Kitabı oku: «Oko proroka», sayfa 11
Przypomniało mi się, co ojciec przez księdza Benignusa przekazywał, że 500 twardych talarów okupu żądają, i mówię:
– Boże miłosierny, więc ma mój ojciec śmierci czekać, aż go ona wykupi z tej męki doczesnej!
– Allach jest wielki – odpowiada Jowan – ojca wykupić nie można, ale dobrych ludzi przekupić można. Niechaj twój ojciec uciecze.
– A jakoś uciecze, kiedy to jest pływająca forteca! Jowan, co mam, to oddam, ale na miłość Bożą, radźcie, co by czynić!
– A cóż ty masz i co dać możesz?
– Dam dwadzieścia dukatów temu adze, co straż trzyma nad więźniami, a pięć dukatów wam za tę łaskę, co mi wyświadczycie!
Jowan niby się namyślał czas jakiś, ale mi się zdało, że tylko udawał, jakoby się namyślał, a potem rzekł:
– To ciężko, bardzo ciężko będzie! Z kim innym nawet bym mówić o tym nie chciał, bo to rzecz niebezpieczna i gardłem grozi, ale dla takiego cnotliwego syna, jako ty jesteś, to ja rad zrobię, co w mojej mocy i rozumie będzie. Dawajże te pieniądze.
– Jowan – rzekę – pieniądze są jakby u was w kieszeni, alem ja u jednego mądrego kupca w nauce był, a ten kupiec gotowy pieniądz tylko za gotowy towar dawał.
– Młodyś, a mądry; niechaj ci Allach pomaga – odpowiada Jowan, bystro spozierając na mnie spod brwi, które jak dwa krzaki wyrastały mu nad oczyma. – Nie masz tu gdzie mieszkać, tedy ja ciebie do mego ubogiego domku zawiodę; siedź tam i czekaj, a nie pokazuj się ani w mieście, ani w przystani, jakoby ciebie już tu nie było, i nikomu nie powiadaj, że z Jowanem masz jakąś sprawę, że Jowana znasz, żeś go kiedy w swoim życiu na żywe oczy widział; nikomu, nikomu, bo zgubisz i mnie, i ojca twojego, i siebie. Ja tymczasem chodzić koło tej rzeczy będę.
Nic miałem wiary w tego poturmaka, nie tylko dlatego, że mnie Pańko kazał z nim być bardzo ostrożnym, ale że i sam już zacząłem odgadywać jego chciwość i skrytość, jednakoż ten człek w swojej mocy mnie już miał, a kiedy mi raz ojca pokazał i kiedym się przekonał, że na galerę przystęp ma, to już nie było dla mnie innego sposobu, jak tylko dalej się go trzymać, a na baczności się mieć.
Poszedłem za nim do jego domu w ciasną uliczkę na końcu miasta, gdzie tylko sami Turcy mieszkali, a on mnie zawiódł do małej izdebki i tu mi czekać kazał, sam zaś zaraz do przystani pobiegł. Nie było go długo, dopiero pod sam wieczór wrócił i zaraz na progu woła:
– Allach jest wielki! On się nad twoim ojcem zlitował! Wszystkom sprawił, jako pragniesz. Dzisiaj aga zapomni włożyć ojcu twemu na noc kajdany, jako to zwykle się czyni, a straży nocnej będzie się bardzo chciało spać, a ten rybak, co nas dzisiaj na swojej łodzi przewoził, będzie przypadkiem ryby łowić pod samą galerą, a ojciec twój do tej łodzi skoczy, a łódź podpłynie z nim na pewne oznaczone miejsce, gdzie niedaleko jest wielka dąbrowa, a tam w tej dąbrowie będziesz ty i Jowan z tobą. Allach dobry, Allach wszystko tak zrobi, jako ci teraz mówię!
Chociaż ten Jowan bardzo mało wiary u mnie miał i ciągle się jego zdrady lękałem, przecież tak się uradowałem tą wieścią, żem poskoczył ku niemu i ręce mu z wdzięcznością wielką ucałował, bo owo taka już natura ludzka, że temu łacno uwierzy, czego pragnie. A co mi przyjdzie jakie wątpienie do głowy i co zacznę myśleć nad tym, czy też mnie Jowan nie zdradzi haniebnym jakim sposobem, to zaraz staje mi przed oczyma ojciec nieszczęśliwy, wynędzniały, skatowany, śmierci jako wybawienia czekający, i tak mi sobą zasłania cały świat i przed duszą, i przed rozumem, że na ślepo bym szedł i w przepaść bym skakał, byle tam na jej dnie było troszeczkę nadziei, że ojca wybawię.
Oglądaliśmy z Jowanem całą rzecz, jako się ma odbyć. Powiadał mi, że wszystko już przygotowane, aga stargowany, rybak ujednany, miejsce na wybrzeżu oznaczone – i abym już spokojny był, i gotów do drogi czekał, a pieniądze miał odliczone, a on w nocy po mnie przyjdzie, i kiedy już ojca przy sobie będę miał, tedy mam mu zapłacić, a on za to przez las mnie przewiedzie drogą bezpieczną i potem nas zostawi, a jako już dalej radzić sobie będziemy w ucieczce, to on Panu Bogu i naszej głowie porucza, bo więcej uczynić nie może. Ja też po nim więcej nic żądałem, ufając miłosierdziu Bożemu, że kiedy z ojcem będę już w czystym polu, skryć się jakoś na razie, a potem w góry ujść zdołamy.
Jowan znowu poszedł, a jam także wybiegł o zmierzchu na miasto, choć mi tego surowo był bronił, i kupiłem bukłak wina, suszonej ryby, chleba i nieco owoców, aby mieć pożywienie, bo kto wie, kędy nas droga poprowadzi i kiedy dobrych ludzi spotkamy, co by nam pomóc chcieli. Kiedym wrócił i odliczył owych ugodzonych 25 dukatów, okazało się, że mi zostanie ledwie trzy i to bez czegoś i że o tym w tak daleką drogę puścić się będzie trzeba. Ale wiedziałem, że bez Boga i wór złota od przygód mnie nie uchroni, a z Bogiem to i o kiju żebraczym zdrowo i bezpiecznie do Polski wrócimy.
Noc już zapadała i ciemno się zrobiło, ale Jowan zostawił mi był zapalony kaganiec oliwny w izbie, dobyłem tedy owo Officium, czyli Godzinki do Anioła Stróża, którem zawsze przy sobie miał od onego czasu, kiedym z Podborza w świat wywędrował, i z pobożnym sercem czytałem modlitwy. Przyszedł mi potem w pamięć ów medalik z Najśw. Panną Domagaliczowską, która we Lwowie cudami słynie, darowany mi przez Marianeczkę Niewczasównę; zdjąłem go z szyi i całując go, z pokorą westchnąłem do Panny Świętej o Jej pomoc miłościwą w tak ciężkiej chwili, od której i życie mego ojca, i moje własne zależało. Kiedy się tak całą duszą oddaję świętej opiece, zda mi się, jakoby się drzwi od izdebki uchyliły i ktoś cichutko do niej wchodził.
Oglądnąłem się i widzę kobietę, ubraną tak, jak się bułgarskie białogłowy ubierają, ale z twarzą tak osłoniętą, że tylko czoło i oczy widać było, a po tym poznać mogłem, że nie była chrześcijanka, jeno tureckiej wiary. Podeszła do mnie bliżej i całą twarz odsłoniła, a wtedy ujrzałem, że to była kobieta podeszłego wieku, starsza od mojej matki, a bardzo stroskana i smutna. Popatrzyła na mnie uważnie i palec do ust przyłożyła, nakazując mi milczenie, jam też nic nie mówił czekając, aż sama się odezwie, a ona weźmie mi z rąk ów medalik z wizerunkiem Matki Boskiej i uklęknąwszy, pocznie go z wielkim skruszeniem całować, a żałośnie wzdychać.
– Masz taki drugi? – pyta mnie szeptem.
– Nie mam.
– A tego nie dasz?
– Nie dam, bom ślubował, że się z nim póki żywota mego nie rozłączę.
Kobieta pocałowała raz jeszcze medalik, westchnęła ciężko, powstała i oddała mi go do rąk.
– Dobrze czynisz, dziecko – rzecze – niech cię Najśw. Bogarodzica ochrania!
– A wy chrześcijanka? – pytam.
– Jam w sercu moim chrześcijanka i katoliczka, bo ja z Beliny jestem, a tam nie greckiej religii ludzie, ale katolicy zawsze mieszkali. Ja ze sławnej bogumilskiej207 rodziny pochodzę, ale mój dziad już był katolik i ja się na katoliczkę wychowała. Gwałtem mnie Turczynką zrobili; mój ojciec zabity od Turków; wolał on umrzeć, niż wiary się wyrzec, ale ze mną, małą sierotą, uczynili jako chcieli… Ale o tym dużo by mówić, a jam nie po to przyszła.
I oglądnąwszy się ostrożnie dokoła, tak mówi dalej:
– Jam jest żona Jowana, a raczej byłam jego żoną, a teraz jako ostatnia podła sługa w domu jego jestem, bo już pewno wiesz, choć z obcej ziemi jesteś, że Turczyni tyle żon brać sobie mogą, ile chcą, a Jowan dwie sobie jeszcze trzyma. Jowan jest moslim, to jest: wiarę Mahometa wyznaje, ale on żadnej wiary w sercu nie ma. Zły to człek, poturmak niegodny, nie wierzaj mu; po tom ja przyszła, aby ci to powiedzieć, bo mi żal ciebie, chłopczyno.
– Czy Jowan zdradę mi gotuje? – pytam.
– Tak jest, biedny synaczku, gotuje ci zdradę, tobie i ojcu twemu. Ja wiem wszystko; nie z tobą pierwszym on tak robi i nie ty będziesz ostatni, jeśli go Bóg w czas nie pokarze. On ma wspólnictwo z tym agą na galerze; on ci ojca pewno na miejsce przyprowadzi, a potem do lasu z wami pójdzie, niby bezpieczną drogę wam wskazać. A kiedy już w lesie będziecie, to wam powie: „Teraz idźcie dalej w tę a w tę stronę, bezpiecznie na pole wyjdziecie. Bogu wam zostawiam”. Sam się wróci, a ty ledwie z ojcem kilkaset kroków ubieżysz, aż tu z zasadzki wypadną Turczyni i pojmą was, i znowu ojca na galerę wezmą, ale już i ciebie nie puszczą, jeno do śmierci w ciężkiej niewoli trzymać będą…
Ledwie tych słów domówiła, kiedy jakiś szelest ją przestraszył; z lękiem spojrzała ku oknu i cofnęła się do drzwi, nasłuchując.
– Nie zdradź mnie; milcz o tym, com ci rzekła! Jowan zabiłby mnie, gdyby się dowiedział… – rzekła z cicha i znikła za drzwiami.
Co pocznę teraz? – spytałem sam siebie. – Klamka zapadła; cofnąć się już nie mogę. Ojca sprowadzą i tak na oznaczone miejsce, skoro już Jowan i aga tak się umówili; jeśli ja się nie stawię i pieniędzy tym łotrom nie dam, co ojca czeka? i czy go z zemsty do wioseł nie wezmą, jak onych ogolonych potępieńców, co piekło za życia przebywają?
Co nas czeka, kiedy pójdę, Bóg wiedzieć raczy, ale że pójść muszę, to mi pewna rzecz była. Nie mam już co rozmyślać, nic ja nie wymyślę.
Wydobyłem z węzełka pistolet i ów sztylet, który wziąłem z sobą, uciekając od Foka; opatrzyłem pilnie pistolet, czy nabity, czy podsypany, czy krzoska208 ostra i dobrze nakręcona. Pistolet był bardzo duży; dziękowałem sobie, żem miał odzież bułgarską, bo w fałdzistych i szerokich szarawarach dobrze go ukryć mogłem.
Ledwiem się tak uzbroił, kiedy Jowan wszedł do izby i kazał mi iść za sobą. Noc była jasna, ale niezadługo księżyc miał zejść z nieba. Wyszliśmy z miasta ku stałemu lądowi ową tamą, o której już mówiłem, a kiedyśmy ją minęli, Jowan skręcił na prawo ku brzegom morza i prowadził mnie tak samym brzegiem dobre pół godziny, aż nareszcie stanął i z cicha świsnął. Usłyszeliśmy, jak ktoś takim samym świstem odpowiedział, i w tym kierunku podbiegliśmy może na jedno Zdrowaś Maria. Usłyszeliśmy plusk wiosła i do brzegu przybiła mała łódź rybacka, a z niej wysiadł mój ojciec i jeszcze jakiś człowiek.
Chwyciłem ojca za ramię, jakbym się bał, że to mara, nie ciało, i że się w ciemnościach rozpłynie, a ów człowiek z turecka ubrany odkrył latarkę, którą miał z sobą przysłoniętą, i robi znak, abym płacił. Miałem już przygotowane cekiny i kładłem mu jeden po drugim na dłoń, a on każdy z nich przy świetle latarki bardzo pilnie oglądał, czy nie obrzezany209. Kiedy Turkowi wyliczyłem wszystkie pieniądze, przyszła kolej na Jowana, który chciwie porwał swoich pięć dukatów. Turczyn coś jeszcze szepnął Jowanowi, który na to odpowiedział: peki, peki – to znaczy: dobrze, dobrze, – potem wrócił do łodzi i odpływając zawołał:
– Joł hair olsun!
– Co on mówi? – pytam Jowana.
– Dobrej drogi nam życzy – odpowie Jowan – ale teraz bieżmy! Za mną idźcie ciągle, za mną.
I ruszył w pole, a z pola do lasu, który był niedaleko morza. My biegli za nim, a ja co chwila chwytałem ojca za ramię i czułem, że biedny trzęsie się na całym ciele. Wyjąłem z zanadrza sztylet i podałem go ojcu, ale mówić mu się bałem, co mam na myśli, aby Jowan przypadkiem nie usłyszał i nie zrozumiał. Mój ojciec milcząc wziął sztylet i jeno dłoń mi przy tym uścisnął; jakby mi znak dać chciał, że rozumie i że gotów będzie na wszystko.
XV. Katakallo! Katakallo
Wiedziałem jedno tylko i pewna to dla mnie rzecz była, że jeśli damy się wieść Jowanowi, kędy on zechce, wpadniemy w zdradziecką zasadzkę, bo już nie było żadnego wątpienia, że ten niecnota tak się z Turkami z galery umówił, jako mi poczciwa żona jego powiadała. Tedy cała sztuka w tym była, aby za jego przewodem nie iść, a właśnie w przeciwną stronę się obrócić, i kiedy on zechce na prawo, to brać się na lewo, kiedy zaś on na lewo każe, to my na prawo się weźmiemy.
Umyśliwszy tak, puściłem Jowana naprzód, aby przewodził, a sam wydobyłem pistolet i w pogotowiu go trzymałem. Dałem mu tak iść kilka Zdrowaś Maria w głąb lasu, a kiedy trafiliśmy na parów duży, który nam drogę przecinał, Jowan bierze się na lewo.
– Tędy teraz – rzecze, obracając się ku nam – na lewo pójdziemy.
– Jowan – rzekę ja teraz i dotykam się jego ramienia – na prawo nam droga.
– Na lewo, na lewo – odpowiada Jowan, a widać, że go moje słowa zdziwiły – czy ty mnie tu będziesz drogi uczył?
– A ja przecież na prawo chcę i na prawo pójdę.
– Na skręcenie karku pójdziesz! Czyś ty zwariował?
– Hanusz – rzecze ojciec do mnie – ten dobry człowiek lepiej drogę zna; idźmy, kędy on każe; jakże ty możesz lepiej od niego wiedzieć?
Ścisnąłem ojca za ramię na znak, aby nic nie mówił i nie przeszkadzał, a sam podchodząc do Jowana, który był przystanął, pistolet mu do piersi kieruję i rzekę:
– Jeżeli już karki kręcić mamy, to wolę na prawo, a nie wiem jeszcze, czy skręcę lub nie skręcę, ale to wiem, że jak tylko piśniesz, zdrajco, łeb tobie kulą roztrzaskam!
Jowan stał chwilę cały nieruchomy, jakby go kto w głaz przemienił, aż nareszcie mówi:
– To taka wdzięczność twoja! To na życie mi godzisz za to, żem ci ojca uratował, zdrowia, a nawet gardła mojego narażając! Idźcież wy sobie kędy chcecie, do samego czarta sobie idźcie, a ja z wami już żadnej nie mam sprawy!
I tak rzekłszy, chciał odskoczyć od nas i w las biec, ale jam tego oczekiwał, i zaraz z pistoletem ku niemu, wołając, że strzelę, jeśli się tylko ruszy, a mój ojciec w tej chwili ułapił go za kark i sztylet mu pokazał.
– Jowan, pójdziecie z nami – rzekę teraz – a przez drogę udawajcie niemego, bo jak zawołacie na kogo, to już to będzie wasz krzyk ostatni w życiu, pewno śmiertelny!
Jowan nic nie odpowiedział, i jako mu kazałem biec przed nami na prawo, biegł żwawo, od czasu do czasu oglądając się tylko, czy ma pistolet mój przy karku. Ubiegliśmy tak dobrą chwilę, a tymczasem księżyc zaszedł i zrobiło się bardzo ciemno. Musieliśmy iść powoli, bo las był gęsty, ale zawsze wzdłuż tego parowu, który dąbrowę przerzynał. Jam prawie na nogi Jowanowi następował, kiedy on nagle jakby pod ziemię się zapadł, tak zniknął sprzede mnie od razu!
Usłyszałem tylko trzask i szelest, jak gdyby ktoś na dół spadał, a krzaków się po drodze chwyta. Nachylam się ku ziemi i poznaję, żeśmy przy samym brzegu parowu, który w tym miejscu był dość głęboki i urwisty, a krzaki go zakrywały, i rzecz widoczna była, że Jowan po ciemku w parów zleciał albo, zdrajca, umyślnie się zsunął, aby nam uciec.
Nasłuchiwałem chwilę, ale zataił się, bojąc się pewnie ruszyć, abym tam nie strzelił, skąd chrobotanie krzaków usłyszę. Nie było dalej co robić, jak tylko po omacku lasem się przedzierać, na chybił trafił, na ślepe szczęście, nic nie wiedząc, gdzie zajdziemy, ale to trudna rzecz była: po tej ciemnicy co stąpisz, to nogą, a i głową zawadzisz. Trzeba nam było przecież iść koniecznie, aby się jakby można najdalej od tego miejsca odsądzić, gdzie nam Jowan uszedł, gdyż w trwodze byliśmy niemałej, że owo zdrajca poganin tym parowem do zasadzonych w tym lesie Turczynów się dostanie, a potem miejsce wskaże, gdzie nas zostawił. Ale wrychle my się uspokoli, bo po nocy w lesie ledwie by nas znaleźć można, tedy zaszywszy się w krzaki, legliśmy, aby odpocząć, bo i mnie, i ojcu trzeba tego było. Pokrzepił się ojciec winem i jadłem, com je wziął z sobą i rzecze:
– Do świtu tu siedzieć musimy, ale skoro świt, trzeba nam radzić o sobie.
Jam już mój rozum do dna wyczerpał; com zrobił, tom zrobił, a co dalej robić mamy, nie wiedziałem i strach mnie wielki zebrał. Nic też ojcu nie odpowiedziałem na jego słowa, ojciec też milczał i tak siedzieliśmy w nocnej cichości.
Nagle usłyszymy huk wielki, krótki, ale mocny jakby grzmot, aż las cały koło nas odezwał się także, jak gdyby odpowiadał na wołanie. Ojciec mój porwał się na równe nogi i rzecze:
– To na galerze z dużej armaty strzelono! A wiesz ty czemu? Już tam odkryto, żem uszedł, i to znak jest dla wszystkich, że kto jeno żyje, ścigać mnie ma, a kto by mnie ukrył, na gardle mieczem karany będzie! A ja wolę śmierć, niż być pojmany!
– I ja wolę – rzekę na to, i Bogu siebie i ojca polecam, gotów na wszystko.
Zaczęliśmy dalej iść lasem, jak się dało, a już i świtać zaczęło. Lżej nam teraz było, a kiedy niebo nad nami już dniem pojaśniało, a przez gęste liście dąbrowy padały deszczem światełka jakby koralowe od porannej zorzy, bo słońce bardzo czerwono wschodziło, przybyło nam trochę serca i raźno przebieraliśmy się dalej, ciągle w jedną stronę, ku wschodowi. Naraz dąbrowa porzedniała, światło spoza drzew zaczęło się przebijać jak przez zielone rzeszoto; byliśmy już na brzegu lasu i słyszym, jako coś ryczy i huczy, i grzmiący łoskot czyni.
– To morze gada – rzecze ojciec – nad morzem znowu jesteśmy.
Wyglądniemy ostrożnie z lasu; ojciec rozpatrzył się i mówi:
– Nie widać jeszcze ludzi; trzeba nam biec polami ku górom. Niedaleko my uszli tym lasem, przystań tuż za nami; kołem się zawróciliśmy, ledwie co na to samo miejsce, skądeśmy wyszli.
Bardzo mnie to przeraziło, ale ojciec, który znał dobrze całą okolicę nadbrzeżną, bo na nią ciągle z tej galery patrzył, a tak każde sioło i każdą skałę znał, nie tracił ducha, ale jeszcze i mnie dodawał, a jak przedtem zdał się był cale na mnie, kiedy go w łódce przystawiono, tak teraz jam się zdać musiał na niego, bom sam jako ślepiec był w tych stronach.
Ruszył ojciec ku górom, którymi ja do Mezembrii szedłem, ale niedługośmy szli, bo naraz widzimy, że w dali gromadki ludzi pieszych i jezdnych stoją, jakby w czaty rozstawione. Wróciliśmy się zaraz w przeciwną stronę, ku morzu, bieżąc co sił starczyło, aby się jak najdalej odsadzić, nim nas spostrzegą. Biegliśmy tak całym pędem z pół godziny i dobiegli do samego morza, pod jedno sioło, które się Ajanowa Skola zowie. Już nam dech uszedł i nogi pode mną łamać się zaczęły w kolanach, że ani biec, ani stać, ani mówić, jeno powietrze łykać, jak ryba na suchym brzegu. Wtem zasłyszeliśmy krzyki za sobą, z początku dalekie, polem coraz to bliższe, aż w końcu już słyszę wyraźnie, że ciągle: Dur! dur! – to jest: Stój! stój! – wołają.
Ojciec na to wołanie ostatku siły dobył i ku morzu skoczył, a ja za nim, ale w duszy miałem i siebie, i ojca za straconych. U brzegu, ale już w wodzie, były pale duże, a do tych pali przywiązanych było kilka małych łodzi rybackich. Ojciec rzucił się na jedną z nich i począł odwiązywać, nie oglądając się nawet, czy kto nie widzi; jam mu też chciał być pomocny, ale ojciec tak mnie odtrącił, żem się omal nie wywrócił, bo zamiast pomóc, jenom mu zawadzał, a ojciec już w tych rzeczach na tureckiej galerze wielkiej sprawności był nabył. Rychło łódź była odwiązana; skoczyliśmy do niej, ojciec porwał za wiosło, które leżało na dnie i odbił od brzegu. Chwyciły łódź fale, a morze było tego dnia bardzo niespokojne, prawie aż naprawdę czarne, jako jest nazwa jego, i tylko od czerwonego wschodu słońca jakby się miejscami krwawiło.
Kiedy zacznie ta łódka maluczka to skakać do góry jak piłka, to zapadać jakoby w przepaść, a dokoła morze huczeć i grzmieć, i ryczeć, a bałwany z okrutnym rykiem i szumem przewalać się na nas, że w jednej chwili woda się z nas lała – tedy groza i trwoga śmiertelna mnie zdjęła i truchlejący, zamknąłem oczy, trzęsąc się jak listek osikowy, bom nigdy na morzu jeszcze nie bywał, i kiedy na lądzie nie miałem bojaźliwej duszy, teraz ze strachu prawie że omdlewałem. Ale to jeno pierwsze chwile takie były i wrychle się orzeźwiłem, widząc jako ojciec śmiało i spokojnie wiosłem robi, w czym się dobrze był wyćwiczył, dwie lecie210 przebywając na morzu z Turkami.
Jakoż nie morze nam straszne było, ale ludzie, bo ledwie na pełniejszą wodę wypłynęliśmy, widzę, jak z brzegu Turcy na nas wołają, rękami ukazując i znaki jakieś ku przystani robiąc, a od przystani i od owych dwóch galer gotują się łodzie, aby nas ścigać. Ojcu pot strumieniem leje się z czoła, kark mu okrutnie poczerwieniał od krwi nabiegłej, stęka tylko, a wiosłem tak robi, że jeno słuchać, czy mu żebra nie trzeszczą, a kiedy za siebie spojrzy, mówi:
– Zginęliśmy, Hanusz, puścili na nas szybkie łodzie na sześć wioseł, ani trzech pacierzy nie zmówisz, a złapią nas!
Już mu i ręce opadać zaczęły z umęczenia i z rozpaczy, że się to na nic nie zdało, kiedy widzimy przed sobą, na jedno może strzelenie z łuku, statek cale duży, kupiecki, dwumasztowy, z rozpiętymi żaglami, który nam poprzek nadpływa.
Z trwogą wlepiłem weń oczy, myśląc, że tak umyślnie przecina nam drogę, aby nas zatrzymać, aż pogoń nas dosięże, i widzę, że na samym statku i na jednym żaglu wypisano jest ogromnymi literami:
КАТАКАЛЛО
– Katakallo! – zawołałem, bo poznałem, że to ten sam napis greckimi litery, który na belach i pudłach, w składzie towarowym p. Jarosza Spytka we Lwowie widziałem, a który mnie mendyczek czytać nauczył.
Zrywam się tedy na równe nogi w łodzi i z całego gardła, jak tylko najgłośniej mogę, pocznę krzyczeć:
– Katakallo! Katakallo!
Na pokładzie okrętu stało kilku ludzi, a jeden z nich musiał być starszy, bo był tak ubrany, jak tylko bogaci Grecy ubierać się zwykli, a ci, co z nim byli, z dala się trzymali jakby z uszanowania.
– Katakallo! Katakallo! – krzyczę ja jak opętaniec, i ręce ku onym ludziom błagalnie wyciągam.
Tymczasem łódka nasza prościutko do okrętu pędziła i ojciec z całej siły wiosłem tak robić zaczął, aby się umknąć, bo się bał, aby nas ten duży statek nie przejechał, boby nas był niechybnie zatopił. Naraz widzę, że ten Grek jakiś rozkaz swoim ludziom daje i ręką na nas wskazuje, a jeden z nich gruby sznur, jakby w obręcz zwinięty, chwyta i ku nam z taką mocą i tak sprawnie ciska, że ta lina, bo to okrętowa lina była, rozwinąwszy się w powietrzu, końcem do łodzi naszej wleciała.
Ojciec uchwycił linę, kazał mi jąć się jej całą mocą i sam się jął, a potem wraz ze mną buch! do wody. Skąpaliśmy się wyżej czuba, aż nam się dobrze w uszy nalało, a morze nakrywało nas co chwila swoimi bałwanami, ale ci ludzie z okrętu poczęli nas zaraz ciągnąć ku sobie i windować na pokład, aż nas tak wywindowali na sam okręt, a czas był wielki, bom już dodzierżyć nie mógł liny w ręku i byłbym się za jaką małą chwileczkę puścił i w morzu niechybnie utonął. Ledwiem ociekł i tchu złapał, bom się wody gorżkiej dobrze nałykał, a już jak opętaniec znowu krzyczę:
– Katakallo! Katakallo!
Mój ojciec, choć ani wiedzieć, ani domyślać się nawet nie mógł, co by to słowo znaczyło, ale jakoby w cudowną moc jego uwierzywszy, wrzeszczy za mną także: „Katakallo! Katakallo!”, bardzo głośno i bezustannie, że jak to sobie dzisiaj wspomnę, to mnie śmiech zbiera z tego wołania, ale wonczas cale mi do śmiechu nie było.
Tymczasem okręt, na który nas z wody wywleczono, płynął szybko dalej, a ów starszy na pokładzie mówi coś do nas, czego my nie rozumiemy, tak że ja nic odpowiedzieć nie mogę, jeno znowu mówię: „Katakallo!”, a ojciec za mną tak samo: „Katakallo!” Tedy ludzie na okręcie śmiać się z nas poczną, a jeden z nich za każdym razem, co tylko ja powiem: „Katakałlo!” , pokazuje palcem na onego Greka, którego ja za starszego na statku uważałem. Wziąłem to za znak, że do niego mówić mam, i proszę go na pół po polsku, na pół po rusku, a słowa bułgarskie też przemieszając, aby miłosierdzie nad nami miał. Zrozumiał mnie ów Grek i mówi do mnie z bułgarska po polsku:
– Jam jest Katakallo, którego wołacie. Wyście pewno i Polski?
Powiadam, że z Polski i ze Lwowa. On odpowiada, że bywał we Lwowie i że tam handle z kupcami ma, a ja na to wołam:
– Z panem Jaroszem Spytkiem! – i zaraz dodaję, żem sługa pana Jaroszowy, żem z p. Harbaraszem karawaną tu przybył, ojca szukać i z niewoli wykupić, i że ten tu człowiek, to właśnie mój ojciec jest.
Znał ten Grek, a był to bardzo znaczny kupiec z wyspy Chios, także i pana Harbarasza i począł mnie teraz wypytywać o swoich znajomych Greków, co byli z jego ojczyzny, i we Lwowie handlem się trudnili, o pana Korniakta, o pana Langisza, o pana Gargę, o pana Mazepetę, o pana Teofila Jani, a jam odpowiadał, bom ich wszystkich, w handlu pana Spytka będąc, albo z nazwiska tylko, albo i z widzenia znał i dobrze wiedział, który z nich czym handlował. Słuchał mnie tedy pan Katakallo już jakoby z większą ufnością i bardzo ciekawie, a kiedy mu rozpowiedziałem, jak mój ojciec z galery uszedł i jak zdrady Jowana uniknąć Bóg sam pozwolił, on tak rzecze:
– Nie możecie tu zostać na moim okręcie, bo ja tam płynę, kędy wam nie potrzeba, ale podpłyniemy pod Świętego Nikołę (tak się jedna mała przystań rybacka na wybrzeżu nazywa), tam was na taki mały statek dam, co samymi brzegami właśnie w stronę Dobruczy popłynie, i niech was Bóg dalej prowadzi.
Jakoż tak z nami uczyniono. Pod Św. Nikołą przewieziono nas czółnem na ów mały statek rybacki, a pan Katakallo temu, co był na nim jako starszy, coś po grecku powiedział, snadź nas dobrze jemu zalecając, a przedtem jeszcze, nim okręt jego opuściliśmy, ojcu mojemu dwa dukaty dał.
Tak nas ten kupiec cnotliwy od pewnej zguby ocalił i jeszcze na dalszą podróż zaratował, za co niechaj mu Bóg w życiu i po śmierci hojnie płaci; jam zaś samego siebie za moją ciekawość w duszy chwalił, i każdemu to przekazuję i radzę, aby się zawsze uczyć i wywiadywać starał, i o wszystko ciekawie ludzi pytał, bo owo nie ma takiej dalekiej a drobnej rzeczy, której by wiedzieć nie przydało się kiedyś człowiekowi; jakoż i ja, kiedybym był nie pytał mendyczka, co znaczy on napis grecki na miechach i belach towarowych, nie byłbym mógł wołać skutecznie na okręt pana Katakalli i byłby okręt ten popłynął mimo nas, na śmierć lub pewną zemstę turecką nas zostawiając.
Płynęliśmy tym rybackim statkiem bardzo powoli i tygodnie nam na nim mijały, bo brzegu się prawie ciągle trzymał, a rzadko kiedy i tylko przy spokojnym morzu dalej się puszczał, i bywało, pół dnia płynie, a pół dnia na brzegu przy jakimś siole stoi, nocą zaś to prawie zawsze darmujemy, że mi się aż ckliwo robiło i myślałem, że temu nigdy nie będzie końca i lepiej by nam było pieszo brzegiem iść.
Ale ojcu memu to się cale nie przykrzyło, bo się z niego na galerach tureckich doskonały cieśla okrętowy i prawdziwy morzak zrobił, że chleba darmo nie jadł, w sterowaniu pomagał, na maszt łaził, co było popsowanego w onym bardzo już starym i kruchym statku, ponaprawiał i połatał, owo zgoła taki z niego pożytek był, że się nim wszyscy dość naradować nie mogli.
A miał ten statek do Bałczyku nas zawieźć, a dalej już płynąć nie miał. Przed Bałczykiem zatrzymał się pod Warną, i tu w przystani cztery dni strawiliśmy, ale ojciec do miasta wyprawić się bał i cały ten czas na statku przesiedział; ja tylko sam dla ciekawości wielkiej, żem o tej nieszczęsnej Warnie tyle się nasłuchał, raz jeden do miasta łodzią się wybrałem, aby je przecież oglądać.
Kiedy ruszyliśmy nareszcie z Warny, wypłynęliśmy na dalekie morze, bo było spokojne, a droga nam była dużo krótsza na przełaj do Bałczyka, aniżeli kiedyby się brzegów trzymać. Tak daleko na morze wypłynął okręt, że brzegi nam cale zniknęły z oczu i nic nie było widać dokoła, jeno niezmierną wodę i niebo nad nią niezmierne, a to przez całą tę naszą podróż bardzo rzadko nam się trafiało. Cały też czas stałem na pokładzie, dziwiąc się tej wielkości morza i truchlejąc z pokorą przed wielkością Boga, w której te wszystkie cuda świeckie początek i koniec mają, kiedy naraz przepędza nas statek jakiś dziwny, a bardzo chyży, oczeretem po bokach jakby skrzydłami opleciony, z jednym tylko żaglem z szarego płótna, a w nim duża gromada ludzi, z których większa połowa wiosłuje, a wszyscy śpiewają chórem, pieśń razem z nimi po morzu płynie, aż miło słuchać.
Poznaję zaraz, że to jedna z tych pieśni kozackich, które Semen śpiewał, a ci ludzie, co w czajce siedzą, bom odgadł, że to czajka być musi, tak samo ubrani, jako i Semen się nosił. Mijała nas ta czajka szybko, a tak bliziutko, tuż, tuż, pod nasz okręt się mignęła, żeśmy już myśleli, iż zawadzi, i wtedy widzę, że ktoś stoi w pośrodku na podwyższeniu, taki podobny do Pańka, lubo inaczej ubrany, żem aż krzyknął z całej siły:
– Pańko!
A ten człowiek w tej samej chwili, jakby mnie spostrzegł i także poznał, zerwał czapkę z głowy, do góry nią wyrzucił i zawołał: „U—ra! U—ra!” A wszyscy, co byli w czajce, było ich ze trzydziestu, jakby na dany znak rzucą także czapki swoje do góry i hukną razem, aż zagrzmiało po morzu: „U—ra! U—ra!”
I jeno tylem ich widział i słyszał: czajka pomknęła chyżo po morzu, jak jaskółka w powietrzu, i nikła mi w oczach, aż niebawem czerniało się tylko coś drobnego, jakby kaczka na stawie.
Dobiliśmy w końcu pod Bałczyk i tu na ląd nas wysadzono, a właściciel statku nic od nas za przewóz wziąć nie chciał, powiadając, że kiedyby do czynienia liczby przyjść miało, tedy nie ojciec jemu, ale raczej on ojcu dopłacić by musiał. W Bałczyku ojciec już tak, jako i ja, z bułgarska był przyodziany, bo sobie już na onym statku od jednego flisa ubogiego ubranie kupił, a tak cale nie bawiąc i nie odpoczywając w mieście, bośmy się na statku aż do ckliwości nastali i nasiedzieli, raźno powędrowaliśmy krainą, która się zwie Dobrucza, a w której i Wołosza, i Bułgarowie, i Turcy mieszkają, tak nam zaś droga wypadała, żeśmy właśnie stronami szli, kędy tylko sami Turcy byli, czym ja się niemało trwożył, bom się złej przygody i napaści bał. A to może właśnie dobrze tak było, bo Turcy wszędzie, jako iż tylko swój własny język dobrze znają, nas, mówiących po rusku i po polsku, za Bułgarzynów albo za Serbów, tedy więc za rajasów, czyli poddanych cesarza tureckiego mieli, zaś mój ojciec tyle się na galerze po turecku nauczył, że chleba kupić i nocleg znaleźć, i o drogę wypytać się umiał, a i sprzedać by się, jak to mówią, nie dał.
Bardzo my biedowali w tej drodze i nie zawsze wiedzieli, kędy najkróciej iść, tedy niemało mil sobie przyczyniliśmy, a i pieniądze nam już wychodziły, że na chlebie i wodzie poprzestać było trzeba, a do końca ciągle daleko, daleko. Tak przyszliśmy do miasta Bazarczyku, ledwie trochę nędznych miedzianych groszy mając, że i na suchy chleb dalej by brakło. W utrapieniu tedy byliśmy wielkim, chociaż sobie nawzajem dodawaliśmy serca, ufając, że kiedy Bóg wywiódł nas z gorszej przygody, to i z głodu nam po drodze zginąć nie da.
Z żalem niemałym przyszło mi się rozstać z pistoletem, który mi Woroba był dał, a i to zamiast pieniędzy mało się biedy nie napytał, bo w tureckich krajach rajasom, czyli poddanym chrześcijańskim, pod gardłem broni mieć nie wolno, a nas, jako rzekłem, za rajasów uważano. Na szczęście Turek uczciwy się znalazł, co bacząc na naszą biedę, z miłosierdzia pistolet kupił, ale choć to była broń przednia i bardzo dobrego majstra lwowskiego, przecie ledwie kilka złotych za nią wziąłem. Już nawet nie chcieliśmy nocować w tym Bazarczyku, ale ruszyliśmy w dalszą drogę, obiecując sobie odpocząć i pożywić się w najbliższej wsi Kozłudży, bo tam, mniemaliśmy, i taniej, i bezpieczniej nam będzie.