Kitabı oku: «Oko proroka», sayfa 13

Yazı tipi:

XVII. Jak się spisał Matysek

Zatrzymać się miał pan Zachnowicz kilka dni jeszcze w Kamieńcu, a droga do Lwowa miała być długa, bośmy bardzo powoli jechali i częste odbywali popasy i noclegi dla onych koni, które pan Zachnowicz przywieść chciał do domu gładkie i zdrowe, aby ognia i formy nie utraciły, tedy że kamienieccy Ormianie swoją pocztę mieli, napisałem dwa listy, jeden do pana Niewczasa, drugi do matki, prosząc, aby jej to pismo moje panna Marianeczka przez pana Zybulta wysłała. Radowałem się bardzo pisząc te listy, bom w duszy widział, jak matka się ucieszy, kiedy się dowie, żem ojca z pogańskich rąk tak szczęśliwie wydobył i sam z nim razem do niej powracam.

Za to mój ojciec, czym do dom było bliżej, tym był smutniejszy, bom mu ukryć tego nie mógł, że podstarości i Kajdasz wójtostwo mu odebrali i matkę z jej dziedzictwa tak niegodziwie wygnali, a tak nas wszystkich w dziady obrócili. Gryzł się i lamentował coraz bardziej, że aż żałość brała patrzeć na to zmartwienie; to znowu wpadał w gniew okrutny, srodze się przegrażając podstarościemu i hajdukowi, jako im obom siekierą głowy na trzaski porąbie, choć mu za to wisieć przyjdzie, i na Króla Jegomości też popłakiwał, że ano łaskaw nań był, a nie uczynił według obiecania swego.

Pocieszałem go, ile mogłem, za przykład mu stawiając, jako Bóg nie opuścił go w niewoli i mnie, ubogiego wyrostka, za narzędzie sobie wziął, aby mu łaskę swoją pokazać, a jam, bez grosza, bez nauki, bez doświadczenia, przecie do niego na dalekie morze trafił i do ojczyzny go przywiódł.

– Bodajbym był marnie zginął między poganami – narzekał mój ojciec – aniżelim na to miał trafić, co na mnie tu między swoimi, w kraju chrześcijańskim, teraz przypadło, bo tam nie gorsi ludzie są aniżeli tu, i wolę ja niewiernego Turczyna aniżeli takiego podstarościego albo hajduka, bo Turcy chrześcijan za bydło mają, to prawda jest, ale sobie samym sprawiedliwość czynią i krzywdy takiej Turczyn Turczynowi nie zrobi, jako mnie zrobiono. Ale żebym ja głowę miał dać pod miecz katowski, to przecie bez pomsty tego nie puszczę; wolę ja to, aniżeli o żebranym chlebie po wsiach chodzić albo pod farą samborską rękę do ludzi wyciągać?

Przez całą drogę ojciec mój tak trapił się i narzekał, żem w końcu i ja, com się po takich ciężkich przygodach tylko radować był powinien, markotny się zrobił i świat mi już nie był taki wesoły, jako mi się jeszcze wczoraj zdawał.

W Złoczowie przypadł nam popas, całą dobę tu zostać mieliśmy. Jakom zawsze był ciekaw, zaraz po robocie około koni wybiegłem do miasta, gapiąc się na wszystko, co było do widzenia, choć tego krom samego zamku pana Sobieskiego niewiele było. Kiedy minąłem zamek i już do gospody wracam, słyszę, że mnie ktoś po imieniu woła, a kiedy się obrócę, obaczę młodego pacholika, ubranego w czerwony kontusz z złocistymi guzami, pasem jedwabnym przepasanego, z magierką214 futrzaną na głowie, chromego na jedną nogę. Biegł za mną, utykając, a kiedy już się całkiem zbliżył, woła:

– Hanusik, to ty mnie nie poznajesz?

– Matysek? – krzyknę i dopiero teraz widzę, że to kulawy Matysek z Podborza, plebański sługa, co go rybałtem we wsi zwano.

Powitałem go z wielką radością, jakobym rodzonego brata spotkał po długim niewidzeniu, i mówię:

– Jakoż cię poznać, kiedyś taki strojny, że w tym czerwonym kontuszu wyglądasz jak starosta!

– Hankam ci ja, Matiaszu, Hanka, a tyś myślał, żem wojewodzianka! – odpowiada on zaraz gadką, jako zawsze zwykł był czynić. – Kontusz jest i guzy się na nim świecą, ale pod kontuszem niecała koszula. Bo to barwa jest, co ją mam na sobie; kat to wie, kto ją wczoraj miał na grzbiecie i kto ją jutro mieć będzie.

– A czyjże ty teraz sługa? – pytam.

– Ja jestem w kapeli pana podczaszego koronnego Sieniawskiego w Brzeżanach; na skrzypcach gram w muzyce nadwornej, a to jest barwa nas, grajków. Żeni się we Lwowie jeden dworzanin pana wojewody, to nasza kapela jedzie na jego wesele. Ale ty, Hanusik, skąd ty się tu wziąłeś? Z deszczem wczorajszym tu spadłeś?

– Jeżeli deszcz turecki tu padał, to z deszczem spadłem, bo z Turek wracam, i to nie sam. Ojciec jest ze mną!

Matysek rozwarł i oczy, i gębę szeroko od wielkiego zdziwienia, a potem skoczył wysoko na zdrowej nodze, a krzywą jakby w tańcu wywinął, magierkę jak na wiwat w górę podrzucił i zawołał radośnie:

– Ojciec jest, ojciec twój wrócił! Niechże Pan Bóg będzie pochwalony! Matko Święta! Marek wrócił z niewoli! A gdzież on, prowadźże mnie do niego, bo nie uwierzę, aż go obaczę.

Zaraz poszliśmy do gospody i do stajni, i zastajemy ojca, jak siedzi w ciemnym kącie z głową podpartą na dłoniach i rozmyśla, i smuci się, że go trzeba było aż potrącić, aby się ocknął z tego frasunku i podniósł na nas oczy. Matysek począł nań wołać z radością, jakby własnego ojca witał, i ręce jego całował, a ojciec także zrazu ucieszył się bardzo, ale wrychle znowu wzdychać zaczął i łzy znowu obcierać, bo mu Matysek jakoby bardziej nawiódł to na myśl, że go w żebraka obrócono i że nie ma po co wracać do Podborza, gdzie jego dziadowie i ojcowie w uczciwości i dostatku żyli i pomarli.

– Marku, a co wam to? – woła Matysek. – Chorzyście to? Jam się spodziewał zastać wesołego jako ptaszka w pierwszym słońcu na wiosnę, a wy jakby z pogrzebu!

– Bom też jest pogrzebion, żywcem pogrzebion, Matysku – rzecze mój ojciec – alboż nie wiesz, żem bez dachu i chleba pozostał; w nędzę ostatnią idę.

Matyskowi zaświeciły się jakoś dziwnie oczy, zamiast się użalić także, zaśmiał się cale wesoło, pomacał się po swoim czerwonym kontuszu, jakby się chciał upewnić, czy czegoś ważnego bardzo nie zgubił, i mówi:

– A ja tę nędzę zaraz wypędzę!

I wydobył spod kontusza coś bardzo bezpiecznie owiniętego w szmaty, i zacznie to rozwijać bardzo ostrożnie i powoli, i jedną szmatę po drugiej odrzuca, a było tych szmat może aż pięć, że się zdało, iż temu już chyba końca nie będzie, a przez cały czas spoziera to na mnie, to na ojca tak wesoło, że mu aż oczy skaczą, aż nareszcie wydostał jakiś papier złożony w kilkoro, rozłożył go, jak był szeroki i długi, i woła:

– A to co jest?

– A to co jest? – powtarzam ja także wraz z ojcem.

– Dekret królewski jest! – woła Matysek. – Konfirmacja na sołtystwo przyszła.

– Dekret jest! Konfirmacja przyszła! – wołamy. – Kiedy przyszła? Kto ci ją dał? Skąd to masz? Dawajże tu, pokaż!

– Cicho, Żydy, niechaj sam rabin szczeka – mówi Matys, a umyka przed nami z papierem i jeno palcem pokazuje na pieczęć, która na nim była. – Jak będziecie tak razem pytać i krzyczeć, to się niczego nie dowiecie. Przyszedł dla was dekret, Marku, i kwita? Pomału bestia lazła, ale przecie wylazła, ale nie sama, tylkom ja jej trochę dopomóc musiał.

Dał nam nareszcie ten papier; ojciec mój chwycił go oburącz, a ręce mu się trzęsły przy tym okrutnie; na opak pismo wziął, bo czytać dobrze umiał tylko z drukowanego, do nosa je przytknął, do oczu, do gęby, jakby chciał pokosztować i powąchać, co tam jest, aż w końcu mnie je podał.

Było to pismo podłużne, pięknie pisane, z wielką pieczęcią na opłatku, a z samego wierzchu stało dużymi literami:

ZYGMUNT III, Z BOŻEJ ŁASKI KRÓL POLSKI, WIELKI KSIĄŻĘ LITEWSKI, RUSKI, PRUSKI, MAZOWIECKI, ŻMUDZKI, INFLANCKI etc. I SZWEDZKI, GOTSKI, WANDALSKI DZIEDZICZNY KRÓL.

Pisane było całe po polsku, ale było w nim wiele słów łacińskich, których ja nie rozumiałem, to jednak jasno i wyraźnie tam stało, że

uczciwego Marka Bystrego na sołtystwie w Podborzu w starostwie naszym samborskim utrzymujemy i zatwierdzamy, dekreta pobożnej pamięci przodków naszych konfirmujemy i aby jako possessor privilegiatus tegoż sołtystwa w spokojnym posiadaniu był zostawiony, rozkazujemy i mieć chcemy.

Przeczytałem raz; kazał ojciec czytać drugi raz, przeczytałem znowu; kazał trzeci raz, a zawsze składał przy tym ręce jak do modlitwy i słuchał jak świętej Ewangelii, że prawie temu końca nie było. Jużem cały dekret prawie na pamięć umiał, aż ojcu nareszcie dosyć było samego dekretu, tylko kazał sobie powtarzać jeszcze słowa łacińskie: possessor privilegiatus, ażby je zapamiętał.

– Possessor privilegiatus! Possessor privilegiatus!215 – powtarzał ciągle i pytał: – Co to znaczy?

– Trzeba się zapytać pana Zachnowicza – mówię – ale jako się domyślam, to pewnie coś takiego, jak auriga regius, którym was Król Jegomość mianował swego czasu w Janowie.

– Tak to pewnie będzie! – rzecze ojciec, a oczy mu łyskają od wielkiej uciechy. – Auriga regius! Possessor privilegiatus!

I powtarzając ciągle te łacińskie słowa, pobiegł z pismem do pana Zachnowicza, aby się jeszcze lepiej upewnić, czy to naprawdę jest dekret na sołtystwo. Powrócił rozradowany, machając dekretem jak mieczem i ciągle tylko wołając:

– Possessor privilegiatus!

– Nie widziała sowa słońca, zagorzała od miesiąca – rzecze Matysek trochę markotny. – Już wy teraz, Marku, nic nie widzicie i nic nie słyszycie z hardości wielkiej, a jako to Matysek sprawił, że dekret jest, tego to nikt nie ciekaw ani wdzięczen! Polazła wdzięczność do nieba i drabinę z sobą zabrała.

– Głupiś ty, Matys, niedobrze ciebie rybałtem nazwano – rzekł ojciec już niedobry. – Albożeś to ty dekret podpisał, że najpierw tobie wdzięczen być mam, a potem królowi! Tom ja w radości mojej jeszcze Panu Bogu nie podziękował! Ale chodźże, Matysku, nie bądź mi markotny; Bóg widzi, jakom ci w sercu moim wdzięczen, żeś mi w sam czas taką pociechę sprawił, bom już od tego frasunku i jeść, i spać przestał.

– A ja spał, tylkom nie jadł jeszcze – mówi Matysek, kiedy go mój ojciec ściska i w głowę jak syna całuje.

– Chodźźe jeść i miód pić – rzecze ojciec – a przy modzie rozpowiadaj, jak to wszystko było.

Zaprowadził nas ojciec do gospodniej izby i kazał chleba i mięsa dać, i miodu postawić, a kiedyśmy zjedli, Matysek pociągnął dobrze miodu, pogłaskał się po piersiach i po brzuchu, klasnął językiem, oblizał się szeroko i mówić tak począł:

– Onego czasu… Owo nie; źle zacząłem… Roku sucho-mokrego, na końcu miesiąca, gdy ząb zęba nie doszedł z wielkiego gorąca, wtenczas następowały gwałtowne powodzie, a żaden nie utonął, co się wisieć godzi…

– A i ty nie utoniesz, bo się tobie wisieć godzi – przerwał mu ojciec – i pewnie jeszcze wisieć będziesz, kiedy się tego rybałckiego swawolnictwa nie oduczysz! Opowiadaj po ludzku!

– Niechajże będzie i po ludzku – mówi Matysek – choć lepiej by przystało po wilczemu, bo zacząć muszę od wilka, bestii niedobrej, bo od samego podstarościego. Owoż, kiedy Markowa wywędrowała z Podborza, a Hanusz w świat także poszedł, został ja sam, sierota, bez chleba, bez butów i bez dobrego słówka, bo nikt go nie miał dla mnie, a z plebanii na pół mnie wygnano, a na pół sam uciekłem, bo nastała nowa gospodyni, taki herod-baba, że i głodny diabeł uciekać by przed nią musiał. Nie miałem nic, tylko ciało, duszę i skrzypki, wziąłem to wszystko troje w kupę i tak się też jakiś czas trzymało to w kupie, bom chadzał po weselach, po jarmarkach, po odpustach i ruskich prażnikach216, grywałem ludkom i z tego żyłem. Jak nie było komu grać, wracałem do Podborza, do starej Szymonowej, która mi u siebie mieszkać pozwoliła, a ja babinie za to od czasu do czasu jaki grosz dałem. Kiedym raz tak wrócił, przysłał po mnie podstarości, zabrał mi skrzypki i mówi:

„Ty powsinogo, szelmo jedna, wagusie; na pańskie nie chodzisz, pogłównego217 nie płacisz, po jarmarkach się jeno włóczysz; darmujesz sobie, ladaczniku; owo będziesz mi służył!”

Kazał mi sobie izby zamiatać, koło krów chodzić, drwa rąbać, na parobka mnie swego obrócił, a skrzypki na klucz zamknął, bo, niecnota, rozbójnik, dobrze wiedział, że bez skrzypek mu nie ucieknę. Jak mi tak skrzypki moje wziął, to mi wszystko wziął: chleb mi wziął, rozum mi wziął, duszę mi wziął, już mnie całego miał, bo ano ciało przy chlebie, a dusza przy ciele zostać musiała, zaś cały rozum w skrzypkach siedział. Ale jako to mówią: złe samo siebie kąsa – prawił dalej Matysek – nie ma złego, co by na dobre się nie przydało. Musiał ja być w tej niewoli, ale teraz pewno podstarości i hajduk żałują tego, żem musiał, a i wam, Marku, i mnie także na dobre się to obróciło. Jednego razu przyjechał podstarości z zamku z Sambora i zaraz mi po Kajdasza iść kazał. Kiedym go przywiódł, poszli razem do izby, zawarli się i słyszę, jako do siebie naraz krzyczeć nazwajem poczną. Aha, myślę sobie, znalazł diabeł zgrzebło! pożarły się z sobą wilki! Pocznę podsłuchiwać pode drzwiami i oto czego się dowiedziałem: Przyszła dla was konfirmacja królewska na sołtystwo i wydano ją w zamku podstarościemu, aby ją wam lub waszej żonie oddał. Podstarości tedy mówi Kajdaszowi:

„Albo ty mi, bratku, dobrze zapłacisz, tedy ja tę konfirmację tak schowam, żeby jej oko ludzkie nie widziało, albo nie zapłacisz, tedy ja ciebie z sołtystwa tak samo wyrzucę, jakośmy Marków wyrzucili”.

Kajdasz w płacz, w prośby, groźby; na nic to wszystko; przyszła chwilka i na wilka; tedy targować się zaczną jako dwa Żydy.

„Dasz mi 200 złotych!”

„Dam pięćdziesiąt!”

„Dasz dwieście!”

„Kat ciebie bierz; dam sto!”

Nie mogli się zgodzić, od złych matek sobie nałajali, mało się nie pobili. Potem Kajdasz rzecze:

„Jak będzie, tak będzie, a jakoś to przecie będzie; pogodzimy się pewno. Przyjdźcie dziś do mnie na wieczerzę; mam miód stary i wina mi trochę z Węgier przyszło; łacniej do końca rzecz poprowadzim”.

„Albo ja chrzan, żebym ja z miodem dobry był; dobry ja i bez miodu – mówi podstarości. – Jak dacie, co żądam, to i bez miodu się obejdzie.”

Ale w końcu stanęło na tym, że przyjdzie i że mnie, i skrzypki weźmie z sobą, aby im wesoło było.

Tu Matysek pociągnął dobrze miodu, mówiąc: „Grzej się, Ewka, póki płoną drzewka”, a potem tak dalej rzecz swoją prowadził, a ja i ojciec słuchaliśmy go z wielką ciekawością:

– Wieczorem jedli, pili, tańcowali, śpiewali, dobre myśli sobie czynili, a jam grać musiał i ślinkę połykać, a jenom Boga prosił, żeby się który z nich zadławił albo go paraliż ruszył, i tylkom się pocieszał, że dłużej skrzypicy niźli tanecznicy. Podstarości pił za czterech, a hajduk Kajdasz, jako uważałem, bardzo sobie wstrzemięźliwie poczynał; snadź chciał, niecnota, trzeźwy na pijanego iść. Pijąc, ciągle się targowali, ale podstarości, choć już ledwie na nogach się trzymał i ledwie bełkotać mógł, ani rusz co opuścić; im więcej, szelma, pił, tym był twardszy. A miał przy sobie papiery w zanadrzu, a między nimi i wasza konfirmacja była, ale jej nawet pokazać Kajdaszowi nie chciał.

„Ja za worek, wy za dworek! – mówił – jak mi dwieście złotych wyliczycie na stół, zdrapię albo spalę przy was dekret królewski.”

W ostatku podstarości już i siedzieć nie mógł; jeno patrzeć, kiedy się z zydla obali; na czekanie się tylko rękami opiera. Powiada mu Kajdasz:

„Idźcie do alkierza, wysapajcie się; potem znowu mówić będziemy!”

Zawiódł go do alkierza do łóżka, siada na nim podstarości, ale się kłaść nie chce, a Kajdasz do niego podłazi, niby go ściskać i całować chce, a tymczasem pod żupan do papierów, złodziej, sięga, ale podstarości, choć pijany, na baczności się ma; co się Kajdasz do niego skradnie, to on za czekan i w łeb mu godzi. Odstąpił Kajdasz i wrócił do izby; snadź czekać chciał, aż podstarości zaśnie, ale przecież go się bał, bo woła mnie do kąta i mówi:

„Matysku, chcesz ty zarobić na przyjaciela i na pięć złotych? ”

„Dobre jedno i drugie; czemużby nie? ”

„Matysku, podstarości zły człowiek, szelma jest wierutny; on ciebie za psa nie ma; robić ci każe jak wołu, a jeść nie daje; skrzypki ci zabrał; jakby ciebie w więzieniu miał!”

Aha, tu tego Żyda grzebali, tędy tobie droga, niecnoto – myślę ja sobie, ale nic nie mówię, tylko głową żałośnie kiwam.

„Matysku – rzecze dalej hajduk – ty umiesz idź ty do alkierza, wyjmij temu pijakowi papiery spod żupana, a między nimi jest jeden, co w nim o Marku Bystrym stoi i pieczęć dużą ten papier ma. Uważ dobrze, o Marku Bystrym tam będzie; weźże papier i tu go przynieś. Nie będziesz ty za to szkodzien! Pięć złotych weźmiesz!”

„Albo czekanem w łeb – mówię ja na to – a to pewniejsza rzecz niż waszych pięć złotych obiecanych. Obiecanka, gałka218 na wieży. Dajcie zaraz pięć złotych, a papier będzie.”

„A jak nie będzie?”

„Co ma nie być; pewnie będzie; a jakbym tego nie dokazał, w rękach mnie przecie macie.”

Dał mi pięć złotych na rękę ten Węgrzyn, a z wielką ciężkością mu to przyszło, chociaż, niecnota, pewno obiecywał sobie w duszy, że mi potem zaraz odbierze. Idę tedy do alkierza, ale z skrzypkami pod pachą; patrzę, podstarości siedzi na łóżku i drzemie. Zbliżę się do niego, a on otwiera oczy i zaraz do czekana, ale kiedy poznał, że to nie hajduk, jeno ja, mówi:

„Matys, a gdzie ja jestem?”

„U siebie w domu, panie, jesteście.”

„Tedy ty mi żupan zdejmij i buty mi wyzuj, bo spać pójdę.”

Ściągnąłem mu buty, a on się zaraz położył i już chrapie. Ja pod żupan, dobędę papierów, trafię szczęśliwie na ów duży z pieczęcią; widzę, stoi tam Marek Bystry kilka razy wyraźnie dużymi literami wypisany; chwycę dekret, w zanadrze za koszulę schowam, otworzę z cicha okno i buch! do sadu wyskoczę, a potem w nogi, co tylko oddechu we mnie było: z sadu w pole, z pola do lasu i tyle mnie widzieli w Podborzu. Dostałem się pod Przemyśl i chciałem ku Węgrom dalej iść, ale kiedy ludziskom grałem w Niżankowicach, słyszał mnie jeden przejezdny muzykant dworski: podobała mu się moja gra, a że właśnie w Brzeżanach u pana Mikołaja Sieniawskiego ujednał się był, zabrał mnie z sobą. Teraz to już i nuty trochę czytać umiem, a jak się lepiej poduczę, to może gdzie organistą zostanę.

Wysłuchaliśmy z niemałą uciechą tej całej opowieści Matyska, a ojciec jeszcze kazał dać miodu, choć w mieszku mało miał.

– Bóg ci zapłać, Matysku – mówi – do śmierci tego ci nie zapomnę! A nim zostaniesz organistą, zawsze ci moja chata rozwarta będzie, jako i przedtem bywała: ostatnim kawałkiem chleba podzielimy się z tobą. Ale, Matysku, czyś ty mojej kobiecie znać dał, że dekret królewski przyszedł?

– Zaraz jej to przekazać chciałem, a i sam byłbym do Strzałkowic poszedł, choć to nie bardzo bezpieczno było, ale Markowej nie ma w Strzałkowicach u tkacza Sebastiana.

– Nie ma jej! – zawołaliśmy razem ja i ojciec. – A gdzież jej szukać teraz?

– Powiadali mi ludzie – rzecze Matysek – że poszła do Lwowa, bo jej pan Zybult z Sambora jakąś dobrą służbę naraił, a w Strzałkowicach, nieboga, wyżyć nie mogła. Tam ją też, panie, znadziecie.

Ojciec posmutniał na tę wiadomość, ale mnie coś mówiło, że skoro to pan Zybult, wujek Marianeczki, służbę tę postręczył, tedy matka może być chyba u pana Gygiera Niewczasa, a nie gdzie indziej. A teraz tobym już chciał był na skrzydłach lecieć do Lwowa.

XVIII. Testament Woroby

W Glinianach dopędzili nas Kozacy: stary Bedryszko z Semenem i Midopakiem. Chcieli mnie zabrać z sobą, abym prędzej z nimi stanął we Lwowie, bo my z tymi końmi pana Zachnowicza bardzo powoli drogę odbywali, ale niechcialem opuszczać ojca i jeno prosiłem Semena, aby skoro we Lwowie będzie, zaszedł do pana Niewczasa i zapowiedział, że już wracamy, bom prawie cale był pewien, że jeśli matka we Lwowie jest, to nie gdzie indziej, jeno właśnie u Niewczasów.

Droga z Glinian do Lwowa ledwie mi się nie zdała dłuższa od tej dalekiej tureckiej, którą odbywałem, tak mi już pilno i tęskno było. Bóg dał nareszcie, że jakoś dobrze z południa nadciągnęliśmy pod sam Lwów do Krzywczyc, a takiej radości, jaka mnie tu czekała, już potem w życiu nie miałem, a żem stary, kiedy to spisuję, co tu czytacie, tedy pewnie już mieć nie będę, boby to było zbyt łaski niebieskiej dla mnie, niegodnego grzesznika!

Owo, com miał kochanego na świecie, tu oczy moje razem zobaczyły! Zjeżdżamy ku gospodzie, a przed gospodą stoi moja matka, Marianeczka, pan Heliasz, pan Grygier Niewczas i mendyczek Urbanek! Puściły mi się łzy od tej ogromnej radości; od serdecznego płaczu słówka marnego przemówić nie mogłem! Jakie to było powitanie moje i ojca mego z matką, a potem moje z tymi dobrymi, cnotliwymi ludźmi, co mnie, ubogiego pacholika, wywołańca219, żebraka, litościwie przygarnęli i zginąć mi nie dali – tego ja tu opowiadać nie będę, a i nie umiem, i nie potrzeba, bo ano kto sam tego nie odgadnie, jeśli tylko trochę ma serca i trochę poczciwości w duszy?

Jednego tylko mi brakło i za jednym tylko daremnie się rozglądałem, a to za Worobą, który nie tylko że także bliski sercu mojemu był, ale nadto i sekret cały wiedział, dla którego Semen z ojcem i Midopakiem do Lwowa się wybrali. Pewnie słyszał od pana Heliasza, że wracam, a że go w Krzywczycach nie było przy powitaniu, trochę się dziwiłem, myślałem przecież, że jako sługa, ciągle w handlu do roboty potrzebny, wybrać się nie mógł. Kiedy już ruszyliśmy spod gospody i z gliniańskiej góry pokazał mi się Lwów, jakoby w głębokiej a dużej misie, z wszystkimi basztami i wieżycami, pytam się mendyczka:

– Urbanku, a Woroba co też porabia, czy zdrów jest?

– Woroba umarł – rzecze Urbanek.

– Umarł! – krzyknąłem z takim przerażeniem, żem aż wszystkich nastraszył, co mi jest.

– Dwa tygodnie temu umarł, a bardzo go wszyscy żałujemy – ozwał się pan Heliasz – bo był chłop poczciwy, sługa prawy i wierny, choć ubogi prostak, i takiego pewnego człeka niełacno pan Jarosz dostanie. Szkoda go: byłby się on tobie bardzo ucieszył, bo ciebie kochał, Hanuszku; ciągle się o ciebie wypytywał, czyś nie pisał i czy słychu jakiego o tobie nie mamy, a i przed samą śmiercią ciebie wspominał.

Nie mogłem rzec ani słowa od żałości, a do tej żałości za dobrym przyjacielem przyszła trwoga niemała i ciężkie strapienie. Tak mi już przeznaczonym było, że ta Semenowa tajemnica ma mnie ciągle ścigać, ciągle nękać, ciągle spokojność mi zakłócać i radość wszelką zatruwać, i że kiedy inne moje umartwienia już koniec biorą, temu jednemu końca nie ma.

Powierzyłem Worobie mieszek z owym żelaznym olsterkiem – obyż na samo dno piekielne zapadło, czartu na pożytek! – a teraz co pocznę, co Kozakom powiem? Co Woroba z tym zrobił, gdzie to ukrył i jakoż teraz wiedzieć, gdzie tego szukać? Czyli mi obaj Bedryszkowie uwierzą, żem prawdę mówił? I co ten srogi zbójca Midopak powie, kiedy mu się część jego nie dostanie?

Zacząłem rozpytywać mendyczka, czy długo Woroba słabował, na co umarł, czy nie przekazywał czego dla mnie, bo – mówiłem, choć to kłamstwo było – niektóre drobiazgi moje u niego zostały.

– Woroba, czy się przedźwignął jakim ciężarem – mówi mendyczek – czy też, bardzo przegorzały i spocony od gorąca, wody się zimnej opił, czy też inna jaka przyczyna temu była, nagle na wielkie kłucie w piersiach zachorzał, gorączki dostał i czwartego dnia umarł. Ratował go pan Spytek, jakby to kto z jego własnej familii był, dwóch lekarzy najprzedniejszych do niego wołał, pana doktora Kampiana i pana doktora Syxta; czynili obaj, co tylko mogli, na nic to wszystko było. O tobie biedny Woroba ciągle mówił; koniecznie coś tobie chciał przekazać, aleśmy myśleli, że to w gorączce tak mu się coś marzy, bo bezustawnie powtarzał: „Gdzie Hanusz? Woroba świadom! Woroba świadom!”

A kiedy już umierał, jeszcze mówił: „Woroba świadom”. Rozumiałem ja dobrze, co Woroba myślał, kiedy te słowa mówił, które oni za jakieś majaczenie w gorączce mieli, i serce mi się krajało od rzewności i wielkiego żalu za tą wierną duszą.

– Trzeciego dnia swojej choroby – opowiadał dalej mendyczek – wyspowiadał się Woroba, przyjął Najświętsze Sakramenta, pożegnał się z Panem Jaroszem, z panem Heliaszem i Dominikiem, a i ja byłem przy tym, bo Woroba posyłał po mnie; wszyscy płakaliśmy, a pan Heliasz najbardziej. Kiedy już odejść mieliśmy, on mi znak dał, abym został. Wyciągnął spod poduszki małą drewnianą deskę i dał mi ją, mówiąc: „To jest testament mój, Woroby Dmytra. Woroba świadom! Urbanku, oddaj to Hanuszkowi, kiedy wróci. Woroba świadom! Ale tu mi zaraz przysięgnij na Trójcę Świętą, że mu oddasz do rąk własnych. To jest testament Woroby; mój testament, dla Hanusza testament. Słyszysz? Woroba świadom!” Musiałem mu przysiąc, jako chciał – prawił dalej mendyczek, a jam słuchał z największą ciekawością i uwagą – musiałem przysiąc, chociaż widoczna rzecz była, że Woroba już nie był wtedy przy zmysłach i że w gorączce tak bredził. Wziąłem od niego tę deskę, na której znaki jakieś czarną farbą są porobione.

– A gdzież ona jest? – zawołałem tak skwapliwie, że mendyczek zdziwiony na mnie spojrzał.

– Jest u mnie; dam ci ją, kiedy chcesz, ale co by ci po tym kawałku drewna było?

Ledwiem we Lwowie z wozu wysiadł, a stanęliśmy przed kamienicą Kłopotowską, bo nam dobry pan Grygier stancję u siebie dał, zaraz chwyciłem się ramienia Urbanka, aby go nie puścić prędzej, póki mi onej deski, testamentu Woroby, nie wyda, bom wiedział, że to musi być coś takiego, co mnie na ślad zaprowadzi, kędy szukać owego mieszka z żelaznym olsterkiem. Szczęściem, że to zimą nie było, inaczej by pewnie testament Woroby poszedł był jak inne drewno do pieca, bo za piec rzucił go był mendyczek. Porwałem go, jakby to skarb był, jakoż dla mnie miał naprawdę wagę skarbu, i pobiegłem do naszej stancji u pana Niewczasa, aby się temu dobrze przyglądnąć.

Była to dość gruba deska, na półtora stopy długa, na dobre pół stopy szeroka, jakich w składzie w indermachu leżało zawsze dosyć po kątach z rozmaitych pudeł z zamorskimi korzeniami, a na tej desce czarną farbą, której pan Dominik używał do znaczenia pak i bel towarowych, kiedy je ze Lwowa dalej wysyłaliśmy, pomalował Woroba niezgrabną ręką rozmaite znaki, które snadź jemu, jako że pisać nic umiał, miały starczyć za litery, czy też za całkowite słowa.

Przypatrywałem się długo tym znakom, łamiąc sobie głowę, co by znaczyć miały, ale daremnie, bo to była istna zagadka, której dociec nie mogłem, chociaż to pewna rzecz była dla mnie, że to niezgrabne malowanie odnosi się do tego, com Worobie pod przysięgą powierzył.

Wszystkie te znaki pisane były w jednym równym rzędzie. Tedy najpierw były dwie grube pałki, jedna niedaleko drugiej, a obie połączone trzecią pałką, a u tej trzeciej pośrodku było coś podobnego do haka; potem szło coś takiego jakby sierp, potem była już całkiem wyraźna siekiera, za nią szedł taki sam znak, jak przed siekierą, podobny do sierpa, za tym jakoby sierpem był krzyż, za krzyżem niby dziewiątka, bo Woroba numera znał, a za numerem stało coś jakby łopata albo rydel.

Owo tak wyglądał testament biednego Woroby! Nadumawszy się dość długo a daremnie nad tą deską, zacząłem znowu dumać nad tym, co mam dalej czynić. Nie było innej rady, jak tylko pójść do Kozaków, bom tak obiecał, że skoro tylko we Lwowie stanę, pierwsza moja rzecz będzie od Woroby mieszek z olsterkiem odebrać i staremu Bedryszce go oddać.

Byłbym też zaraz poszedł, ale noc się już zrobiła i niebawem bramy miejskie zamykać miano, tedy byłbym się już nie wydostał z miasta, albo wydostawszy się, nie mógł powrócić do domu, aż po ich rannym rozwarciu, bo Kozacy stanęli gospodą u niejakiego Wołyńca za murami miasta na Halickim Przedmieściu. Rad temu bardzo byłem, żem zaraz iść nie mógł, bom wieczór z ojcem i z matką zostać mógł, i mieliśmy czas nacieszyć się z sobą i naopowiadać, a potem z panem Grygierem i Marianeczką razem wieczerzaliśmy, a chociaż ani miodu, ani wina nie było, przecie takiej wesołej wieczerzy i takiego szumnego bankietu, jak owo przy tej kaszy z mlekiem, jako żyw jestem, nie pamiętam.

Z ciężkim sercem szedłem nazajutrz rano do Bedryszków, bo nie bez strachu, jak mnie powitają, kiedy im powiem, że Woroba umarł, a gdzie mieszek z tą nieszczęsną puszką żelazną ukrył, wiedzieć ani domyślać się nawet niepodobna. Zastałem wszystkich trzech Kozaków w domu, czekali już na mnie, a Midopak już się bardzo niecierpliwił.

Stanąłem przed nimi jakby winowajca, choć czyste sumienie miałem, i bardzo nieśmiało całą rzecz wywiodłem, a oną deskę, czyli testament Woroby, trzymałem przed sobą, jak Tatarzyn tarczę, tak jak żebym się nią zasłaniać chciał, gdyby Midopak z szablą na mnie godził. I mało brakło, żeby tak naprawdę było, bo kiedy stary Bedryszko i Semen wysłuchawszy mnie milczeli, snadź dumając, co teraz robić, to Midopak z wielkim gniewem pięścią w stół uderzył i straszliwie kląć i przegrażać się zaczął.

– Milcz ty, Midopak – zawołał nań stary Bedryszko – sobaczy synu, krzykunie durny, bo ty niczego nie wyszczekasz i nie wyklniesz, a po łbie pewnie weźmiesz! Już ja tobie mówił, że twoją część będziesz miał, wrogu nieznośny! Ja nie wezmę, Ryngasz nie weźmie, Semen nie weźmie, a ty swoje weźmiesz, a potem albo się udławisz, albo się powiesisz, albo na inny pohybel pewnie tobie będzie! Czort ciebie bierz, pohańcze, żeby cię moje oczy nie widziały!

Midopak dzikimi oczami łypnął, ale umilkł i jeno pod przerąbanym nosem warczał jako zły pies, co chce kąsać, ale kija się boi.

– Pokaż tę deskę – rzecze do mnie Bedryszko.

Dałem mu ją, położyli na stole i wszyscy trzecj poczęli się jej bacznie przyglądać.

– A co ty na to pisanie mówisz? – pyta mnie Semen. – Tyś Worobę tego znał, bywał z nim, rozmawiał, to ty lepiej myśli jego zgadnąć możesz aniżeli my, cośmy go na oczy nigdy nie widzieli.

– Co ja mówię? – rzekę na to. – Ja mówię, że Woroba z pewnością znaki dać chciał, po których jak po śladach trafić można do miejsca, gdzie mieszek ukrył albo zakopał.

– Tak i to będzie – mówi Opanas i patrzy na deskę, i myśli.

– A jako ty wiesz, durniu, że zakopał? – pyta mnie Midopak, kły mi swoje pokazując jak wilk.

– Bo idą znaki, jeden na drugim, a ostatni znak to pewno jest rydel. Tedy myślę, że zakopał.

– A co tu stoi na samym początku? – pyta Semen, kładąc palce na owych dwóch pałkach, połączonych u góry trzecią pałką. – To najważniejszy znak jest, bo to początek całego szukania.

– Wrota są, wyraźne wrota! – zawołał Midopak, bardzo dumny z tego, że odgadł, czego inni nie mogli. – Wrota są, jak byk wrota.

– Byk jest – rzecze Opanas – boś ty byk, ale wrót nie ma.

– A ja wam mówię, że to wrota! – woła znowu Midopak. – Chodźmy szukać tych wrót!

Zaczął się Semen bardzo śmiać, a Opanas za nim, tak że i ja od śmiechu wstrzymać się nie mogłem. Midopak oczyma nas jadł, jak orzechy byłby nas zgryzł, tak zębami zgrzytał, ale milczał. Opanas chwilkę dumał, a naraz aż podskoczył i woła:

– A gdzież ja oczy mam! Hanusz, gdzie tu u was wieszają?

Popatrzę na niego zdziwiony, bom od razu nie zrozumiał.

– Gdzie u was szubienica stoi, na której złodziejów mieszczanie wieszają? Bo to wyraźnie szubienica jest, co tu Woroba na samym początku namalował. Dwa pale, jakie zwykle bywają, a na górze ślemię220, a u ślemienia hak, wyraźnie hak, tylko wisielca nie ma. Chodźmy, prowadź nas zaraz! A ty, Midopak, bież do Wołyńca, niechaj rydla pożyczy, aby nie wracać do miasta, jeśli znajdziemy miejsce po tych śladach.

214.magierka – czapka węgierska. [przypis edytorski]
215.possessor privilegiatus (łac.) – uprzywilejowany posiadacz. [przypis edytorski]
216.prażnik (daw., z ukr. праздник) – święto prawosławne, odpust. [przypis edytorski]
217.pogłówne – podatek od osoby (od głowy). [przypis edytorski]
218.gałka (tu z ukr. галка, гава) – kawka; wrona. [przypis edytorski]
219.wywołaniec (daw.) – wygnaniec, bezdomny. [przypis edytorski]
220.ślemię – belka poprzeczna. [przypis edytorski]