Kitabı oku: «Oko proroka», sayfa 5

Yazı tipi:

VI. Mendyczek

Ledwie się niebo zarumieniło od zorzy porannej, kiedy się zbudziłem, podczas gdy wszyscy jeszcze spali. Zmówiłem pacierz nabożnie i z wdzięcznym sercem dla Opatrzności Bożej, że mnie, opuszczonego pachołka, przygoda nie zawiodła ani między złych ludzi, których wszędy uwijało się dużo w tych niespokojnych czasach, ani wydała w tatarskie ręce, o co, jako teraz widziałem, łacno było dnia wczorajszego, gdybym był tej dobrej kompanii nie spotkał – i wyszedłem z lasu, aby się rozpatrzeć, czy na świecie bezpieczno.

Nikogo nie było widać, jak tylko oko zasięgnąć mogło. Po dalekiej drożynie, która się bieliła między zielonymi polami, nikt nie szedł ani jechał, ale i Tatarów nie było śladu, snadź te ostatki ich wczorajsze już się pomknęły z okolicy. Wróciłem na leśną polankę, dobyłem z kieszeni onej książeczki z Godzinkami do Anioła Stróża i modlić się z niej zacząłem.

Pierwszy obudził się Urbanek, a widząc mnie z książeczką w ręku, rzecze zdziwiony:

– A ty umiesz czytać! No, patrzcież, ja znam takich, co w aksamicie chodzą i w bławatach, a czytać nie umieją, a ten pachołek wiejski czyta! A co ty więcej umiesz?

– Nic – mówię na to. – Ja chłopski syn jestem, a do tego sierota, o nauce mi nie myśleć; chleba i dachu nie mam.

– „A, B, C, chleba chce” – rzecze wesoło Urbanek – ale ja taki, jako i ty, ani dachu, ani chleba własnego nie mam, a przecież się uczę. Pan Heliasz mi pomaga i inni dobrzy ludzie we Lwowie, bom ja mendyczek.

– A co to znaczy: mendyczek? – pytam.

– Żebraczek. Mendyczek a żebraczek to jedna rzecz jest. Mendico znaczy po łacinie: żebrzę, i dlatego biednych żaków szkolnych we Lwowie zwą mendyczkami, tak jak w Krakowie pauprami, a także z łaciny, bo pauper to tyle, co ubogi.

– Dobrzy tam ludzie u was być muszą – mówię – między takimi ludźmi to i słonko cieplejsze.

– Wszędy są dobrzy ludzie – rzecze mendyczek – wszędzie słonko ciepłe. Albo gdzie nie?

– U nas! – odpowiem. – U nas, gdybym ja chciał być taki mendyczek albo żebraczek, toby mnie psi zagryźli! Widać ja łaski boskiej nie godzien, a za łaską ludzką taki ubogi pachołek, jako ja, niedaleko zajdzie.

– A ja jej także pewno nie godzien, a przecież w daleką drogę się wybieram i nie tracę nadziei, że tam zajdę, gdzie idę.

– A dokąd idziesz? – pytam.

– Do Krakowa, a potem do Padwy.

– Do Krakowa to już daleko – mówię na to – ale do Padwy to pewnie jeszcze dużo dalej, może tak daleko, jak ojciec towary ormiańskie powiózł.

Roześmiał się głośno mendyczek i powiada:

– Bo ty myślisz, że ja tytko tak wędrować chcę i tu zaraz z lasu do Padwy się wybieram! Jak skończę szkoły we Lwowie, to pójdę na akademię do Krakowa, a z Krakowa pojadę do Włoch, do Padwy, i tam znowu w akademii uczyć się będę.

Zawstydziłem się trochę, żem taki prostaczek i nigdy nic o akademii żadnej nie słyszałem, i patrząc na jego łatany giermaczek, mówię:

– A potem będziesz pan.

– Stary król nieboszczyk117, powiadają, że mawiał: Disce, puer, faciam te Mości Panie! To znaczy po polsku: Ucz się, chłopcze, a zrobię ciebie Mości Panem! Ja tam panem nie będę, bo u nas w Polsce trzeba się już urodzić panem, a i nie dbam tak o to, ale będę uczonym człowiekiem. Doctor Clarissimus!

– Doktór Klarissimus! – powtarzam, a po cichu myślę sobie, że to pewno między uczonymi ludźmi tyle znaczy, co między furmanami auriga regius, ale nie mówię nic, aby mendyczek nie śmiał się ze mnie. A potem bardzo smutno mi się zrobiło, i bardzo ciężko na duszy, że owo insi, tacy biedni, jako i ja, i tacy młodzi jako ja, a już wiedzą, kędy idą i gdzie zajdą, i jakie jutro ich czeka za wolą Bożą, a ja nie wiem, gdzie mam nogą stąpić, gdzie głowę skłonić, czego szukać i czego czekać, i jestem jako marny liść przez wiatr pędzony, niepewny, kędy los mnie niesie i gdzie mnie rzuci, i jako zginę. Nie mogłem też pohamować żałości i począłem płakać zakrywając twarz rękami.

– Czemuż ty płaczesz, Hanusz – rzecze do mnie mendyczek i widać, że mi się z szczerego serca lituje, i siada koło mnie, i obejmuje mi ramieniem szyję. – Posłuchaj, nauczę ciebie ładnej pieśni na zabicie smutku, takiej skutecznej, że jeno chyba modlitwa nad nią skuteczniejsza. Posłuchaj:

 
Nie porzucaj nadzieje,
Jakoć się kolwiek dzieje,
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,
A po złej chwili piękny dzień przychodzi…
Nic wiecznego na świecie,
Radość się z troską plecie:
A kiedy jedna weźmie moc największą,
Wtenczas masz ujrzeć odmianę najprędszą.
Ale człowiek hardzieje.
Gdy mu się dobrze dzieje.
Więc też, kiedy go fortuna omyli,
Wnet głowę zwiesi i powagę zmyli,
Lecz na szczęście wszelakie
Serce ma być jednakie,
Bo z nas fortuna w żywe oczy szydzi,
To da, co weźmie, jako się jej widzi.
Ty nie miej za stracone,
Co może być wrócone:
Siła Bóg może wywrócić w godzinie.
A kto mu kolwiek ufa, nie zaginie!118
 

Słuchałem tej ślicznej pieśni, a za każdym słowem mendyczka spływała mi pociecha do serca. Powtórzył mi ją raz jeszcze, bom go o to prosił, a potem rzekł:

– To jest pieśń, którą ułożył wierszopis pewien sławny, Jan Kochanowski. Już on nieżyw, ale jego pieśni żywe i pewno nas obu przeżyją i tych wszystkich, co po nas będą na świecie. Jako widzę, umiesz czytać, tedy jak będziesz we Lwowie, pożyczę ci książeczki119 z tymi pieśniami, a i innych co książek dam, a będzie ci świat jaśniejszy, bo jak ksiądz rektor naszej szkoły mówi, komu w duszy jasno, temu i świat jasny.

Zadumałem się nad tym wszystkim, co mi Urbanek powiadał, a było nad czym, bo wszystko było dla mnie nowe i dziwne, a jakoby z obcej, bardzo dalekiej krainy, o której dotąd nigdy nie słyszałem, żeby być mogła kędyś na świecie.

Tak mi było, jak żeby mnie kto spod ziemi od razu na światło wywiódł, lub zamkniętemu w ciemnej komorze okno na świat wyrąbał. Już mi tak raz wyrąbano okno na świat daleki, a to wtedy było, kiedy mi Semen opowiadał o Siczy, o Kozakach, o Czarnym Morzu, o swoim ojcu Opanasie – teraz owo wyrąbał mi drugie okno ten mendyczek Urbanek, ale to już był świat cale inszy, który mi się w nim ukazywał. Semenów120 świat dziki był i gwałtów, i przygód pełny, same rogate dusze i zuchwałe serca – Urbanka świat leżał przede mną jakoby równe zielone pole, pełne skowronków, co w niebo biją, a niebo to zewsząd czyste i modre, zewsząd otwarte, a pod nim w słońcu sami dobrzy i pokorni ludzie chodzą i wszystkie ścieżyny pod ich stopami gładkie, i wszystkie wiodą to w ciche gaje, to pod domowe strzechy, a każda strzecha ci rada. A między tymi ścieżynami jedna szeroka jak gościniec, prosta jak strzelił, bardzo długa, a przecież już jej koniec bezpiecznie masz w oku, a wiedzie do akademii między mądre księgi, do ratusza między Pany Rady121, do kościoła na stopnie ołtarza i na rzezane formy122, gdzie kanoniki siedzą.

Czułem ja dobrze, że żaden z tych dwóch światów nie będzie mój, że nie pójdę ja ani Semenową, ani Urbankową drogą – ale jakąś trzecią, moją własną, a jaka będzie i gdzie nią zajdę, jak wiedzieć, kiedym na nią jeszcze nie wstąpił? Tak rozmyślałem, kiedy naraz Urbanek zawołał:

– Owo już słońce dobrze na niebie, trzeba zbudzić pana Heliasza i radzić o sobie, jako się do Lwowa dostać!

Stanął sobie tedy ten mendyczek na środku polany i zaczął głośno śpiewać:

 
Hejnał świta, już dzień biały,
Każdy człowiek, wierze stały,
Budzi się do Pańskiej chwały!
 
 
Hejnał świta, już i z morza
Rumiana powstaje zorza,
Jutrzenka w swojej jasności
Rozgania nocne ciemności.
 
 
Wstań, oraczu, hejnał świta,
Ciebie na polu sowita
Praca czeka; wstawaj i ty,
Rzemieślniku pracowity!
 

Na odgłos pieśni pobudzili się wszyscy, a pan Heliasz i pan Grygier, i złotniczek Lorenc zaraz także chórem śpiewać zaczęli, tylkom ja z mularczykami słuchał milczący, bośmy pieśni tej nabożnej nie znali. Jeden z tych mularczyków prostaczek był jako i ja, ale drugi hardo się trzymał, a był z włoskiej ziemi i po polsku mało co umiał, bo dopiero od niedawna do Polski przybył z jednym majstrem, co go sobie panowie do budowania zamków i kościołów aż z Rzymu ujednali.

Kiedy śpiewać skończono, przystąpił do mnie pan Heliasz, mało już nie starzec, z siwiejącą brodą, postawy bardzo zacnej, z twarzą czerwoną i jakoby surową, że się na niego jak na pana ojca tylko z wielkim respektem patrzeć trzeba było, lubo z siwych oczu wyglądała mu dobrotliwa poczciwość – przystąpił do mnie i kładąc obie ręce na moje ramiona, mówi:

– Jam ci jeszcze nie dziękował, synaczku, ale już ciebie mam w wdzięcznym sercu i tam na zawsze zostaniesz, a to po staremu większa rzecz jest niżeli samo dziękowanie. Ja nie wiem, ktoś ty i jakiś ty, cnotliwy albo nie, ale to wiem, że Bóg cię zesłał, wierę, na ocalenie moje, a tak chyba nie byłbym ja wdzięczen Bogu, gdybym nie był wdzięczen tobie.

I tak mówiąc pocałował mnie w głowę, a jam go pokornie w rękę.

– Jam nie pan żaden i nie bogacz – mówił dalej pan Heliasz – ja sługa jestem i bardzo miernego staniczka123, choć dobremu panu służę. Złotem ciebie nie zapłacę, bo go nie mam, a co bym dla syna mego zrobił, gdybym go miał, to i dla ciebie rad uczynię, jeżeli twoja wola za moją wolą pójdzie. Bo, widzisz, odwaga nie zawsze z cnotą w parze chodzi. Strzelać umiesz, to wiem, ale czy pracować umiesz, tego nie wiem. Mówi Urbanek, żeś ty sierota i szukasz chleba. Powiadajże, jakbyś chciał, aby ci dopomożono?

– Weźcie mnie do Lwowa, panie Heliaszu – odpowiem i znowu w rękę go pocałuję.

– A co tam będziesz robił?

– Szukał chleba.

– Znajdziesz go u nas, przy mnie i przy panu Spytku, jeśli go wart będziesz. W imię Boże, jedź ze mną do Lwowa!

Taka mnie radość ogarnęła na te słowa, żem zapomniał o wszystkim moim nieszczęściu, o przebytej nędzy, o trwodze, co mi jeszcze przed chwilą suszyła serce, o Kajdaszu, któregom zostawił we krwi na majdanie, o tym czarnym olsterku, w którym siedziało przekleństwo na klucz zamknięte, o wszystkim, jeno o matce nie, która mi zaraz stanęła w oczach, tak jakżeby bardzo rada patrzyła teraz na mnie i na to moje pocieszenie.

Siła by opowiadać, jak my nareszcie znaleźli się na wozie w drodze ku Lwowowi; tyle chyba powiem, żeśmy brzegiem lasu ostrożnie, a ciągle ten las mając w odwodzie jako bezpieczną ucieczkę, zeszli do wsi Hoszan, gdzie nas uspokojono, że to ostatni Tatarzy, których wczoraj widzieliśmy, i że wszędy ku Lwowowi dziś już bezpieczno, bo i szlachta z dworskimi tam jest, i żołnierzy znaczniejsza siła, i pan chorążyc wieluński z Rudek z hajduki i chłopy swoimi nadbieżał, chociaż jako zawsze przedtem, tak i teraz za późno i kiedy już po wszystkiemu. Dostaliśmy podwód i szczęśliwie jechali do Lwowa, litując się po drodze zniszczeniu ludzkiemu po tym tatarskim zagonie, z żałością mijając Lubień cały w pustkowie i zgliszcze obrócony, że tylko z rzadka wychylał się z lasu na Garbach jaki człek wynędzniały, co z gołym życiem uszedł, a teraz ze łzami jałmużny błagał.

Jeszcze dobry dzień był, kiedy stanęliśmy we Lwowie. Nie widziałem dotąd dużego miasta; w Samborzem tylko kilka razy z matką był, a wydał mi się bardzo wspaniały i myślałem, że piękniejszego kościoła nad farę i wyższej wieży nad ratuszową, z takim złoconym jeleniem na szczycie, chyba już w życiu nie obaczę, a może i nigdzie nie ma. Tedy oczy rozwarłem szeroko, kiedy naraz, zjeżdżając z góry ku miastu, ujrzałem tyle murów, tyle baszt i tyle wieżyc, że się zdało, iż tam w tych warownych murach nie ma domów, tylko same kościoły i same zamki. A to wszystko dokoła okopane fosą i wałem, a zawarte wielkimi bronami na żelazne wrzeciądze, grube jakoby drągi, tak że kiedy to wszystko na noc zamkną, tedy Lwów cały jakoby w kowanej zamczystej komorze siedzi, że chyba się ptak do miasta dostanie.

Wjechaliśmy w rynek po kamiennym bruku, a jam się zdziwił, że taki pusty, i oglądałem się za tymi ludźmi, co mieszkają w tych wysokich kamienicach na dwa i trzy piętra, bo ledwie tu i ówdzie jakiś człowiek się przewinął, ale wnet przypomniałem sobie, że to było po morowym powietrzu, które dopiero co było ustało, a i to jeszcze nie całkiem. Jeszcze mało kto powrócił był do miasta z tych, co uciekli przed zarazą, a z tych, co uciec gdzie nie mieli, mało kto żyw pozostał, a i z tych przy życiu pozostałych każdy nosił trwogę w oczach, że poznać po nim było, iż bezustannie na śmierć patrzał i sam śmierci czekał przez ten cały czas boskiego pokarania. Tedy i mnie zrobiło się i smutno, i duszno, i zdało mi się tak, jakżeby mnie żywcem chciano zamurować i jakżebym już teraz nie miał czym oddychać.

Stanęliśmy przed domem wysokim bardzo, a wąskim, bo tylko po trzy okna miał na każdym piętrze, z ciosanego kamienia zbudowanym, z bramą taką szeroką na dole, że już tylko na jedno okno z boku miejsca zostało. Brama była zamknięta, a dom cały wyglądał jakby pusty i cale wymarły, bo wszystkie okna miały zawarte okiennice, a na turkot wozu po bruku nikt nie wyszedł ani wyglądnął.

Wyskoczył pierwszy z wozu mendyczek i chwyciwszy za żelazną kołatkę, co była w bramę wpuszczona, począł mocno kołatać, a z sieni mu jeno głuchy huk odpowiadał jakoby z ogromnego bębna. Jam się tymczasem zapatrzył w dom, a osobliwie w bramę, bo nad nią były trzy głowy ludzkie rzezane z kamienia, a każda z nich zdała się patrzeć na mnie to śmiesznie, to groźnie, żem i we śnie takich maszkar nie widział nigdy, bo jedna z nich była z rogami i paszczę srogą na mnie rozwarła, jakżeby mnie pożreć chciała, druga, kudłata, wykrzywiła do mnie szeroką gębę, trzecia miała duże martwe oczyska, a spomiędzy okrutnych wąsów wisiał jej szpetny język. Strach by zbierał wejść do tej bramy, gdyby nad nią wyżej nie była Najświętsza Panna z Dzieciątkiem, także z kamienia wyrzezana, cała w płomienistych promieniach i z wieńcem złotych gwiazd nad koroną.

Otworzył nam wreszcie setny chłop – wysoki i szeroki jak on124 Waligóra z bajki, a był to stróż domowy – a wraz i parobek do ciężkich robót koło domu i handlu, czyli hamał, jak takie sługi we Lwowie z turecka nazywać zwyczajni. W długich, bardzo szerokich i sklepistych sieniach ogarnęło mnie powietrze jakoweś ciężkie a takie ostre i zapaszyste, że owo aż w oczy i w nos biło i gryzło, a jak mi już potem powiadano, było to dla odpędzenia morowej zarazy, bo bezustannie pod nieobecność pana Spytki i Heliasza hamał ów, który został był sam jeden dla pilnowania domu, kadził palonym octem, kamforą, siarką i rozmaitymi ziołami, a także kwieciem polkowym i różą.

Pan Heliasz porozmawiał chwilę z Worobą, bo tak się nazywał ten hamał, i poszedł do górnych komnat, a Woroba zaprowadził mnie do małego ciemnego alkierzyka w podwórzu, wskazał mi posłanie i słówka nie rzekłszy, zostawił mnie samego. Już i zmierzch był wieczorny, a w alkierzyku cale już było ciemno, tedy nie myśląc o niczym, bo i myśli zebrać nie mogłem, nie tyle dla zmęczenia, co dla tej różności zmian i przygód, i dla tej nowości ludzi i rzeczy, której w jednej dobie zaznałem, położyłem się zaraz i zasnąłem.

Ale to spanie moje było jako sen człowieka palonego gorączką, żem owo rzucał się na posłaniu i co chwila budził z okrutnym strachem, nie wiedząc, gdzie jestem i co się ze mną dzieje, i czym nie żywcem zakopany w podziemnej ciemności.

Z pułapu z zakratowanego okienka, przez które biło trochę światła od księżyca, z podłogi, z każdego kąta, coś na mnie strasznie patrzyło: to hajduk Kajdasz z okrwawioną głową, to podstarości z czekanem, to Kozak Semen, jak ściska gardło Czarnego Mordacha, a żydowskie oczy jak dwie ogniste gałki wyskakują w powietrze aż pod pułap, a do tych dwóch ognistych gałek nadlatuje owa żelazna puszka przeze mnie wykopana i lata po całej izbie, a one ogniste gałki gonią ją i dogonić nie mogą, a na to wszystko patrzą z okrutną ciekawością owe trzy kamienne głowy znad bramy i wywracają oczyska, jakby się nadziwować nie mogły temu, co się dzieje – aż nareszcie podchodzi do mnie jakiś dziad straszny i uderza mnie czarną, szeroką jak łopata dłonią po lewym ramieniu i mówi srogim a ochrypłym głosem:

 
Oko Proroka,
Synopa Archioka!
 

Zrywam się tedy z posłania i krzyczę z wielkim strachem:

– Musztułuk!

A tu już dzień jasny patrzy przez okienko alkierza, a miasto125 owego srogiego dziada stoi przede mną hamał Woroba, potrząsa mnie za ramię i mówi:

– Wstawaj! Pan Heliasz cię woła.

VII. Na służbie

Pan Jarosz Spytek, u którego pan Heliasz służył za starszego sprawcę i wiernika, był aromatariuszem, tj. kupcem korzennym i aptekarskim, ale przy tym i inne wszelkie handle miał, bo nie tylko w sklepie u niego na małą wagę się sprzedawało, ale inni kupcy lwowscy i pozalwowscy brali z jego składu towar, a osobliwie korzenie i wina z dalekich krajów. W podwórzowej tylnej części jego domu albo w indermachu126, jako to we Lwowie nazywają, były dwie wielkie izby sklepiste z żelaznymi drzwiami i kowanymi kratami u okien, a pod tymi izbicami dwie głębokie piwnice, a tak izby jako i piwnice pełne były zamorskiego towaru.

W piwnicach stały kufy wina, które najpierw morzem, a potem lądem przystawiano z dalekich wysp greckich, a było tych win siła gatunków, jeden przedniejszy nad drugi, a wszystkie bardzo drogie, jako to: małmazja, muszkatel, alikant, latyka, kocyfał – w izbach nad piwnicami były aromata, korzenie, zioła lekarskie, co wszystko po łacinie nazywało się materia medica, a dalej przeróżny towar, sam przedni, osobliwy i prawie na wagę złota płatny, który prawie aż z samego końca świata, bo z zamorskich pogańskich krajów, kędy czarne Murzyny tylko żyją pod gorącym słońcem, sprowadzać trzeba było okrętami przez morza, to na garbatych wielbłądach przez nieskończone pustynie, na których nic nie rośnie w piasku, a od żaru słonecznego piasek ten taki gorący, że ano jaje w nim bez ognia upiec możesz.

Jak się weszło do tych izb, to trzeba było co rychlej okienka rozwierać i powietrze wpuszczać, bo woń wprawdzie przyjemna, jakby z kadzidła, ale taka mocna była, że się aż głowa zawracała jakby od gorącego trunku. Tedy były tu obok ałunu127, kamfory, merkuriuszu128, bursztynu rozmaite wonne żywice, jak ambra129, bryłeczka nawlekana niby pacierz albo różaniec, benzoe130, który pan Spytek z Indii od portugalskich kupców sprowadzał, manna sycyliska131, mastyks132 grecki, tragant133 z wyspy Morei, co gorączkę u chorych chłodzi; dalej, bardzo osobliwe pachnące trzaski, jak aloes arabski, brazylia134, sandał czerwony i żółty135, indygo136 z Bagdadu, a wreszcie i korzenie na leki i na przyprawy dla pańskich kuchmistrzów, jak goździki molluckie, bobki137, kmin turecki, imbier138 albo zinziberum indyjskie, kardemony139, muszkatowe140 kwiaty i gałki, tatarskie ziele, pieprze rozmaite, a najprzedniejszy z nich malabarski, egipska kassia141 w strągach, szafrany, włoski i hiszpański, cynamony, cukier biały i lodowaty bagdadzki, i hiszpański w plackach, stożkach i mące142, owoce zamorskie, jak limonie, migdały, figi, daktyle, rozyny143 i inne jeszcze specjały, które swego czasu prawie że wszystkie wymienić umiałem, kiedy jeszcze pamięć była młoda, a których teraz już i w części nie pomnę.

Wszystko to leżało jeszcze tak, jak przyszło karawaną do Lwowa, w węzełkach, pakach, belach, pudłach, beczułkach, miechach albo łykowych kozubach144, na których czarną farbą wypisane były rozmaite znaki i litery, a najczęściej widzieć było można napis, któregom ja odczytać nie mógł, a który taki był:

КАТАКАЛЛО

Nie widziałem nigdy takich liter, choć i niemieckie, i ruskie od polskich odróżnić już umiałem, a taka mnie zawsze zbierała ciekawość, co by napis ten znaczył, jak kiedyby od tego coś bardzo ważnego dla mnie zależało, a pan Dominik, który był młodszym sprawcą u pana Spytka i miał klucze od tych składów, czytać tego także nie umiał. Nareszcie mendyczek, który codziennie przychodził do nas po szkole i dostawał obiad u pana Heliasza, nauczył mnie, że to są litery greckie i że to słowo czyta się: Katakallo ale co by znaczyło Katakallo: miasto, osobę czy rzecz jaką, tego i on nie wiedział.

Tak było w indermachu, zaś w dwóch izbach przy bramie, z których jedna miała okno z widokiem na rynek, był kantor i sklep pana Spytka.

U wnijścia samego do sklepu wisiał obraz Matki Boskiej, i pod nim bezustawnie dniem i nocą paliła się lampa oliwna, a niżej nad ocapem drzwi były wykute w kamieniu wielkimi literami słowa:

BOGA SIĘ BÓJ,

CNOTY SIĘ DZIERŻ,

FORTUNIE NIE UFAJ.

W sklepie tym wszystkie ściany aż po samo sklepienie zastawione były szafami i półkami z jasionowego145 drzewa, a na wszystkich półkach stały słoje z gdańskiej gliny polewanej, wszystkie jednakowe, a każda pięknie malowana i na każdej napis łaciński, zaś w szafach same szufladki i almaryjki146, niektóre zawsze otwarte, inne znowu zawsze na klucz pilnie zamykane, a wszędy znowu napisy po łacinie. W tych słojach i almaryjkach było tego wszystkiego po trosze, co w indermachu było w całych pudłach i pakach, bo tu się sprzedawało na małą wagę, a tam na wielką, ale były tu także takie osobliwsze rzeczy, jakich tam nie było, co najdroższe i najprzedniejsze, pod kluczem bezustawnie trzymane, a nie wolno było ani sprzedawać, ani ruszyć ich nikomu, jeno samemu panu Spytkowi i Heliaszowi.

Były tu rzeczy i dla zdrowia, i dla rozkoszy, leki przeróżne, a także łakocie, jak konfekta, kandyzy, marcypany, soki i wódki drogie o rozmaitych przedziwnych smakach i zapachach. Ale z leków i przypraw sekretnych najdroższe i jakoby skarb strzeżone były w sklepie balsam i driakiew. Opowiadał pan Heliasz, że balsam ciecze z osobliwych drzewek, które na całym świecie tylko w jednym jedynym miejscu rosną, a to jest w Afryce, między czarnymi ludźmi, w kraju Egipcie, na tym samym kawałku ziemi, na którym spoczywała ongi Najświętsza Panna z Najświętszym Dzieciątkiem Jezus i św. Józefem, kiedy do Egiptu uciekać musiała – a rośnie tych drzewek wszystkiego 400. Płynie ten balsam z onych drzewek, jako oskoła z naszej brzozy, kiedy się ją natnie, a ma przedziwnie piękny zapach i potrzebny jest do Św. Krzyżma, na ostatnie pomazanie, i do ran, które cudownie goi.

Driakiew była także zawsze pod kluczem i sprzedawała się bardzo drogo. Jam już o niej od dzieciństwa słyszał, bo ojciec miał jej zawsze małą odrobinę od Ormian lwowskich, których towary woził, ale teraz dopiero jasno mi było, dlaczego ją sobie jakoby za złoto a skarb ludzie mają, bo driakiew robić umieją tylko w jednej Wenecji, a robią ją najmędrsi medykowie, co mają na to swoje sekreta, a trzeba do niej 64 rozmaitych najrzadszych i najdroższych leków, a zaś najgłówniejszy i najcudowniejszy z tych leków, które trzeba mieszać do tej driakwi, jest mięso z pewnego węża, którego znaleźć i pojmać jest rzecz okrutnie trudna, a ma ten wąż dlatego taką zbawczą moc w swoim ciele, bo żyje w Ziemi Świętej, i tam tylko na jednym miejscu, w Jerycho, a jest z tych samych wężów, z których jednego Żydzi uwiesili na krzyżu świętym obok Zbawiciela naszego Jezusa Chrystusa.

W tyle za tym sklepem była komnata z oknem na podwórze, mocno zakratowanym, a w tej komnacie były dwa pultynki147 szerokie, stół z księgami i duża skrzynia, cała żelazna ze sztucznym148 ingrytowym149 zamkiem na dwa klucze, i w niej były pieniądze i ważne papiery. Tu zawsze siedział pan Heliasz przy jednym pultynku, bo drugi był dla pana Spytka do pisania, a na tym pultynku leżała ogromna księga, że zaledwie ją udźwigniesz, cała w białą oślą skórę i mosiądz oprawna, której nikomu ruszyć nie było wolno, jakoby to jaka świętość była.

Ja raz tylko, kiedy mi proch ścierać w tej izbie kazano, księgę tę otworzyłem i samą pierwszą kartkę albo tytuł z niej przeczytałem, i zaraz od samego pana Spytka, który mnie na tym zeszedł, dobrze dostałem po uszach, żem ją potem z daleka obchodził jakoby złego psa, co milczkiem kąsa. Ale pamiętam, że na tej pierwszej karcie wypisano było:

Księga główna kredytorów i debitorów150 dla spraw mojego, Jarosza Spytkowego, handlu, którym sprawom niech Bóg dać raczy dobry początek, szczęśliwy środek i najdoskonalsze skończenie na chwałę Jego Święta, ku uczciwości ciała i dusznego zbawienia. Amen.

W tej książce zapisywał pan Heliasz wszystko, co się kupiło i co się sprzedało, kto co panu Spytkowi i co komu pan Spytek był winien, i jakie handle z jakimi kupcy zawarto, i ile jakiego towaru ma być na składzie, żeś wszystko na łut i na grosz miał wyrachowane.

Niedaleko pultynka, przy którym siadywał pan Heliasz, przybita była na ścianie taka skarbonka ze szparą do wrzucania pieniędzy, jakie bywają po kruchtach kościelnych, a na skarbonce było wypisane:

URBANKOWI

DO PADWY

i tu rzucali nie tylko pan Heliasz i pan Spytek, ale za ich namową także i kupcy, i mieszczanie, i panowie, co do sklepu przychodzili, od czasu do czasu to orcik151, to złoty, to grosz, a jak się szczęśliwie zdarzyło i kiedy się trafił jaki wielki pan, co płacił rachunki swoje w sklepie, albo kontent był z interesu, to i czerwony złoty zapadł tam między miedź i srebro.

Nie tak mi to łatwo poszło obeznać się ze wszystkim, co mi wiedzieć trzeba było, aby nie jeść daremnie chleba pana Jaroszowego. Z początku tom tylko sklep i kantor zamiatał, naczynia aptekarskie, tygle, kotły, alembiki152 czyścił, potem kazano mi do składu w indermachu chodzić, przy ładowaniu towaru pomagać i inne podlejsze rzeczy odprawiać, a dopiero kiedy się przyuczyłem więcej, co Bogu dziękować coraz snadniej mi przychodziło, kiedym już wagę rozumiał i dobrze się poznał, co jest waga gdańska, co wrocławska, co norymberska153, co jest łaszt154, co kamień155, co kwintal, co bezmian156, co oka turecka157, co szyffunt158, co grzywna159, a wszystko te różne wagi są w handlach lwowskich używane, bo tu i Niemiec, i Włoch, i Anglik, i Turek handluje, a każdy po swojemu waży i po swojemu płaci: ten czerwonymi węgierskimi160, ten weneckimi cekinami161, ten asprami, ten piastrami, ten złotymi, ten lewkami i tak dalej, bez końca, że ci się, człecze, głową dobrze nakiwać trzeba, nim to na równą monetę przerachujesz. Potem jużem i w sklepie pomagał, i cenę towarów połapał, jak się który płaci; sam też co sprzedać i jako trzeba zapisać umiałem, do czego mi nie tyle pan Heliasz, bo nigdy czasu po temu nie miał, co mendyczek Urbanek pomógł, bo ten bywało, w alkierzyku do późnej nocy ze mną siedzi, a sprawniej pisać i rachować mnie uczy.

Pan Heliasz wszystko wiedział o mnie, bom mu się ze wszystkiego wyspowiadać musiał, tylko o Semenie, o Żydzie Kara-Mordachu i o owym żelaznym olsterku zamilczałem, bom się zawsze pod przysięgą być uważał162. Znał też pan Heliasz żałosną historię mego ojca, o którym ja ani chwili zapomnieć nie mogłem, zawsze się jeszcze spodziewając, że powróci, albo że żyjącego gdzie w pogańskiej niewoli odnajdę i wykupię. Chodził nawet ze mną mendyczek kilka razy do pana Krzysztofa Serebkowicza, aby się wywiedzieć, co się stało z ową karawaną, z którą mój ojciec do Turek pojechał, ale pana Krzysztofa nie było we Lwowie, bo jako królewski posłaniec właśnie do Stambułu był pojechał i nieprędko miał wrócić, a jego sprawca tylko żałości mi dodał, „bo – mówi – jakoż twego ojca odszukać, kiedy tę karawanę w górach rodopskich, czyli jak tameczni Bułgarowie mówią, na Despotowej Planinie, zbójcy zahamowali, towar zabrali, a kto nie uciekł, tego na galery tureckie sprzedali”.

A jam przecież nadziei nie tracił i tegom sobie z głowy wybić nie dał, że sam do Turek pojadę i ojca odszukam. We Lwowie tylem się nasłuchał o ludziach, co połowę żywota swego stracili w jasyrze u pogan, a przecie wrócili, a nawet mi takich żywych pokazywano; tylem ja tu widział kupców, co poza morza i poza góry za handlem jeździli, a zdrowo ich Pan Bóg do dom przywodził, tyle Turków towarami swoimi tu na samym rynku lwowskim kupczyło, że co mi się jeszcze niedawno zdało rzeczą niepodobną a prawie że cudowną, tego teraz śmiałym sercem byłbym się podjął, aby tylko Bóg zdarzył jaką taką okazję i abym tylko jakiegoś grosza się dorobił.

Kto jeno bywał w Turczech, a jam go znał, tom go o ludzi, o drogi i obyczaje tamtejsze wypytywał, z barysznikami163 i tłumaczami miejskimi aby mówił, pana Heliasza błagałem, bo oni o każdym wiedzieli, co z tureckich krajów do Lwowa przyjechał albo tam się wybierał; jakem tylko miał wolną chwilę, tom między Ormiany biegał i pytał, i nasłuchiwał, czy jaka karawana nie przyszła i czy jaka nie odchodzi, że mnie już we Lwowie znano z tego, a niejeden to albo wyśmiał, albo ofuknął.

Pan Heliasz o tym nieraz z panem Jaroszem mówił, i luboć obaj te zamysły moje uważali za porywczość młodego serca, przecie tak mi się zdało, jakoby w duszy chwalili, że się tak rwę do tego, w czym poczciwość synowska była, a nie jeno ciekawość dalekiego świata. Ale owo jednego dnia, kiedyśmy w indermachu towary przebierali, pan Dominik cale niespodzianie rzeczy do mnie:

– Hanusz, dopieroż ty mi zazdrościć będziesz, jak się dowiesz! Podsłuchałem, że mnie wysłać chce pan po towar do Turek, nie wiem tylko, czy jeszcze tego roku, czy na przyszłą wiosnę.

Ja aż skoczę do niego, całuję go w rękę i wołam:

– Panie Dominiku, macie brać czeladnika jakiego, weźcież mnie z sobą!

– Ja bym cię rad wziął zamiast innego czeladnika – mówi pan Dominik – bo bez czeladnika pan Jarosz pewnie mnie nie wyprawi, ale to nie na mnie zależy, a nawet i mówić mi się tobie o tym nie godziło. Myśl ty o sobie, ale żem ci ja co powiedział, ani słówkiem tego nie okaż, bobym pana rozgniewał. Alem ja słyszał także, że pan Zachnowicz wybiera się niebawem do Turek, ale tylko do Dobrucza po konie, a pewno w tej karawanie pojedzie, co ją pan Harbarasz ma prowadzić.

Jużem i roboty dobrze dokonać nie mógł, tak mi te słowa pana Dominika w głowie wszystko przewróciły, żem się ciągle w towarze mylił i jak ślepy między pudłami i miechami rękami macał. Kiedyśmy skończyli, przywołał mnie pan Heliasz do kantoru, gdzie i sam pan Jarosz był, a kiedym wszedł, wziął mnie za rękę, podprowadził do pultynka i na ścianę ukazał. Patrzę, a tu koło tej skarbonki Urbankowej przybita jest druga, taka sama, a na niej czytam napis:

HANUSZOWI

DO TUREK

Mnie się aż łzy puściły z oczu z wielkiej wdzięczności, przypadłem też najpierw do pana Spytka, a potem do pana Heliasza i ręce obudwom ucałowałem, a ciężko mi przenieść na sobie było, aby im zaraz także do nóg nie upaść i nie prosić, żeby mnie z panem Dominikiem jechać pozwolili, i byłbym tak pewno był zrobił, gdybym był panu Dominikowi nie obiecał, że mu sekretu dochowam. Kiedy tak dziękuję, pan Spytek rzecze:

– Trzeba tobie sprawić odzienie przystojniejsze, bo chodzisz tyle co nie obdarty. Panie Heliaszu, poszlijcie go z Urbankiem do pana Niewczasa, niechaj mu taką barwę164 zrobi, jako innym naszym czeladnikom.

117.stary król nieboszczyk – Zygmunt III Waza. [przypis edytorski]
118.Nie porzucaj nadzieje (…) nie zaginie – fragment Pieśni IXKsiąg wtórych Jana Kochanowskiego. [przypis edytorski]
119.pożyczę ci książeczki – w XVII w. książki były rzadkie i bardzo drogie. [przypis edytorski]
120.Semenów – daw. forma M. lp rm przymiotnika, dziś: Semenowy, należący do Semena. [przypis edytorski]
121.Pany Rady – rajcy, radni, zarząd miasta. [przypis edytorski]
122.rzezane formy – rzeźbione stalle, rzędy krzeseł dla duchownych i zakonników przy ołtarzu w kościele. [przypis edytorski]
123.staniczek – tu: zdr. od wyrazu stan. [przypis edytorski]
124.on (tu daw.) – ten, ów. [przypis edytorski]
125.miasto (tu daw.) – zamiast. [przypis edytorski]
126.indermach – oficyna, budynki w podwórzu kamienicy. [przypis edytorski]
127.ałun – „kamyk po goleniu”, minerał używany dawniej do tamowania krwawienia ze skaleczeń po goleniu. [przypis edytorski]
128.merkuriusz (z łac.) – rtęć. [przypis edytorski]
129.ambra – wydzielina znajdowana w jelitach zabijanych wielorybów, najczęściej kaszalotów, stosowana dawniej jako utrwalacz zapachów; wg daw. wierzeń miała też być lekiem o czarodziejskich właściwościach. Dziś na wieloryby już się nie poluje, a w przemyśle perfumeryjnym ambrę zastąpiły substancje roślinne lub syntetyczne. [przypis edytorski]
130.benzoe, benzoin a. styraks (łac. styrax, benzoë, benzoinum) – żywica balsamiczna styrakowców, drzew podzwrotnikowych z rodzaju Styrax, główny składnik kadzideł używanych w kościele prawosławnym. [przypis edytorski]
131.manna sycyliska – słodka substancja pozyskiwana z pni jesionów mannowych, rosnących często na Sycylii, ale hodowanych w całej Europie. [przypis edytorski]
132.mastyks – aromatyczna żywica z drzewa Pistacia lentiscus o właściwościach bakteriobójczych, stosowana też w cukiernictwie i jako kadzidło. [przypis edytorski]
133.tragant a. tragakanta (łac. Gummi Tragacantha) – guma będąca wydzieliną z pnia traganka gumodajnego, rosnącego w zach. części Azji, używana do produkcji tabletek. [przypis edytorski]
134.brazylia a. brezylia – barwnik, używany do farbowania tkanin oraz do produkcji czerwonego atramentu i lakieru, pozyskiwany z podzwrotnikowych drzew z rodzaju brezylka. [przypis edytorski]
135.sandał czerwony i żółty – sandałowiec czerwony (łac. Pterocarpus santalinus) i sandałowiec biały (łac. Santalum album) to drzewa rosnące w Indiach, cenione ze względu na wonne drewno i używane do wyrobu kadzideł i olejków eterycznych. [przypis edytorski]
136.indygo – niebieski barwnik, uzyskiwany z południowoazjatyckiej rośliny indygowca. [przypis edytorski]
137.bobki – tu: liście laurowe. [przypis edytorski]
138.imbier – dziś: imbir (łac. Zingiber officinale). [przypis edytorski]
139.kardemon – dziś: kardamon. [przypis edytorski]
140.muszkatowy – dziś: muszkatołowy. [przypis edytorski]
141.egipska kassia a. senes (Senna alexandrina) – podzwrotnikowy półkrzew, którego liście i strąki używane są lek i przyprawa. [przypis edytorski]
142.cukier w mące – dziś: cukier puder. [przypis edytorski]
143.rozyny – dziś: rodzynki. [przypis edytorski]
144.kozub – rodzaj torby ze świeżo zdartej kory. [przypis edytorski]
145.jasionowy – dziś: jesionowy. [przypis edytorski]
146.almaryjka (z łac. armarium) – szafka. [przypis edytorski]
147.pultynek (daw.) – pulpit, biurko z ukośnym blatem. [przypis edytorski]
148.sztuczny (tu daw.) – kunsztowny, skomplikowany. [przypis edytorski]
149.ingrytowy a. ingrychtowy zamek (z niem.) – zamek ślusarski z wewnętrzną wkładką. [przypis edytorski]
150.debitor (łac.) – dłużnik. [przypis edytorski]
151.orcik, właśc. ort – daw. drobna moneta srebrna, ćwierć talara. [przypis edytorski]
152.alembik – daw. przyrząd do destylacji. [przypis edytorski]
153.co jest waga gdańska, co wrocławska, co norymberska – ujednolicony system miar i wag tworzył się w Europie dopiero w XIX w., przedtem np. funt mógł wynosić od 0,3 do 0,5 dzisiejszego kilograma, w zależności od regionu. Dlatego kupcy ustalali zawsze na początku transakcji, według której miary będą odmierzać towar i pieniądze. [przypis edytorski]
154.łaszt – daw. jednostka objętości, licząca od 3 do prawie 4 tysięcy litrów, czyli 3-4 metry sześcienne. [przypis edytorski]
155.kamień – daw. jednostka masy, około 12 kg. [przypis edytorski]
156.bezmian – daw. jednostka masy (także: przyrząd do ważenia, tzw. waga rzymska). [przypis edytorski]
157.oka turecka – daw. jednostka masy, nieco ponad 1 kg. [przypis edytorski]
158.szyffunt a. funt morski – daw. jednostka masy, niecałe 170 kg. [przypis edytorski]
159.grzywna – daw. jednostka masy, ok. 200g. [przypis edytorski]
160.czerwony węgierski – złoty dukat węgierski. [przypis edytorski]
161.cekin – daw. złota moneta włoska. [przypis edytorski]
162.bom się zawsze pod przysięgą być uważał – bo nadal uważałem, że jestem związany przysięgą (zachowania tajemnicy). [przypis edytorski]
163.barysznik – pośrednik handlowy na daw. Kresach, ułatwiający transakcje i służący za tłumacza; we Lwowie zajmowali się tym specjalni urzędnicy miejscy. [przypis edytorski]
164.barwa – tu daw.: strój, mundur. [przypis edytorski]