Kitabı oku: «Gody», sayfa 4
Ale to ino raz do roku, na godnie święta…
II
Nazajutrz rano, w dzień św. Szczepana, szła Wikta od Jantkowej chałupy ścieżyną nad potok, gdzie schodziły się drogi z za działku i od wysokich Groni. Widziała przed sobą sznur ludzi, ginących za działem – za sobą nikogo.
Przyśpieszyła kroku, by się na sumę nie spóźnić. Wykrochmalone spódnice suściały po śniegu, nie miała nawet czasu zagiąć do góry, by się nie obstrzępiły… Co ją tam spódnice, co ją cały świat obchodzi!.. Ona tylko wie o tem, że musi Jędrka ściągnąć…
Dlatego przezierała się dziś pięć razy w zwierciedle, zanim wyszła z chałupy, próbowała siły swoich ślepek, a w kościele spróbuje na nim… „Stanie se przy bocznym ontarzu, naprzeciw chóru, ka on stawa, i tak go będzie świdrować oczami, że nie ustoi, ino poleci za nią, ka bedzie chcieć… Abo nie! I dawniej przecie świdrowała, a zwłóczył i zwłóczył… Zrobi tak. Stanie se naprzeciw i spojrzy tak smutno, jak Matka Boska Bolesna z ontarza… Wtedy mu się sumienie ruszy i… cieszcie się janieli! Bo już po wszyćkich lamentacjach”…
– Matusia dobrze radzili – myślała se dalej. – Oni przecie nie tacy źli, jak się wydają… Chciałam ci go złością przyciągnąć i nijak nie szło… Nie szło, nie, bom se chciała z honorem chodzić. Matusia dobrze pedzieli, że się honorowi wnetki ucho urwie i po wszyćkiemu! O, nie po wszyćkiemu! Dopiero się dziś zacznie!… – zawołała z siłą – spróbujemy się, kto mocniejszy: ty, czy moje oczki!… Spróbujemy… O, Najświętsza Panienko, dejże też…
I powoli myśli jej przeszły w cichutką prośbę… o Jędrka.
Zleciała chyżo na dział i ku kościołu. Wpadła pod dzwonnicę, pragnąc się dostać gwałtem przed boczny ontarz…
W kościele ciżba była wielka. Mały, drewniany kościołek trząsł się w posadach od napływu parutysięcznego tłumu, który kołysał się, jak fala, parł na ściany – i dusił w świątyni Pańskiej… Kościołek huczał silnym basem organów i jeszcze silniejszym chórem parutysiąca gardzieli, a w przerwie między zwrotkami kolęd wylatywały z tłumu bolesne wrzaski, urywane przekleństwa i wyzwiska dosadne…
– Dyć się nie pchaj! Czyś w chlewie? – krzyczy jakaś kobieta z pod chóru.
– A ty mnie nie śturkaj!
– Ludzie! Bójcie się Boga, bo mnie udusicie!…
– Jezus, Marya!
– Mamo, mamo! – przedarł się żałosny głos dziecka.
– O ratunecku! moja ręka!
– Nie napierajcież tam ze zadku, bo wlecimy na ontarz! – woła silny głos od balasków, które trzeszczą pod naciskiem ludzkiej fali!
– Cicho! – zapanował nad wszystkimi stentorowy głos kościelnego i zanucił:
Pasterze bieżeli,
Gdy głos usłyszeli…
Organista uciął ognistą polkę… Krzyki i wyzwiska zginęły w potężnym chórze…
Kiedy w świątyni Pańskiej taki zaduch kotłowanie, ciżba – w świątyni przyrody spokój panuje ogromny i wielka cisza. Jasna, puszystą piersią oddycha ziemia ku słońcu, które ponad szczytami toczy białe koło, świetlane… Na wschodzie i na północy zieloność jasna siadła na widnokręgu niebieskim, rozpływając się ku sklepieniu w ciemny, zamglony błękit… Od zachodu chmurki pierzaste wybiegły… Zda się, że białe aniołki o złotawych kędziorkach pochwyciły się za rączki i lecą szeregiem ku zorzy za tęczą poranną… I zda się, że gwiazdki strzepały na ziemię z rozpostartych skrzydełek, bo jedne, spadły już, błyszczą po śniegu djamentowym ogniem, a drugie lecą powietrzem ze mgłą, leciuchno, mieniąc się od słońca tysiącami odblasków…
Tam od kościoła przedziera się powietrzem zgrzytliwy głos organu i zmieszane głosy ostrem wylatują echem – a tu w świątyni przyrody spokój i cisza bezmierna…
*
Ledwo w Jantkowej chałupie podnieśli się ludzie od obiadu, już stary Szczepan „z Boską pochwałą” wszedł do izdebki.
Na szczęście, na zdrowie, na to Boże Narodzenie, coby się darzyło w kumorze, w oborze i na polu… dej Boże! – wygłosił jednym tchem, ciskając zboże na dyle, jak siewca na uwrocie…
– Dej Boże! – odpowiedzieli wesoło. Szczepan począł się witać po kolei i gadać głośno. Gwary u niego zawdy dostanie. Postawili przed nim miskę i musiał jeść, rad nie rad, bo go raczyli każdy na swoją rękę.