Kitabı oku: «Pierścień i róża», sayfa 2

Yazı tipi:

Rozdział czwarty. Jak to nie zaproszono Czarnej Wróżki na chrzest Angeliki i kto na tym wyszedł najgorzej

Dwadzieścia lat przed rozpoczęciem naszej powieści – kiedy obchodzono urodziny i chrzest księżniczki Angeliki, z którą zapoznaliśmy się w pierwszym rozdziale – zdarzył się wypadek, o którym nikt nie wiedział w Paflagonii – a szkoda, bo był bardzo a bardzo ciekawy. Król i królowa (podówczas jeszcze książę i księżna) nie zaprosili wcale Czarnej Wróżki na uroczyste chrzciny – ba! wydali nawet rozkaz odźwiernemu pałacu, aby pod żadnym warunkiem wróżki do książęcego domu nie wpuszczał. Ów odźwierny zwał się Gburiano. Był to ogromny, nieokrzesany drab – zły i oburkliwy. Może właśnie dlatego Ich Książęce Moście mianowały go pierwszym odźwiernym pałacu? Trzeba było widzieć Gburiana, jak odprawiał niepożądanych gości, zwłaszcza różnych dostawców dworu z nie zapłaconymi rachunkami! Jak huknął swoim gburowatym głosem: „Nie ma nikogo w domu!”, to aż ściany drżały, a ludzie umykali czym prędzej. Był on mężem owej pięknej hrabiny Gburii-Furii, której opisem zachwycaliśmy się przed chwilą. Kłócił się z nią bez ustanku od rana do nocy. Ale „przyszła kryska na Matyska”, jak to zaraz zobaczymy.

Czarna Wróżka – choć nieproszona – zjawiła się przed drzwiami pałacu. Przez otwarte okna salonu widać było księcia i księżnę w otoczeniu dworu. Gburiano wiedział o tym, oświadczył jednak wróżce tonem cierpkim i opryskliwym, że „Ich Książęcych Mości nie ma w pałacu”. Równocześnie zagrał jej fujarkę na nosie i zrobił ruch, jakby chciał Czarną Wróżkę za drzwi wypchnąć. – Wynoś się stąd czym prędzej, stara czarownico! – wrzasnął. – Dla takich jak ty nie ma Jaśnie Państwa w domu. – To powiedziawszy, wszedł do sieni i pchnął drzwi z hałasem, ale Czarna Wróżka wetknęła między zawiasy swoją laseczkę i drzwi nie chciały się domknąć. Gburiano wpadł w straszny gniew. Wybiegł na dwór i wyrzucił z siebie cały potok wściekłych i bardzo szkaradnych przekleństw. – Cóż ty sobie myślisz – wykrzykiwał, dławiąc się z wściekłości – że ja od tego jestem odźwiernym, żebym ciągle przy drzwiach wartować musiał! Zamknij mi zaraz drzwi! Nie chce mi się stać tutaj dłużej! Słyszysz? – A na to Czarna Wróżka uczyniła tylko jeden majestatyczny ruch ręką i wyrzekła spokojnie:

 
Będziesz w drzwiach tych ciągle tkwił,
Krzycz, Gburiano – krzycz co sił.
Tkwij tu! Moja każe Moc,
Noc i dzień, i – dzień i noc!
 

– Aa! Aa! A to co znowu? Hee – ojej! Ojej – gwałtu! – puść mnie! Ooo! Uh! uh! – darł się Gburiano jak opętany – aż naraz ucichł… Grube łydki, ogromne, niezgrabne łapy i wspaniały korpus odźwiernego Ich Książęcych Mości nikły pod podniesioną laseczką wróżki. Gburiano uczuł, że ziemia usuwa mu się spod stóp, że całe ciało skręca mu straszliwy kurcz, że jakaś śruba wpija się w jego wnętrzności, i nagle, jakby piekielnym kołowrotem porwany i zwinięty, zawisł i utkwił… w drzwiach. Ręce zwiędły i podwinęły się w górę, nogi – słynne, wspaniałe nogi – ściągnęły się kurczowo w małe, biedne, wyschnięte nóżki i zawisły zrośnięte pod wielkim włochatym łbem, a ciało nieszczęsnego lokaja przeniknął zimny, ostry dreszcz. – O – ooo! Hm! – mruknęła jeszcze wielka głowa, zimna – zimna, jakby była z metalu – i ucichło wszystko.

Gburiano przedzierzgnął się w wielką metalową rączkę od dzwonka w tych samych drzwiach, których tak niegrzecznie, tak grubiańsko pilnował. Człowiek o sercu zimnym jak żelazo – zamienił się w żelazną rączkę od dzwonka i dzwonił – dzwonił – dzwonił… zębami z zimna.

Wisiał przybity mocno, mocno do drzwi i marzł, marzł tak, że w czasie długich zimowych nocy sople lodu zwisały z jego żelaznego, potężnego nosa. A gdy przyszło lato i gorące, upalne dni – wielki, wspaniały nos rozgrzewał się pod żarem słońca i piekł okropnie. Nie dość tego. Pierwszy lepszy listonosz, pierwszy lepszy chłopak odnoszący do pałacu listy lub przesyłki targał bez litości za wielką rączkę od dzwonka.

A gdy książę z księżną małżonką wracali do domu z przechadzki, książę zauważył zmianę, jaka zaszła w bramie. – Patrz – zwrócił się do swej żony – założono nową rączkę do dzwonka. Ciekawa rzecz, ta głowa przypomina mi rysy naszego odźwiernego! Znowu go nie ma w bramie, tego wiecznie podpitego włóczykija!

Innym razem zajęła się nową rączką od dzwonka posługaczka pałacowa. Przyszła i szorowała nos Gburiana piaskiem i popiołem długo, długo, póki nie zaczął się pięknie świecić i błyszczeć w promieniach słońca. A gdy przyszła na świat mała siostrzyczka Angeliki, obwiązano żelazną głowę starą ścierką mocno, bardzo mocno. Raz znowu w nocy podochoceni przechodnie zapragnęli zemścić się na nieznośnej głowie, która na nich wybałuszała szkaradne ślepia, i pokiereszowali łeb Gburiana porządnie scyzorykami i laskami. Wreszcie księżna kazała pewnego razu całe drzwi przemalować. Malarze smarowali brzydką, kleistą i cuchnącą farbą całą głowę – szast-prast po nosie, po oczach, po ustach, aż umalowali ją całkiem na kolor jasnozielony.

Wierzajcie mi, Gburiano miał za swoje! Żałował też nieraz gorzko, że tak brzydko dawniej postępował, że tak ciężko obraził Czarną Wróżkę. W pałacu nikt się o jego zniknięcie nie zatroszczył, własna jego żona ani zapytała o niego.

Kłócił się z nią przecież zawsze i uciekał do szynkowni spijać piwo, a że długów miał wyżej uszu, sądzono powszechnie, że drapnął do Australii lub do Ameryki spróbować szczęścia w innej części świata. Skoro zaś książę z księżną zasiedli na tronie jako królewska para Paflagonii i opuścili swój dawny dom – wszyscy zapomnieli najzupełniej o dawnym, wielkim i niegrzecznym odźwiernym Ich Książęcych Mości, którego żałośnie wykrzywiona głowa widniała na dębowej bramie pałacu.

Rozdział piąty. Jak wielki fraucymer6 księżniczki Angeliki powiększył się o jedną maleńką osóbkę

Jednego pięknego dnia, kiedy księżniczka Angelika była jeszcze malutką dziewczynką, guwernantka jej, wielce szanowna pani Gburia-Furia, wyprowadziła ją na przechadzkę do wspaniałych królewskich ogrodów. Gburia-Furia osłaniała starannie parasolką twarzyczkę księżniczki Angeliki przed palącymi promieniami słońca, aby uchronić jej delikatną cerę od piegów, a mała Angelika niosła w rączce smakowite ciasteczko z rodzynkami, przysmak, którym chciała uraczyć łabędzie hodowane licznie na stawach królewskiego parku.

Obie damy dochodziły już do brzegów stawu, gdy wtem przydreptała ku nim mała dziewczynka, jakiej nawet niemłode już i doświadczone oczy czcigodnej guwernantki nie oglądały jeszcze nigdy w życiu.

Było to maleńkie, milutkie stworzonko – ale w jakimż dziwnym, niezwykłym stanie! Dziewczynka wyglądała tak, jakby już Bóg wie jak długo nie była wcale czesana i myta. Prawdziwy las bujnych, gęstych włosów wichrzył się nad jej wybladłą twarzyczką.

Jej płaszczyk podarty był na strzępy, a na nóżkach miała jeden tylko, i to bardzo podarty trzewiczek.

– A cóż to za szkaradny brudas! – zawołała Gburia-Furia. – Kto cię tu śmiał wpuścić do ogrodu, obdartusie paskudny?

– Daj mi ciastecko – odezwała się mała dziewczynka. – Jestem baldzo, baldzo głodna…

– Głodna? Co to znaczy głodna? – zapytała Angelika, dając dziewczynce ciasteczko.

– Ach! Ach, księżniczko, jakże dobra, jak anielsko dobra jesteś – rzekła Gburia-Furia. – Spójrzcie tylko, Najjaśniejsi Państwo – tu zwróciła się do króla i królowej, którzy nadeszli właśnie w towarzystwie małego księcia Lulejki. – Spójrzcie na tego uroczego aniołka, na to wcielenie dobroci. Właśnie spotkałyśmy tutaj tę brudną małą nędzarkę, nie wiem, dlaczego straże dworskie nie ubiły na śmierć tego szkaradzieństwa, nie wiem, jakim sposobem przylazło to aż tutaj, i – raczcie tylko miłościwie spojrzeć, Dostojni Państwo – mój mały, słodki aniołek, moje cudne kochanie daje temu brudasowi swoje własne ciasteczko!

– Nie lubię wcale takich ciastek – rzekła Angelika.

– To nic, niemniej jesteś prawdziwym aniołem dobroci, księżniczko – ozwała się guwernantka.

– Rozumie się – potwierdziła Angelika. – A ty, mały brudasku, powiedz, czy nie jestem naprawdę śliczna?

Istotnie, księżniczka, uczesana starannie w długie wijące się loki i ubrana w najpiękniejszą w świecie sukienkę i najpiękniejszy w świecie kapelusz, wyglądała bardzo ładnie.

– Baldzo lićna, baldzo lićna – rzekła mała dziewczynka i poczęła zaraz radośnie dygać i tańczyć, i śmiejąc się, zajadała z wielkim smakiem ciastko. Ruchy jej były lekkie i zwinne, a cała postać niezwykle milutka; kręcąc się zgrabnie wkoło, przyśpiewywała ochoczo:

 
Doble ciasto ma lodzynki,
Więc wesołe lobię minki!
 

Król, królowa, Angelika i Lulejka śmiali się serdecznie. A mała tancerka, ciągle wirując, śpiewała:

 
Juz nie będę nigdy płakać,
Lubię tańcyć, śpiewać, skakać!
 

Naraz zniknęła w klombie kwiatów, lecz za chwilę już była z powrotem. Z róż i rododendronów uwiła śliczny wianuszek i tańczyła z nim tak zabawnie i uroczo przed królewską parą, że wszyscy byli zachwyceni maleńką znajdką, a zdumiona królowa zapytała:

– Powiedz nam, maleńka, skąd się tu wzięłaś? Gdzie twoja chatka? Jak się zwie twoja mamusia?

A dziewczynka odpowiedziała zaraz:

 
Nie ma matki, nie ma chatki,
Nic nie miałam, nie mam nic!
Uciekałam – uciekałam,
Nie wiem nic i nie mam nic!
Jedna lwica miła —
Mlećkiem mnie kalmiła —
Miała jeście lwica ta
Lwiątka miłe – ślicne dwa —
Nie ma lwiątek – nie ma nic,
Nie mam nic i nie wiem nic!
 

Wyśpiewując tak, maleńka nie przestała ani na chwilkę tańczyć i przytupywać nóżkami, na których widniał tylko jeden podarty trzewiczek. Wszyscy obecni ubawili się tym widokiem znakomicie. W końcu Angelika zwróciła się do królowej: – Moja mamusiu – rzekła – wszystkie moje zabawki już mi się dawno znudziły, papuga, którą lubiłam, uciekła właśnie wczoraj z klatki, więc pozwól mi, mamusiu, zabrać do domu tego śmiesznego brudaska; dam jej kilka starych sukienek i… uśmieję się z niej nieraz wyśmienicie.

– Wielkoduszna istota, wcielenie dobroci – westchnęła Gburia-Furia, wznosząc oczy ku niebu.

– Ach, mam kilka sukienek, których nie cierpię – mówiła Angelika – a ta mała może być moją służącą. No, mały brudasie, pójdziesz do mnie na służbę, co?

Dziewczynka klasnęła w rączki z uciechą i zawołała:

– Ci pójdem? Pójdem! Pójdem! Taka ładna cięznićka! Pewnie obiad dośtanę i siukienki! Pójdem!

I znowu śmiali się wszyscy – a potem zabrano dziewczynkę do królewskiego pałacu. Gdy ją umyto, uczesano i ubrano w sukienki księżniczki, maleńka wyglądała zaraz inaczej; okazało się, że jest może nawet ładniejsza od Angeliki. Oczywiście, księżniczka tego nie zauważyła. Nie mogło jej się pomieścić w głowie, nie umiała nigdy nawet pomyśleć, że mógłby się znaleźć na świecie ktoś równie ładny, dobry i mądry jak ona sama. Czcigodna Gburia-Furia, bojąc się, aby malutka służąca nie wbiła się w dumę i nie zapomniała nigdy o tym, w jaki to sposób dostała się do fraucymeru księżniczki, schowała jej podarty płaszczyk i jedyny zniszczony trzewiczek do dużego szklanego pudła, a na pudle przylepiła kartkę z napisem:

„Ubranie małej znajdy, Rózi, którego używała, zanim za nadzwyczajną łaską i dobrocią Jej Królewskiej Wysokości, księżniczki Angeliki, powołana została do służby przy jej osobie.”

Czcigodna dama dopisała jeszcze na kartce datę całego zdarzenia i starannie pudło zamknęła.

Czas jakiś Rózia była ulubienicą księżniczki.

Śpiewała, tańczyła, deklamowała swoje wierszyki, aby tylko swoją nową panią zabawić. Jednakowoż niedługo potem podarowano księżniczce bardzo zabawną małpkę, potem znowu maleńkiego, ślicznego pieska, wreszcie nową, wspaniałą lalkę, a wtedy księżniczka zapomniała o Rózi i nie troszczyła się wcale o to, co się z nią dzieje. Rózia, osamotniona, posmutniała bardzo i już nie śpiewała swoich zabawnych wierszyków, widząc, że nie ma ich kto słuchać. Gdy podrosła, mianowano ją nadworną służącą księżniczki. Nie pobierała żadnej pensji, a jednak zręcznie i ochoczo spełniała swoje obowiązki.

Raniutko była już na nogach, kładła się spać ostatnia – zawsze była pod ręką, zawsze pamiętała o wszystkim. Nikt tak szybko jak ona nie umiał uprzątnąć pokoju, naprawić sukni, upiąć włosów i zakręcić papilotów księżniczce. Z uśmiechem spełniała każde polecenie i znosiła każdy kaprys swej pani. Nigdy nie widziano jeszcze na dworze tak miłej panny służącej.

Kiedy księżniczka wyrosła na dużą pannę – wyrosła także i Rózia. Księżniczka zaczęła bywać na balach i zabawach, Rózia zaś zostawała zawsze w domu i oddawała pani swej tysiące usług. Najpiękniejsze suknie księżniczki, budzące podziw powszechny, były dziełem jej małych, pracowitych rączek. Szyjąc i haftując, przysłuchiwała się z największą uwagą wykładom profesorów, którzy codziennie odbywali lekcje z Angeliką. Ale gdy Rózia chciwie łowiła każdy wyraz padający z ust uczonych mężów, księżniczka poziewała ukradkiem albo myślała o najbliższym balu. Lekcje tańca brały dziewczynki razem: muzyce przysłuchiwała się Rózia ze szczególnym zajęciem i w nieobecności Angeliki grała z wielkim zapałem ćwiczenia i zadane do nauczenia utwory. Tak samo było z nauką rysunków, to samo z językiem włoskim, francuskim i innymi językami; uczyła się ich, słuchając nauczycielek Angeliki. Strojąc się na bal, mówiła księżniczka: – Mogłabyś też, Róziu, wykończyć wieczorem rysunek mój na jutrzejszą lekcję. – Dobrze, proszę panienki – odpowiadała z radością Rózia i natychmiast zabierała się do roboty. Tylko że nie kończyła zadań i rysunków Angeliki, ale robiła je na nowo. Pewnego razu, na przykład, profesor rysunków kazał księżniczce narysować głowę rycerza. Otóż rysunek „zaczęty” przez księżniczkę wyglądał mniej więcej tak7:

a „dokończony” przez Rózię tak:

a kto wie, czy jeszcze nie był piękniejszy. Naturalnie Angelika podpisała pod nim swoje imię, a cały dwór, nie wyłączając króla i królowej, zdumiewał się i unosił nad zdolnościami księżniczki. Nikt się jednak bardziej nie zachwycał tym obrazkiem jak biedny Lulejka, który powtarzał wzdychając: – Ach, jaki geniusz z tej Angeliki!

Przykro mi bardzo, ale muszę powiedzieć, że i robótki księżniczki robiła za nią Rózia. A co jest najszczególniejsze, to to, że i sama Angelika, nie tknąwszy nigdy igły i naparstka, wyobrażała sobie, że to są jej własne prace, i przyjmowała pochlebstwa, pochwały i hołdy całego dworu. Wkrótce nabrała tak wysokiego mniemania o sobie, że zaczęła sądzić, iż na całym świecie nie ma dziewczęcia, które by jej mogło dorównać, i że nie znajdzie się nikt, kto by godzien był starać się o jej rękę. Małej służącej natomiast nikt nigdy nie chwalił, więc też nie wbiła się w pychę8, a będąc z natury dobrą, miłą i uprzejmą dzieweczką, od rana do nocy przemyśliwała tylko, czym by pani swojej zrobić przyjemność. Teraz już i wy pewnie zaczynacie sobie zdawać sprawę, że Angelika miała swoje przywary i bynajmniej nie była takim ósmym cudem świata, za jaki Jej Książęcą Mość poczytywano.

Rozdział szósty. O tym, jak się wiodło królewskiej latorośli, książątku Lulejce, na dworze króla Walorozy

Czas nam przejść teraz do księcia Lulejki, jeszcze w kolebce ograbionego z przynależnego mu dziedzictwa przez niegodziwego stryja.

Pacholę to, jak wiecie już z poprzednich rozdziałów, wzrastało w najzupełniejszej beztrosce i – wzorując się na otoczeniu – nie myślało o niczym innym, jak tylko o urządzaniu uczt i polowań, wykwintnym stroju, ujeżdżaniu ognistych rumaków i rozrzucaniu garściami pieniędzy.

Lulejka był zbyt dobroduszny i lekkomyślny, by czuć żal do stryja o pozbawienie go korony, tronu i berła. Od książki i polityki uciekał jak diabeł od święconej wody, dzięki czemu przydany mu ochmistrz9 mógł przez dwadzieścia cztery godziny na dobę oddawać się swemu ulubionemu zajęciu, słodkiej drzemce. Za to Wielkiemu Kanclerzowi, baronowi Filistrozie, z roku na rok przeciągała się mina, bo książę Lulejka wzbraniał się zgłębiać tajniki prawodawstwa paflagońskiego, które traktował z równym lekceważeniem jak matematykę i nauki klasyczne. Nie wszyscy profesorowie jednak uskarżali się na brak pilności Lulejki. Wielki Koniuszy Nadworny nie miał dość słów pochwalnych dla odwagi i zręczności, z jaką Lulejka dosiadał i ujeżdżał najdziksze rumaki, baletmistrz dworski zaliczał go do najlepszych swoich uczniów. Jego Ekscelencja Szambelan ogłaszał najpochlebniejsze raporty o postępach czynionych przez księcia w trudnym kunszcie gry bilardowej, najwyższe uznanie miał dla Lulejki także Radca Dworu, Nadinspektor Placów Tenisowych.

Gdybyśmy tak jeszcze zapytali o zdanie kapitana gwardii królewskiej, dzielnego fechtmistrza Zerwiłebskiego, dowiedzielibyśmy się z pewnością, że od śmierci straszliwego generała Kotłumbaja, dowódcy wojsk Krymtatarii, któremu rapier kapitana przeszył pierś na wylot, jeden Lulejka dotrzymywał placu kapitanowi. – Tęgi byłby król z niego! Jakem Zerwiłebski! – mruczał kapitan pod sumiastym wąsem i marsowe oblicze jego chmurzyło się, gdy przybywszy z raportem na dwór królewski, dojrzał smukłą, zgrabną postać księcia Lulejki gnuśniejącego w bezczynnym życiu dworskim i trawiącego długie godziny na prawieniu komplementów księżniczce Angelice.

I teraz, jak widzicie, siedzą sobie na ławce ogrodowej, a nawet Lulejka ujął dłoń Angeliki i tkliwymi ją okrywa pocałunkami, na co księżniczka łaskawie przyzwalać raczy. Królowa, której nie możecie zobaczyć, bo zasłania ją gęsty krzew, spogląda na nich pobłażliwie. Nie było dla niej tajemnicą, że Lulejka świata poza Angeliką nie widzi, i z radością oddałaby mu swoją jedynaczkę za żonę. Czy małżeństwo z Lulejką było także marzeniem księżniczki? Któż odgadnie, co chowa serce kobiety? To pewne, że lubiła go szczerze, bo Lulejka był bardzo piękny, mężny i serdecznie dobry, tylko… tylko że księżniczka miała tak wygórowane mniemanie o swoim wykształceniu, że zwykła traktować Lulejkę jak nieuka, którego słów słucha się z uprzejmym lekceważeniem. Nieraz, kiedy późnym wieczorem błądzili po parku albo wsparci o balustradę balkonu wsłuchiwali się w melodyjne rechotanie żab, zdarzało się, że rozmarzona księżniczka szepnęła, podniósłszy wzrok ku niebu: – O, jest już Wielka Niedźwiedzica. – A Lulejka, zamiast naprowadzić rozmowę na wyniki ostatnich badań nad ciałami niebieskimi, odpowiadał śpiesznie: – Niedźwiedzica? Nie lękaj się, słodka moja Angeliko, choćby rozjuszonych tysiąc niedźwiedzic cię napadło, wszystkie położę trupem, zanim dotkną jednego włoska na twojej głowie. – Ach, mój poczciwy Lulejko! – wzdychała księżniczka. – Całe szczęście, że proch już wymyślony, bo ty byś go z pewnością nie wymyślił. – To samo było przy zrywaniu kwiatów, to samo przy chwytaniu motyli. Lulejka nie wahałby się skoczyć w przepaść najgłębszą i wspiąć się na najdzikszy szczyt górski, byle zasłużyć na uśmiech Angeliki, ale o astronomii, botanice i zoologii wiedział właśnie tyle co ja, z przeproszeniem, o algebrze. Toteż Angelika, chociaż Lulejkę dość lubiła, lekceważyła go, tym bardziej że jak większość ludzi miała, według mojego zdania, zbyt wygórowane wyobrażenie o głębiach swojej wiedzy.

W braku innych wielbicieli jednak, każdemu jej skinieniu posłusznych, chętnie przyjmowała hołdy składane jej przez kuzyna.

Król Walorozo odznaczał się bardzo delikatnym żołądkiem i bardzo dobrym apetytem. Szczególnie odkąd godność kucharza na dworze królewskim piastował niezrównany Rondelino, król zaczął objadać się tak sumiennie i tak często zapadać na zdrowiu, że przyboczny lekarz Jego Królewskiej Mości nie rokował mu długiego żywota.

Na samą myśl o możliwym zgonie Jego Królewskiej Mości ciarki przebiegały po skórze chytrego ministra, markiza Mrukiozo, i podstępnej ochmistrzyni dworu, hrabiny Gburii-Furii. W razie małżeństwa księżniczki Angeliki z Lulejką ster rządów przeszedłby w ręce młodego księcia, a wtedy odpokutowaliby oboje za tysiące intryg, uchybień i przykrości, których książę doznawał z ich przyczyny na każdym kroku. Jednym skinieniem palca pozbawiłby ich zaszczytnych urzędów i wypędził ze dworu na cztery wiatry. A może by zażądał zwrotu kosztowności: pereł, tabakierek, pierścieni i zegarków, należących ongi do nieboszczki królowej, jego matki, które chciwa ochmistrzyni przywłaszczyła sobie po jej śmierci. Zapewne pociągnąłby także do odpowiedzialności Jego Ekscelencję ministra markiza Mrukiozo za skradzionych dwieście siedemnaście tysięcy milionów dziewięćset siedemdziesiąt osiemkroć sto tysięcy czterysta dwadzieścia dziewięć dukatów, trzynaście złotych i sześćdziesiąt sześć groszy, które zmarły król Seriozo przekazał w spuściźnie Lulejce. Często się zdarza, że ludzie najzawzięciej nienawidzą tych, którym najwięcej wyrządzili krzywdy. Tak było i w tym wypadku. Mrukiozo i Gburia-Furia wysilali całą swą pomysłowość w celu poniżenia biednego Lulejki w oczach królewskiej pary, Angeliki i całego dworu. Rozgłaszali więc, że królewicz jest skończonym głupcem, który nawet imienia swego nie umie napisać ortograficznie i podpisuje się „Lólejka”, a imię Angeliki pisze małą literą, że włóczy się po stajniach z podpitymi parobkami, że drzemie w kościele, że długów ma więcej niż włosów na głowie, że zgrywa się w karty z królewskimi paziami, i wiele innych jeszcze plotek, bądź zupełnie kłamliwych, bądź niemożliwie przesadzających drobne błędy i uchybienia księcia.

Nie przeczę, książę Lulejka nie był bez winy, ale wszakżeż i królowa grywała w karty, i król drzemał w kościele i objadał się aż do niestrawności. A jeżeli nawet książę Lulejka miał jakieś zaległe rachuneczki u cukiernika, dostawcy dworu czy u nadwornego krawca, to któż temu był winien, jeżeli nie Mrukiozo, który skradł Lulejce dwieście siedemnaście tysięcy milionów dziewięćset siedemdziesiąt osiemkroć sto tysięcy czterysta dwadzieścia dziewięć dukatów, trzynaście złotych i sześćdziesiąt sześć groszy, a teraz wypominał mu każdego dukata? Moim zdaniem, powinien by taki Mrukiozo siedzieć cicho jak mysz w dziurze i nie wtrącać się w sprawy księcia, któremu już przecież dość wyrządził złego.

Potwarze i oszczerstwa w niedługim czasie zrobiły swoje. Księżniczka zaczęła spoglądać na Lulejkę niechętnym okiem, na każdym kroku dawała mu do zrozumienia, że nie jest godzien rozwiązać rzemyka u jej trzewiczków, wyśmiewała jego nieuctwo i to, że zadaje się z prostakami, a na wszystkich balach dworskich i przyjęciach traktowała go tak pogardliwie, że nieszczęsny Lulejka rozchorował się w końcu ze zmartwienia.

Choroba bratanka była Jego Królewskiej Mości bardzo na rękę, bo, jak wiemy, król z tychże samych powodów co Mrukiozo i Gburia-Furia nienawidził Lulejki. Co do królowej, to można było do niej łatwo zastosować przysłowie: „Kto z oczu, ten i z myśli.” Jejmość Pani Walorozo troszczyła się tylko o to, żeby jej nie zabrakło partnerów do codziennej partyjki wista i gości na wieczornej herbatce. Reszta mało ją obchodziła.

Zausznicy dworscy, których już wolę nie nazywać po imieniu, byliby najchętniej wyprawili księcia Lulejkę na tamten świat; toteż nie wiem, czy z ich namowy, czy z własnego przekonania Jego Ekscelencja Lekarz Nadworny Pigulini zaczął królewiczowi puszczać krew10 tak często i karmić go tak okropnymi miksturami, że w końcu biedny Lulejka wysechł jak szczapa i długie miesiące przeleżał w łóżku, z którego nie mógł powstać o własnych siłach.

Życie na królewskim dworze biegło tymczasem zwykłym trybem, tylko poczet dworaków paflagońskich powiększył się w czasie choroby księcia Lulejki o jednego jeszcze członka. Był nim sławny Lorenzo Gwazdrani, nadworny malarz sąsiedniego króla Krymtatarii. Wszyscy zachwyceni byli jego obrazami, bo na portretach, malowanych jego ręką, nawet ochmistrzyni dworu Gburia-Furia wyglądała młodo i wdzięcznie, a oblicze ministra Mrukiozo tchnęło dobroduszną słodyczą. – Lorenzo trochę pochlebia – odezwał się raz ktoś ze śmielszych znawców. – Pochlebia? – oburzyła się księżniczka, do której uszu doszła ta uwaga. – Otóż bynajmniej nie pochlebia, bo ja, która jestem wyższa ponad wszelkie pochlebstwa, jestem stokroć piękniejsza niż na obrazie mistrza. Nie mogę jednak ścierpieć, żeby o tak genialnym artyście wyrażano się ujemnie, i poproszę kochanego papę, żeby go pasował na rycerza i nadał mu Order Złotego Ogórka pierwszej klasy.

Nikt po takim oświadczeniu księżniczki nie śmiał już słówka pisnąć o protegowanym przez nią malarzu, a księżniczka posunęła do tego stopnia zachwyt swój dla jego dzieł, że łaskawie raczyła wziąć u Lorenza Gwazdraniego kilka lekcji rysunków i malowania. Na próżno dworacy krzyczeli głośno, że księżniczka jest geniuszem zbyt wielkim, by ktokolwiek mógł ją nauczyć czegoś więcej, niż umie sama z bożej łaski, księżniczka postawiła na swoim i pod okiem mistrza Lorenza stwarzała (naturalnie w jego pracowni) wspaniałe arcydzieła, których część reprodukowano w „Kalendarzu Dworskim”, a inne rozkupiono po bajecznych cenach na dobroczynnej Wystawie gwiazdkowej. Wszystkie obrazy opatrzone były własnoręcznym podpisem księżniczki. Czy malowane były własnoręcznie, ośmieliłbym się wątpić. Mam mocne podejrzenie, że wyszły one spod pędzla Lorenza, który nie bez ubocznej myśli zaskarbiał sobie łaski Angeliki.

Podczas jednej z poufnych lekcji Lorenzo pokazał księżniczce portret młodzieńca w zbroi, jasnowłosego, o pięknych szafirowych oczach spoglądających ze szlachetną dumą i głęboką melancholią.

– Kto to jest ten rycerz, czcigodny mistrzu? – zapytała Angelika, której na widok portreciku serce zabiło gwałtownie.

– Jak żyję, nie widziałam tak pięknego mężczyzny – jęknęła z zachwytu chytra Gburia-Furia.

– Portret ten – odpowiedział malarz – wyobraża mego dostojnego władcę i pana, pierworodnego syna Jego Królewskiej Mości Padelli I, Wielkiego Mistrza Orderu Brylantowej Dyni, Wielkiego Księcia Księstwa Akrobatonii, Kara-Fara-Murii i następcę tronu Krymtatarii, królewicza Bulbę. Jeżeli Jej Książęca Mość zechce łaskawie rzucić okiem na jego męską pierś, dojrzy niechybnie wymalowaną na niej przeze mnie gwiazdę Orderu Brylantowej Dyni, który Jego Wysokość Król Padella najmiłościwiej na piersi delfina własnoręcznie przypiąć raczył w nagrodę zwycięstwa odniesionego przez księcia Bulbę nad królem Ludożerii, którego wraz z dwustu czterdziestu ośmiu olbrzymami własną ręką trupem położył. Dzięki jego waleczności nieprzyjaciele nasi poddać się musieli, choć długa i zacięta walka wojsku naszemu duże zadała straty.

„Jakiż wielkoduszny wojownik! – myślała Angelika. – Wydaje się tak młody, a dokonał tylu bohaterskich czynów. Z jakimż wyrazem spogląda na mnie z tego portretu!”

– Królewicz Bulbo jest nie tylko dzielny, ale i wykształcony niepospolicie, księżniczko – ciągnął dalej malarz. – Włada wszystkimi językami świata, śpiewa bosko, gra na wszystkich instrumentach i komponuje opery. Ostatni jego utwór był grany tysiąc razy z rzędu w królewskim nadwornym teatrze, a atrakcją największą sztuki był balet, w którym autor produkował się osobiście. Jak czarująco wyglądał, racz z tego wnioskować, księżniczko, że kuzynka jego, najmłodsza córka króla Cyrkazji, ujrzawszy go na deskach scenicznych, rozkochała się w nim do szaleństwa i w kilka tygodni po przedstawieniu umarła.

– Czemuż książę Bulbo nie poślubił tej biednej księżniczki? – westchnęła niespokojnie Angelika.

– Wiązało ich nazbyt bliskie pokrewieństwo, księżniczko, Kościół byłby się sprzeciwił ich związkowi. Książę jednak nie pragnął jej pojąć za żonę, dawno bowiem już – tu Lorenzo zniżył głos tajemniczo – pan mój oddał swe królewskie serce dziewicy godniejszej i piękniejszej!

– Jej imię? – zapytała zmieszana Angelika.

– Nie mam prawa odsłaniać imienia wybranej serca mego władcy i pana – odrzekł malarz.

– Może jednak mógłbyś mi powiedzieć bodaj pierwsze litery jej imienia i nazwiska – wykrztusiła z żalem księżniczka.

– Tego nie mogę odmówić, jeśli Wasza Wysokość raczy zgadnąć – odparł malarz.

– Czyżby jej imię zaczynało się na literę Z?

Lorenzo zapewnił, że nie na Z. Angelika po kolei wymieniała: Y, X, W, aż przeszli wstecz całe abecadło. Malarz ciągle potrząsał głową przecząco.

Kiedy księżniczka drżącym głosem wypowiedziała D i nie zgadła, twarz jej powlokła się rumieńcem radości. Po literze C musiała oprzeć się o fotel z nadmiaru wzruszenia. Przy B osłabła do reszty.

– Gburciu-Furciu, podaj mi sole trzeźwiące – szepnęła, opadając bezsilnie na fotel i, podtrzymywana ramieniem ochmistrzyni, spytała zamierającym głosem: – Mistrzu, czyżby to było A?

– Odgadłaś, księżniczko! – wykrzyknął chytrze malarz. – Imię tej, którą pan mój uwielbia do szaleństwa, zaczyna się na A. A teraz pozwól, że pokażę ci jej portret. – To rzekłszy, Lorenzo ustawił na sztalugach obraz w złotych ramach, starannie okryty płótnem. I pociągnąwszy Angelikę ku sztalugom, szybkim ruchem zerwał zasłonę.

O radości niebiańska! Za zasłoną znajdowało się… zwierciadło, a z niego wyjrzało ku Angelice odbicie jej własnego oblicza.

6.fraucymer (z niem. Frauenzimmer: komnata kobiet, pokój dla dam) – damy dworu, stałe towarzystwo królowej lub księżnej. [przypis edytorski]
7.rysunek „zaczęty” przez księżniczkę wyglądał mniej więcej tak, a „dokończony” przez Rózię tak – Na pierwszym rysunku głowa rycerza z profilu i ramię z mieczem zostały uchwycone dość prymitywnie, z karykaturalnym zachwianiem proporcji, bez światłocienia. Drugi portret ukazuje profil pięknego młodzieńca o romantycznym spojrzeniu i imponujących bokobrodach. Hełm z piórami wycieniowany drobnymi kreskami. Oba rysunki mają u dołu skośny podpis Angelica fecit (łac.: wykonała Angelika). [przypis edytorski]
8.Małej służącej natomiast nikt nigdy nie chwalił, więc też nie wbiła się w pychę – w XIX w. panowało przekonanie, że surowość, kary i krytyka najlepiej służą kształtowaniu człowieka. Radzono rodzicom, by nie chwalili i nie nagradzali swoich dzieci. Wiąże się to z moralnością epoki wiktoriańskiej w Wielkiej Brytanii. W XX w. utrwalił się pogląd, że dziecko sprawiedliwie chwalone i nagradzane rozwija się lepiej niż dziecko traktowane surowo i chłodno. [przypis edytorski]
9.ochmistrz – tu: opiekun dzieci na dworze króla lub księcia. [przypis edytorski]
10.puszczać krew – w XIX w. wierzono, że zmniejszenie ilości krwi w organizmie ma lecznicze właściwości. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
140 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu