogę uwierzyć.

Wasyl niecierpliwie machnął ręką.

– Ot, takie i gadanie z babami. Mówię jej wyraźnie, to ona nie chce wierzyć. Ojciec ma rację. Z babami najtrudniej. Gdybym chłopu powiedział: chcę się z tobą żenić, to ten dałby mi ludzką odpowiedź: tak albo nie.

Danka wybuchnęła długim, głośnym śmiechem.

– Oj, Wasyl, Wasyl. Z chłopem byś się żenił. Co ty opowiadasz!

Aż skuliła się ze śmiechu. Objęła swoje kolana, ukryła twarz między nimi i śmiała się bez przerwy. Nawet gdy umilkła, nie podniosła głowy.

Wasyl zapytał:

– No więc, jak będzie z nami?

Ponieważ nie odpowiadała, ponowił pytanie:

– Donka, no jakże?…

Wobec jej dalszego milczenia serce mu wezbrało goryczą i zaczął mówić jakby do siebie:

– Ja wiem, że nie przypadłem tobie do gustu… Prosty ja chłop, a ty kształcona panna. I z miasta… Pewno, że w mieście przyjemniej jest żyć… Kto już raz miasta zakosztuje, temu wieś nie w smak… Chociaż na przykład profesor na odwrót, a to nie byle kto… Człowiek rozumny, bywały… Ale u ciebie inna sprawa, no, i niejednego lepszego ode mnie znajdziesz… Jak woli w sercu nie ma, to i sposobu nie ma… Wiedziałem ja to, wiedziałem, że mnie nie zechcesz…

Głos mu drgnął i umilkł. Po chwili dodał tonem rezygnacji:

– Ale cóż, myślałem, popytać nie grzech…

Znowu zapanowało milczenie. U góry stawu, przy rzeczce rozlegały się pierwsze żabie głosy. Słońce skryło się już zupełnie, od łąk spłynął chłodny powiew. Donka wstała i powiedziała cicho:

– Późno już. Czas do domu.

Po chwilowej radości, która opanowała ją, gdy usłyszała wyznanie Wasyla, ogarnął ją nagły smutek. Zrozumiała, że chłopak ten, który tak bardzo się jej podobał, nigdy nie zostanie jej mężem. Przeraziła ją nawet myśl, że stary Prokop, gdy dowie się o wszystkim, nazwie ją niewdzięczną. Przygarnął ją pod swój dach, a ona tak mu się odpłaciła, że zbałamuciła mu syna. Bo cóż, nie mogła tego przed sobą ukrywać, że od początku robiła wszystko, by się przypodobać Wasylowi. A rodzice jego gotowi pomyśleć, że robiła to, by złapać bogatego męża. Może to i prawda, co mówił Wasyl, że ojciec nie chce wtrącać się w wybór synowej, ale przecież nigdy się nie zgodzi, by została nią biedna sierota, uboga krewna, którą wziął na łaskawy chleb.

Wolno schodziła do łodzi. Już przy samym brzegu Donka odwróciła się i zobaczyła tuż za sobą Wasyla. Blady był i wyraz twarzy miał tak smutny, jakim go jeszcze nigdy nie widziała.

W niespodziewanym dla samej siebie porywie nagle zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła ustami do jego ust. Czuła, jak obejmują ją mocno i coraz mocniej jego ramiona, jak unoszą ją w górę, tak że ledwie palcami nóg dotykała darni.

Nagły plusk wody przywołał ich do przytomności. Najbliższy pływak raz po raz zanurzał się pod powierzchnią wzburzoną gwałtownymi ruchami ryby, która połknęła haczyk.

– Musi być jakaś duża sztuka – powiedział Wasyl, lecz nawet nie ruszył się z miejsca i nie rozluźnił objęć.

– Puść już – odezwała się cicho Donka.

W odpowiedzi przygarnął ją mocniej, mówiąc:

– Widzisz, jaka ty jesteś… A już myślałem, że mnie nie lubisz. I tak ciężko mi się zrobiło na sercu…

– Lubię cię, Wasyl, strasznie cię lubię, ale co nam obojgu z tego przyjdzie?

Zaśmiał się.

– Co nam przyjdzie? Co ma przyjść? Pobierzemy się i zostaniesz moją żoną, i tak nam dobrze będzie na świecie jak nikomu.

Ze smutkiem potrząsnęła głową.

– Nie, Wasyl. Nie mogę zostać twoją żoną. Twój ojciec nigdy się na to nie zgodzi.

– Nie zgodzi się? Dlaczego?… Przecież sam powiedział, że to moja sprawa. Sam profesorowi tak powiedział. Dlaczegóżby się miał teraz nie godzić?

– Bo jestem biedna.

– No więc co? – już mniej pewnie zaoponował Wasyl. – Tego, co mam, dla nas obojga starczy…

– Tak, ale twoi rodzice zechcą dla ciebie żony z posagiem…

– A ja nie chcę żadnej innej – zawołał porywczo. – Albo ty, albo żadna. Mam już swoje lata, nie jestem niedorostkiem i sam mam prawo wybrać sobie taką żonę, jaką chcę. Ot i wszystko. A jak ojcu się nie podoba, to jego łaski nie potrzebuję. Jestem zdrowy, silny, na chleb zarobię sam. Bo to mały świat?…

– Co ty opowiadasz, Wasyl – westchnęła Donka. – Sam wiesz, że przeciwko woli ojca nic nie zrobisz.

Wasyl zasępił się. Istotnie, jego stosunek do ojca polegał na bezwzględnej uległości i chociaż w nagłym porywie mogło mu przyjść na myśl, by się przeciw ojcu zbuntować, wiedział, że tego nie potrafi, że gdyby przyszło co do czego, podporządkuje się jednak jego woli.

– Tak czy owak – powiedział – najpierw trzeba ojca zapytać. W głowie mi się nie mieści, żeby raz mówił profesorowi, że to moja sprawa, a drugi raz zabraniał mi wyboru według mego.

– Bo i na myśl mu nie przyjdzie, że możesz wybrać sobie taką biedną jak ja. A co do pytania, to lepiej nie pytaj.

– Dlaczego mam nie pytać?

– Bo co ja nieszczęsna wtedy zrobię? Twój ojciec przepędzi mnie z domu, nazwie niewdzięcznicą, powie, że mu się tak odpłaciłam za jego dobroć. Nie, Wasyl, lepiej nie pytać.

Wracali do domu w ponurym nastroju. Wasyl milcząco i wolno poruszał wiosłami. Ani przez moment nie godził się z rezygnacją Donki. Rzeczywiście, zawiadomienie ojca o małżeńskich zamiarach w stosunku do Donki mogło pociągnąć za sobą jego gniew i gniew ten mógł się skierować właśnie przeciw Donce. Na to Wasyl nie mógł jej narażać. Należało wymyślić taki sposób załatwienia sprawy, by w żadnym wypadku nic Donce nie groziło. A sposób taki był tylko jeden: wybadać opinię ojca, zanim mu się coś konkretnego powie. Tu oczywiście Wasyl nie mógł liczyć na własne siły i postanowił znowu udać się o pomoc do profesora.

Przywiązując do palika łódź, powiedział Donce:

– Zobaczysz, wszystko jeszcze będzie dobrze. Najważniejsze jest to, że teraz już wiem, że jesteś dla mnie przychylna.

– Jak dla nikogo innego – szepnęła ledwie dosłyszalnie.

Chciał ją znowu przytulić do siebie, ale właśnie na mostku ukazał się rudy Witalis.

– Pójdziesz, Donka, ze mną po wieczerzy do Radoliszek? Dziś sobota i kino puszczają.

– Lepiej nie chodźmy – powiedziała po chwili wahania.

Nalegał jednak póty, aż się zgodziła.

Rozdział X

Nie była to taka niedziela jak inne. Prokop wcześniej niż zwykle wrócił z nabożeństwa. Z domu wynoszono pośpiesznie wszystkie ławy, stołki, krzesła, ustawiając je w cieniu pod drzewami. Nie upłynęła godzina, a podwórze zaroiło się od wozów i bryczek. Większość przyjezdnych byli to starsi, poważni gospodarze z okolicy najbliższej, nie brakło jednak i takich, którzy przybyli z wiosek odległych o dwadzieścia czy nawet trzydzieści kilometrów. Narada snadź nie miała trwać długo, gdyż koni nie wyprzęgano. Baby zostały na wozach, chłopi zaś udali się pod drzewa i tu zasiedli.

Obrady zagaił pan Walenty Szuba, najpoważniejszy wśród wszystkich wiekiem i powszechnie ceniony gospodarz z Raczkowic:

– Zebrali my się tu na obgadanie pożytecznej sprawy, po myśli Prokopa Mielnika, a na pożytek ludziom i na chwałę Bogu. Wszystkim wam wiadomo, o co chodzi, a choć my ludzie i niebogaci, i samych pewno nie byłoby stać na taką budowlę, ale wierzym, że jak się już zacznie, to niejeden do nas się przyłączy, czy to swoją pracą, czy materiałem, czy pieniędzmi. Tylko durny człowiek nie rozumie, że to nam wszystkim na korzyść wyjdzie, nam i całej okolicy. A przy tym i wdzięczność należy się profesorowi okazać, bo zaszczyt to dla nas wielki, że w nasze strony powrócił, choć mógł w dalekim mieście siedzieć.

– Pewno, pewno – odezwały się liczne głosy.

Szuba ciągnął dalej:

– Tedy i jemu życzliwość okazać, i sobie pożytek zrobić musimy. Na żadne wielkie rzeczy nas nie stać, ale myślę, że dom czteroizbowy postawić możemy, gontem kryty. Nasz gospodarz, Prokop Mielnik, ofiarował się odpisać pod dom dziesięcinę placu, gromada z Rudziszek obiecała drzewo. A teraz musimy uradzić, kto podejmie się zwózki, kto zadeklaruje murarską robotę przy fundamentach, ciesielską i inne. O cegły do pieców i kominów, a także samo o szkło do okien nie kłopoczcie się już, bo to my z moim szwagrem Zubarem bierzemy na siebie.

Szuba skończył i zaległo milczenie tak długie, że zdawać by się mogło, że zebrani bynajmniej nie są zwolennikami wysłuchanego projektu. Myliłby się jednak, kto by tak sądził. Ludzie tutejsi nie lubią pośpiechu, nie lubią też wyrywać się pierwsi przed innymi. Nie jest to przyjemne być posądzonym o brak opanowania i wysuwanie siebie przed sąsiadów.

Pierwszy odezwał się brodaty osiłek Iwan Bałabun, staroobrzędowiec z Nieskupy, nie tylko dobry rolnik, ale i stolarz ceniony w całej okolicy. Ten w imieniu własnym jak i swoich braci przyrzekł wykonać wszystkie roboty stolarskie, czego zresztą po nim ogólnie się spodziewano. Następnie pan Józef Petrunis ze wsi Bierwinty obiecał w imieniu swojej gromady (jako że piastował godność sołtysa) gonty i robotę przy pokryciu dachu. Ludzie z Wiczkun, najlepiej w ciesielstwie obeznani, zadeklarowali, że zrąb postawią. I tak jedne po drugich sypały się zgłoszenia, a Prokop Mielnik detalicznie wszystko spisywał na wielkim arkuszu papieru. Gdy już wszystko było wyszczególnione, obecni jeden po drugim składali pod spodem swoje podpisy. Niewiele ich było. Na kilkudziesięciu zebranych zaledwie kilku naliczyć można było piśmiennych. Reszta zamiast nazwisk stawiała po trzy krzyżyki. Nic to jednak nie umniejszało ważności zobowiązania. Raz, że po długim namyśle zostało uczynione, a dwa, że z dobrej woli.

Teraz dopiero wszyscy hurmem udali się pod przybudówkę, a Prokop wszedł do środka. Chociaż to była niedziela, zastał Wilczura przy pracy, zajętego warzeniem jakichś ziół.

– Cóż tam, Prokop? – Wilczur podniósł głowę. – Zdaje się, że masz wielu gości.

– Nie goście to – zaprzeczył ruchem głowy młynarz. – W sprawie zajechali i już więcej do ciebie jak do mnie.

– Do mnie? – zdziwił się Wilczur.

– A tak. Ciekaw byłeś, dokąd jeżdżę i po co, to teraz wyjdź przed chatę, to się i dowiesz. Już tam czekają wszyscy.

Wilczur, zaintrygowany, pojęcia nie miał, o co chodzi.

– Cóż tam knujecie? – zapytał nieufnie.

– Ano chodź, to i będziesz wiedział.

Zebrani wieśniacy przyjęli Wilczura niskimi ukłonami. Najwymowniejszy zaś z nich wszystkich, Szuba, wystąpił naprzód i powiedział:

– Ot, przyszli my, panie profesorze, podziękować panu za to, żeś do nas wrócił. Ale że dziękowanie dziękowaniem, to wiadomo. Najlepsze słowa po wietrze się rozejdą i nic z nich nie zostanie. Tak ot, my uradzili, żeby nasza wdzięczność nie tylko w słowach była. Pieniędzy ty od nas, panie profesorze, za leczenie brać nie chcesz, a jeszcze i lekarstwa darmo rozdajesz. A słyszeli my od Prokopa, że zamiarowałeś tu w naszych stronach wybudować lecznicę, ale że tobie wszystkie pieniędze rozeszły się na te lekarstwa. Tak ot, Prokop przyjechał do mnie i mówi, żeby my tu sami dla twojej wygody i dla naszego, wiadomo, pożytku wspólnymi siłami pobudowali lecznicę. Radziliśmy, radzili i ot z narady tej co wyszło…

Tu Szuba rozwinął arkusz papieru, nałożył okulary i jąkając się zaczął czytać, co kto przyrzekł i ofiarował. Następnie papier z szacunkiem złożył i podał profesorowi, mówiąc:

– Niewielka to rzecz, ale myślimy, że i tobie będzie miło, a i zaszczyt to dla naszej okolicy niemały, bo i w samym miasteczku lecznicy nie ma. Przyłożym się każdy, czym może. Bogatsi pieniędzmi czy materiałem, biedniejsi pracą, czyli też zwózką. Przyjm to od nas, panie profesorze, bo z serca dajem, co kto może. Niewielka to będzie chata, ale żyj w niej i lecz nas długie lata.

Wilczur był tak wzruszony, że nawet końcowa inwokacja rymowana nie powstrzymała łez, które mu napłynęły do oczu. Znał tych ludzi od dawna i dobrze, nie przypuszczał jednak, że żywią dlań tyle życzliwości, że zdolni są do tak poważnych ofiar. Uściskał kolejno Prokopa, Szubę, Bałabuna, Petrunisa i całą resztę.

– Nigdy wam tego nie zapomnę, dobrzy ludzie – powtarzał, nie ukrywając rozczulenia.

Natychmiast też przystąpiono do narad, jak ma być budynek lecznicy rozplanowany. Dla lepszej orientacji ruszyli wszyscy na wzgórek, gdzie miał stanąć. Budowlą miał kierować doświadczony cieśla z Wickunów, pan Kurkowicz, ogólny zaś nadzór powierzono Szubie i Prokopowi Mielnikowi.

Gdy się już wszyscy rozjechali, Wilczur powiedział:

– Toś mi naprawdę wielką niespodziankę zrobił, Prokopie. Domyślam się teraz, że jeździłeś wszędzie po sąsiedztwie, by namówić ludzi na tę lecznicę. Niełatwo to ci pewno przyszło…

– Z początku, póki nie wytłumaczyłem co i jak, to pewno, że niełatwo. Ale później, jak się zwiedzieli, że ten i ów już się zgodził, ten obiecał to, a inny tamto, to i więcej się znalazło. Jak zaczniem roboty, na pewno zgłosi się jeszcze niejeden.

– A kiedy chcecie zacząć? – zapytał Wilczur.

– Nie ma po co odkładać. Jutro już zaczną kamienie zwozić na fundamenty, więc i kopanie jutro zaczniemy.

Prokop mówił zwykłym tonem i starał się nie okazywać tej dumy, jaką czuł wobec realizacji swego zamierzenia. Istotnie, w poniedziałek od wczesnego rana zaczęły zajeżdżać furmanki z kamieniami, przyszło też kilku ludzi z Nieskupy, kilku z Radoliszek i trzej Litwini z Bierwintów z łopatami i oskardami. Pan Kurkowicz z żółtą calówką wystającą z cholewy i ze zwojem szpagatu wymierzał, obliczał i znaczył teren. Od rana wprawdzie padał niewielki deszcz, lecz to nie przeszkadzało pracującym.

Cały młyn i wszyscy jego mieszkańcy przejęci byli rozpoczętym dziełem. Ludzie, którzy przyjechali po poradę lekarską, o ile się czuli na siłach, też zabrali się do pomocy przy budowie. Wzgórze, na którym pracowano, oddalone było od młyna zaledwie o kilkaset kroków i widać je było jak na dłoni. Toteż gdy Łucja, o niczym jeszcze nie wiedząc, przyszła z miasteczka, była zaintrygowana tym nowym widokiem. Oczywiście w ciągu dnia podczas przyjmowania pacjentów, robienia drobnych operacji, nakładania opatrunków i temu podobnych czynności zdążyła dowiedzieć się od profesora, o co chodzi, li tylko w dorywczych informacjach. Wieczorem jednak profesor zaprowadził ją na miejsce budowy i objaśnił o wszystkim.

Był podniecony przedsięwzięciem, ożywiony, usposobiony niemal entuzjastycznie. Z młodzieńczą energią snuł plany na przyszłość.

– To dopiero początek, panno Łucjo. To dopiero początek. Zobaczy pani! Za naszym przykładem pójdą inne okolice. Setki lekarzy skazanych na próżnowanie w mieście zrozumie nareszcie swoje posłannictwo i poświęci się cichej pracy na dalekich prowincjach, gdzie ludność jest prawie zupełnie pozbawiona opieki lekarskiej, gdzie śmiertelność wśród dzieci osiąga wręcz przerażające liczby.

Potakiwała mu z zachwytem, a on mówił dalej:

– Niech pani patrzy. Bez niczyjego nacisku ludzie ci wykazali, że wcale nie są obojętni na sprawy higieny, że rozumieją obowiązek społeczny, że chcą iść naprzód. O, widzi pani, deklaranci prawie wszyscy podpisali się na tym papierze krzyżykami. Prawie wszyscy są niepiśmienni. Są ciemni, ale pragną światła. Pragną postępu. I każdy w miarę swoich możności chce się doń przyczynić. Nic ich przecie nie zmuszało do żadnych ofiar, żadne nakazy władz, żaden nawet obowiązek. A niech pani weźmie pod uwagę to, że mieszkają tu przeważnie ludzie biedni…

Zaśmiał się i dodał:

– A największy kawał zrobili Jemiołowi! Mam doprawdy z nim teraz sto pociech. Udaje, że niby nic, ale jest wyraźnie wytrącony z równowagi tą historią. Jego cynizm i sceptycyzm gwałtownie tracą grunt pod nogami. Rzecz nie do wiary. Nie zdobył się dotychczas na żadną zjadliwą uwagę. Mruczy tylko pod nosem.

– Nie ma obawy – śmiała się Łucja. – Szybko odzyska swoją elokwencję. Niech tylko się oswoi z tą nową dlań rzeczywistością. Ale przyznam się profesorowi, że i ja się nie spodziewałam ze strony tych ludzi gotowości aż do takiego wysiłku, chociaż znam ich może lepiej niż pan.

Profesor oburzył się.

– Pani lepiej niż ja? Chyba pani żartuje? W ciągu paru miesięcy!

Łucja spostrzegła, że palnęła gafę, i zawołała:

– Ależ oczywiście żartuję!

W istocie wcale nie żartowała. Od czasu przyjazdu w te strony zgodnie ze swoimi pierwotnymi planami nie ograniczała się do pomagania profesorowi, lecz bardzo często wybierała się w odwiedziny do pobliskich osiedli. Pod różnymi pozorami zaglądała do chałup, znajomiła się zarówno z dziećmi, jak i ze starszymi. Przy sposobności rozdawała lekarstwa, leczyła drobniejsze schorzenia, opatrywała zaniedbane skaleczenia. Ale głównie zajmowała się czymś innym. Tłumaczyła babom wiejskim znaczenie czystości, nakłaniała do częstszego mycia naczyń, do używania bielizny pościelowej, do używania kąpieli, nakłaniała do otwierania okien i wietrzenia dusznych izb, tłumaczyła, że trzymanie zwierząt domowych i drobiu w chałupie wpływa źle na zdrowie nie tylko ludzi, ale i owych zwierząt. Ponieważ zaś obdarzona była zdolnością wpływania na otoczenie, te wsie, do których zaglądała częściej, stopniowo zaczęły coraz porządniej wyglądać. Oczywiście nie bez wpływu na miejscową ludność pozostawał fakt, że Łucja była asystentką Wilczura i działała niejako w promieniu jego autorytetu. W każdym razie dość szybko zyskała zaufanie w pobliskich osiedlach i życzliwość ludzką.

Często zwracano się do niej o radę w różnych sprawach niemających już nic wspólnego z jej fachem. I rzeczywiście miała prawo powiedzieć, że lepiej od profesora znała okolicznych mieszkańców.

Toteż nie bez słuszności zauważyła teraz:

– Wie pan, profesorze, że nie należy żywić zbyt wielkiej nadziei na to, że czyn tych ludzi znajdzie szerokie naśladownictwo. Chyba że po kraju rozsiedli się kilka tysięcy profesorów Wilczurów.

– Mówiłem przecież, że lekarze na pewno ruszą na wieś.

– Tak – zaoponowała. – Ale chodzi tu właśnie nie o byle lekarza, lecz o człowieka, dla którego ludność będzie żywiła pietyzm taki, jaki żywi dla pana.

– Myli się pani, panno Łucjo. Moja osoba odgrywa tu bardzo drugorzędną rolę. Nie ja dałem inicjatywę ani też nie zachęcałem ich do budowania lecznicy. Sami to wymyślili, postanowili i zorganizowali. Ja nawet palca do tego nie przyłożyłem.

– Ale oni zabrali się do tego jedynie z tej racji, że pan tu jest, że pana uważają za swojego wielkiego dobrodzieja, że wierzą panu bezgranicznie, że chcą mu ułatwić pracę. Nawet nie zdaje pan sobie sprawy z tego, jak wielkim mirem cieszy się pan u nich. Nie tylko mirem: czcią, uwielbieniem.

Wilczur machnął ręką.

– Przesadza pani. Nie trzeba przesadzać, panno Łucjo.

– Nie przesadzam. Gdyby było inaczej, niż mówię, nie przychodziliby do pana jak Żydzi do rabina z prośbą o rozstrzyganie ich sporów, o mediacje, o poskramianie opornych lub przemawianie do rozsądku tym swoim bliskim, którzy chcą popełnić coś złego. I nie powinien pan, profesorze, pomniejszać swojej roli i swego znaczenia wśród nich. Nie powinien pan im odbierać wiary, że sama Opatrzność im pana zesłała. Taka wiara jest twórcza i pożyteczna…

– Ale nieuzasadniona – przerwał Wilczur. – Niczym nieuzasadniona.

Łucja patrzyła przed siebie w milczeniu i po chwili odezwała się cicho:

– Kto to może wiedzieć, profesorze?… Czy pan sam może wiedzieć?… W jaki sposób zdobyć pewność, czy nie jesteśmy zawsze tylko narzędziem ponadludzkich mocy, które przez nas działają, które nami kierują?

Wilczur machnął ręką.

– Toteż i nie potrzebujemy wiedzieć – powiedział prawie surowo.

– A jednak… – zaczęła Łucja.

Przerwał jej:

– Nie trzeba. Nie trzeba zagłębiać się w to, co jest poza nami. Należy w sobie szukać i praw, i busoli. I po prostu robić swoje. Robić to, co sumienie nam nakazuje. Być w zgodzie z sobą. Tak zawsze myślałem…

– Tak, profesorze. Wiem o tym – odpowiedziała Łucja. – Trzeba jednak mieć tyle wewnętrznej wartości i równowagi ducha co pan, by sobie wystarczyć, by nie szukać na zewnątrz usprawiedliwień i wyjaśnień, by mieć poczucie własnej prawdy. Widzi pan, to w panu jest właśnie siłą, która pociąga, która narzuca innym nie tylko szacunek, ale i tę serdeczną, tę głęboką życzliwość, jaka pana otacza.

– Niechże pani nie opowiada takich rzeczy, panno Łucjo – powiedział prawie zażenowany. – Jestem najzwyklejszym człowiekiem pod słońcem i Bogu za to dziękuję. Jemioł powiada, że trzeba być niczym, że dopiero wtedy można być szczęśliwym. Ja sądzę, że w tym jest dużo przesady. Trzeba być czymś, lecz czymś niewielkim. Ot, dobrym chirurgiem, dobrym młynarzem, dobrym budowniczym, mieć jakąś swoją małą pozycję we wszechświecie, cenić ją, w miarę możności udoskonalać i żyć po prostu, później umrzeć po prostu i zostawić po sobie pamięć dobrze spełnionego obowiązku… To wszystko.

Siedział na dużym kamieniu i patrzył przed siebie w zamyśleniu.

Łucja powiedziała:

– Jednego brak w tym programie…

– Brak?…

– Tak. To jest program bardzo samolubny. Trzeba być przynajmniej tak bogatym i tak szczodrym, by się z kimś drugim podzielić sobą, by komuś drugiemu dać bodaj cząstkę swoich uczuć, swoich przeżyć…

Spojrzał na nią z uśmiechem.

– Jeżeli są coś warte – powiedział. – Jeżeli nie są to strzępy, tylko strzępy, tylko resztki czegoś, co już od dawna spłowiało, zużyło się, zamarło…

Nie mówił zupełnie szczerze. Wyrażał tylko swoje obawy i oczekiwał od Łucji zaprzeczenia. Ona jednak milczała długo i potem powiedziała:

– Przecież pan wie, jak bardzo pana kocham. Przecież pan wie.

– Odprowadzę panią do Radoliszek. – Wilczur podniósł się.

Gdy już minęli młyn, zaczął mówić:

– Wiem, że pani tak się zdaje. Wiem, że pani wierzy w to, co mówi, droga panno Łucjo. Jakże jednak ja, który znajduję się u schyłku życia, mogę przyjąć od pani ten dar, dar pani młodości, urody, uczuć?… Muszę być uczciwy. Może nie jestem aż tak stary, by pragnienie jakiegoś osobistego szczęścia wyglądało u mnie na groteskę. Ale chcę być z panią szczery. Zbyt wiele żywię dla pani serdeczności i przyjaźni, bym miał odwagę sięgać po to, co pani mi tak lekkomyślnie chce ofiarować.

Yaş sınırı:
12+
Litres'teki yayın tarihi:
02 haziran 2020
Hacim:
430 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi: