Kitabı oku: «Płanety», sayfa 5
V
Słońce spadło nad Babią Górę i toczyło się wielkiem kołem ponad zimne doliny zachodu, kiedy wyszedłem na pierwszą polanę stromego zbocza Gorców.
Siadłem na trawie, przebiegając jednem spojrzeniem kilkunasto-milową przestrzeń. Wschód i południe zastąpiły mi góry, okrwawione zorzą zachodu, niby olbrzymie, rdzawe ogniwa, rozpalone w ogniu i powiązane w jeden łańcuch. Zato na zachód leci wzrok niepowstrzymany, opierając się aż o Beskid zachodni.
W kotlinach szarzeją wsie, bielą się kościoły, i Raba wije się kręto dolinami, wydzierając się na szerszą przestrzeń ku północy, za którą lecąc, dochodzi wzrok myślą do Wisły i podwawelskiego grodziska.
Tak niedawno, jak je opuściłem… a już tak dawno!
Siedziałem na polance, błądząc spojrzeniem po niezmierzonej mozaice zbóż, gdzie płaty zielone niedojrzałego owsa najdłużej zatrzymują oko.
Nagły szelest i trzask gajęzi w przylasku podemną wyrwały mię z zadumy. Z ciemnego gąszcza wyszły naprzód cisawe woły, a za nimi wysunął się osendziały chłop.
– Co was też tu pod wieczór przyniesło? – zagadnął, zbliżając się ku mnie, z prostodusznym uśmiechem.
– Wyszedłem popatrzyć na dół… Ładny widok! – wskazałem ręką.
– Ładny, bo ładny… ale tu jeszcze ładniejszy.
Pokazał na zbocza i westchnął cicho. Wyręby puste, z rzędami pniaków, zaczerwienionych od zorzy zachodniej, ciągnęły się daleko, otaczając nagą postacią strome ubocze gór…
Westchnęłem za nim. Pamiętam dobrze te lasy czarne, smrekowe. Małym chłopcem latałem tu na grzyby, wspinałem się po drzewach za cisawemi wiewiórkami, lub wyczekiwałem powracających z polan pasterzy. Znajomym był mi cały las na trzy mile w około. Jakie tu smreki były śmigłe! Kamieniem nie przecisnął. I to wszystko gdzieś poszło – za tak niedługi czas!…
– E, pójdziecie wyżej, hań ku wirchu? – spytał chłop.
Bez odpowiedzi, poszedłem z nim kamienistą drogą, zygzakiem wiodącą do szczytu.
– Były tu lasy, były!… – mówił chłop, zaganiając woły – piekne i hrube i wysokie… samiutkie smreki! Hale cóż?… Zachciało się hrabiemu (ućciwszy was poćciwych) żydowskiego łajna i posprzedał doznaku. Zleciało się żydowstwo, jak mszyce, pozakładało parowe tartaki i chyciło sie z kraja. Tutejszy naród klął pocichu i powiadał głośno: Niech tną, choćby do sądnego dnia… Bo lasy, wicie, były takie, żeby je bez trzy dni nie przeszedł. Ale oni światowców skądsi dognali, i ci dopiero poczęli trzebić bez pardonu, że ostało ino to, co hań widać…
Wskazał ręką na zbocze Obidowca, gdzie potracone buki zieleniły się jasno i sterczały gdzieniegdzie suchymi konarami stare, przegniłe jedle.
– Telo ino ostało… he Cisoń! – popędzał woły, zaśmigując biczem.
– Żal wam tych lasów?
– Ba! Komuby nie żal było?
Szliśmy powoli, bo kamienista droga podnosiła się coraz stromiej. Dokoła nas obsiadły stada zbutwiałych pniaków, wśród nich pięły się trawy różnorodną zielenią.
– Dyć zelżyjmy! – mówił chłop, przystając. – Wyjdziemy na dość czasu.
Usiedliśmy na pniakach przydrożnych. Woły, nie widząc za sobą poganiacza, zboczyły do wrębu i poczęły łakomie skubać zwaloną trawę. Oczy chłopa spoczęły na bydlętach z prawdziwą miłością.
– Niech se ta i one zawróżą, bo głodne – szepnął sobie.
– A wolno wam paść po wrębie?
Popatrzał na mnie, zdumiony, z pewnym niepokojem, chcąc odgadnąć, jaką myśl miałem w zapytaniu.
– Jak nikt nie widzi, to i nikt nie broni – odparł.
Kiwnąłem głową na znak, że nie widzę. Chłop dumał chwilę, przypatrywał mi się jakiś czas, wreszcie począł mówić:
– Bo wy nie wiecie, jaka tu drzewiej była gospodarka. Do lasu należeli wszyscy: tak pan, jak i my. Każdy brał la siebie, kielo chciał, ino sprzedawać nie było wolno. Ludzie wypasowali woły po lesie i brali za nie rocznie po trzysta papierków. Na wołach zarabiał ktoten, bo trawy było dość i nikt jej nie zazdrościł. Ludzie nie byli też łakomi na drzewo, bo go mieli podostatkiem. I nikt sie nie pytał, czyje to? albo: do kogo to należy?… bo góry stoją od początku świata i lasy na nich rosły same, nikt ich nie wsiewał… Było tak zawdy i jeszcze za moje pamięci tak było. Jaże naraz gruchnęło po wsi, że hrabia lasy sprzedał. Z początku nie chcieli temu wierzyć; wreszcie, skoro się już dowiedzili napewno, tak się gromady zawzięny, że padają: Nie puścimy hrabiego do lasa!… Z tego do tego, uwziątka rosła i nie dali dworskim dojeżdżać po siągi. Ani na biczysko hrabiemu sie nie patrzy z lasa – powiadali. Wtedy to, wicie, hrabia pościągał wójtów i kazał im sie popodpisować na sprzedaj. Juści sie podpisali, ino jeden wójt porębski nie chciał. A bez jednego podpisu ni mógł sprzedać. Toż to, wicie, hrabia napisał do cesarza i ten mu przysłał wojsko na pumoc. Ozkwaterowało się po wsi i padali, że nie pódzie, dopokąd wójt sie nie podpisze. Porębski uciekł. Doszli go żołnierze na Turbaczu i zastrzelili. Wtedy to, wicie, dopiero hrabia przedał las, porobił kopce i poodznaczał, po kiela jego, a po kiela gminne. Dostało sie i gminom po szczypcie lasu, ale cóż z tego, kie one mają walór do całkowite spółki… Bo wicie, i polany poszły do podziału: jedne hrabiemu, drugie chłopom.
Przestał i począł szukać fajki w zanadrzu. Pochylony, słuchałem w milczeniu sto razy słyszanej historji.
– Tak wicie – kończył, nakładając fajkę – drzewiej było paszy dość i mógłeś przychować na bydlęciu: a dziś mało który gazda posiada woły, bo nima ka paść. Na ugorach ledwo owca zdole co uskuść. Myleli-my, że jak lasy wytną, to będziemy paść na wrębach. A tu, wicie, postanowili leśnych i nie puszczają nawet na jagody. Była zajadka wielga od chłopstwa, jak i w śterdziestym szóstym za moje pamięci – ale cóż?… Dwory stoją, jak stały, a u nas bieda coraz większa…
Pykał drobno z fajeczki, spluwał przed siebie i patrzył na mnie prostodusznie. Siedzieliśmy w milczeniu. Wiatr szuściał dokoła nas wysoką gibrzyną i kołysał z szelestem rozłożyste maliniaki. Woły pasły się wrębem ponade drogą.
– E, trza iść – ozwał się chłop – boby jeszcze kto nadszedł niechcęcy.
Wytrzepał fajeczkę o pniak, schował do zanadrza i ruszył za wołami, zaganiając je ku drodze.
Żal wam duże trawy, żal… – mówił do nich serdecznie. – Dobrze, żeście choć telo urwały… To sie zmarni – wskazał biczyskiem – zeprzeje i zeschnie, a nie dadzą wypaść…
– Za to smreczki podrosną – zauważyłem.
– Kto ta dożyje! Ja, bo nie… he Cisoń, he!
Zbliżamy się do szczytu.
– Za przykładem panów idą chłopy – tłómaczył mi gazda – co ino kto ma, to ścina, niszczy i przedaje… Ale też i nie dziwota, bo bieda szelma dogania… Trudno zdychać z głodu. Nima sie czego chycić na przednówku, to chytają sie lasu. Niejeden zetnie smreka, zawiezie na miejsce żydowi, to go jeszcze musi pieknie prosić, po rękach całować, coby raczył kupić. Żyd sie, wicie, ogania i droży, aże kupi za telo, za kielo sam zechce. Wnetki przehandlują i chłopy swoje laski; wnetki nie ostanie na budulec, ani na opał. Zaczkajcie ino rok, dwa…
Stanęliśmy na szczycie. Z polany okrągłej, widnej, odsłonił się wspaniały widok na ogołocone z lasu Gorce.
Te wręby calutkie – objaśnił mię chłop – od Lubomierza jaże do Olszówki, to posiadłości hrabiego z Przysłopia… Hań, te góry nagie, co stoją przed nami, to hrabiego z Kamienice; a te pustacie na lewo, to pana mszańskiego… Ładne posiadłości! nima co rzec…
Kiwał głową z przekonaniem i wpędzał biczem woły do koszaru.
Czekałem na niego, patrząc na gołe, leżące pustką dokoła mnie góry…
– Ładne posiadłości! Nima co rzec…
VI
Ostatnie odbłyski czerwonej zorzy padły na szczyt Turbacza. Towarzysz mój zawarł woły do koszaru i chodził po polanie ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Czego szukacie? – zawołałem.
– Patrzę, czy były dziki te nocy, bo pełno świeżych rywocin…
– I cóż?
– A były psie krwie!… O, tu… Pełniutko śladów…
Chodził, ruszał biczyskiem ziemię i psiakrwował po cichu. Po długiej wędrówce podszedł ku mnie smutny i usiadł na trawie.
– Co ja mam utrapienia z tą przeklętą gawiedzią – skarżył się – to ani wypedzieć nie zdolę… Zjadły mi orkisz pod lasem, ziemniaki zryły paskudnie, że ugrześć nie porada. A teraz na polanę przyszły i sprzewracały do imentu. Człek ochraniał i nie pasł, bedzie – rzekę – szczypta siana a tu usiecze (za przeproszeniem was poćciwych) świński obchód. Cóż mnie też nadało, aj, co, na te czasy… Jezus kochany!
– Polujcie…
– Kie nie wolno. Nie wiecie to, że hrabia la siebie dziki chowa?
Mrok zapadał coraz czarniejszy. Z polan pasterze zganiali woły do koszarów. Wyręby majaczyły w dole jak żydowskie cmentarze. Siedzieliśmy długi czas w cichem zasępieniu. Z roztoki pełzały ku nam zwolna mroczne cienie.
– Ale zanocujecie w kolebie, bo każbyście szli? – rzekł chłop, powstając.
– Zanocuję.
– To trza przystroić drew na ogień.
Ruszyłem za nim ku kolebie, na drugi koniec polany. Niezadługo nazwłóczył z przylasku suchych gałęzi i pniaków i zapalił w kolebie ognisko. Usiedliśmy na progu szatry. Za plecyma trzaskały palące się gałęzie, przed nami noc spokojna i mroczne w dali szczyty. Zimny podmuch przywiewał ku nam urywany szum roztoki leśnej, to jakieś szepty i głosy niezrozumiałe. Na Obidowcu zajaśniało duże ognisko.
– Kto hań to pali?
– Porębianie – odrzekł chłop z namysłem. – Napewno oni… Tak, tak… Pamiętacie wy? E, pewnie, że nie pamiętacie, bo to już kiela roków…
– Co takiego?
– Te ognie po górach… Za moje pamięci, drzewiej, palili wszędy po wierchach smolne słupy…
– Na co?
– Bo padali, że panowie pódą od Babie Góry i będą wszystkich rznąć z kraja… Naród się strachał i krył po lasach i wtedy to, wicie, dawali na znak jedni drugim ogniste wici… Hej! Były to czasy, były…
– Cicho-no, ktosi śpiewa…
– E, dyć!
Skoro wiatr nieco ucichnął, doleciały nas wyraźne słowa:
„Polana, polana
Bogatego pana —
Polanę skosili,
Pana obwiesili…”
Chłop spojrzał na mnie ciekawie.
– To, wicie, taka zwyczajna śpiewka… Nikt jej nie układa, ba, sama się rodzi, jako ten wiater co duje po lesie…
– Zwyczajna śpiewka! Ktoby pedział…
– Pasterze se śpiewają… Słyszycie-ino!
„Panowie, panowie
Bedziecie panami —
Ale nie bedziecie
Przewodzić nad nami…”
Echo grało i niosło w nieskończoną dal przejętą nutę, połączoną z szelestem bukowych liści.
– Dyć to prawda, choć to i śpiewka… – podumał chłop – Co powiecie?… Do krzty zabaczyłeś! – zerwał się na nogi. – Trza wsuć ziemniaki, bo ogień zagaśnie…
Niezadługo siedzieliśmy w kolebie na żerdzi, wyciągając z watry opalone ziemniaki i jedząc smacznie ze sobą.
Po wieczerzy ułożyliśmy się na sianie, przyniesionem z kopy, i pookrywali płaszczami grzeszne ciała. Sen jednak nie przychodził. Myśli każdemu leciały przez głowę, jak w opętaniu.
– Nie porada usnąć! – dźwignął głowę mój sąsiad.
– Nie porada.
– Mówmy co!
– Mówcie.
Podumał chwilę, wreszcie zaczął:
– Jak niebożyczka matka umarli, to już temu bedzie… Kieloż bedzie?… Chyba śtyrdzieści roków… A jak ja sie ożenił, to bedzie… Kieloż bedzie?… Może trzydzieści pięć roków, abo i więcy… To, wicie, bez cały ten czas nima ani jednego dnia, cobych se pedział: Chwałaż Ci Panie Boże!… Ino cięgiem idą fale na człeka, jedna za drugą, bez ustanku, jak nie to, to – to, a zawdy musi coś gryźć…
– Każdy ma swojego gryzia… – rzekłem, patrząc w dopalającą się głownię.
– Najwięcej kłopotu, toch miał z babą… Bo to chore było od czasu i do niczego… Haw się obertniesz, to ona już stęka. Co ja z nią przeszedł, moiściewy, to by na wołowy skórze nie spisał. Do dzisiednia takie mam utrapienie. Ciągle mi poza uszy tyrcy i suści, a sama swija się koło pieca. Jużech se nieraz pedział: Czy mnie Pan Bóg litościwy pokarał, czy co?… No, ale cóż mizerny człeku poradzisz przeciwko wyrokom boskim? Jaki kij wziąłeś – takim się podpieraj…
– Nie inaczej! – potwierdziłem z szacunku dla „niezmierzonych wyroków boskich”.
– Nie dość jedne biedy – ciągnął chłop – to druga się przymitwiła… Prawował ci mnie brat siostra o swoją część… Wybrali przedtem, za życia niebożyczki, co ino żywnie chcieli, a potem padają, że im się wypłat patrzy… Ja też padam: Kie się wam patrzy, to się prawujmy! Juści ciągło się to prawo i ciągło cosi bez dziesięć roków… Co przyszedł wyrok na mnie, to go rekursem zwalili – i tak zawdy. Jaże przecie naostatku oni przepchali i nakładli mi telo kosztów, coch musiał znowu bez dziesięć roków spłacać. Co ja biedy podżył bez cały ten czas, to ani, ani wypedzieć nie zdolę. Takie to życie nasze kochane!… Że człek se nieraz powie: Lepiej być parobkiem u ostatniego gazdy, niżeli pierwszym gazdą we wsi… Bo parobek, jak zrobi swoją robotę, to się już o nic nie tróbuje i może spać ślebodnie – a gazda musi se łamać głowę i we dnie i w nocy, skąd wziąść na to, abo na to… Skoro mi Paniezus nagodził dzieci…
– Ileż ich macie? – spytałem senny. Głownia już dogasała. Powieki zesunęły się same.
– Wiela ich mam? Pytacie się… Dyć my tu wnetki porachujemy… Najstarszy Józek z drugim Wawrzkiem pojechali do Pesztu. Ale ta jeszcze nic nie nadesłali. Żeby się choć odżywić mogli!… To dwóch. Oprócz nich jest kieloro w chałupie. Jaśkowi już bedzie chyba szesnaście roków, obo kto wie? Gładki chłopak i do rzeczy. Zośka już zastąpi matkę w czem tem. Szymuś już da rady paść… No, a te drobne… Poczkajcież… Kieloż ich jest?… Kasia… Rejcia… Jędruś…
Reszty imion nie dosłyszałem. Odurzyło mnie wilgotne siano i zmorzył ciężki sen.
VII
Rano było duże i słońce stanęło już nad Pieninami, kiedy począłem schodzić wrębem do roztoki. Cierniste łożony i maliniaki tamowały mi drogę; suche, wysokie trawska oplątywały nogi. Rozsuwałem je rękoma, płynąc falisto, jak lis po stepowych burzanach.
Z pod nóg czasem wymknie się chruściel i, jak mysz, cicho po trawie zaszeleści, to przebudzona sarna wyskoczy z gibrzyny, spojrzy lękliwie dookoła i w paru wysokich susach niknie mi z przed oczu.
Długo tak szedłem, ścinając w pędzie leśne kwiaty i otrząsając z łodyg przejrzałe maliny. Wreszcie trafiłem na ścieżkę, wydeptaną przez dziki i stratowaną racicami tak, jakby tędy przegnał conajmniej sto par wołów. Codzień wschodem i po zachodzie słońca można było je tu napotkać, jak idą na żer do wsi i wracają – jeden za drugim…
Pomknąłem szybciej i niezadługo stanąłem na drodze kamienistej, wiodącej spadzisto na dół równolegle z szumiącą roztoką.
Idą wolniej, zrywałem maliny wiszące nade drogą. Wtem usłyszałem z bliska szczekanie psa i równocześnie słowa:
– Burek! pódź tu! Rozumiesz?
Mała psina przybiegła do mnie, zaskomliła radośnie i jednym susem wyprzedziła mnie o kilkanaście kroków, kładąc się pieszczotliwie u nóg swojego pana.
Ów „pan” siedział obok jezdnej drogi na wilgotnym trawniku i patrzył uparcie pod nogi.
Za zbliżeniem dojrzałem niewielkie źródło, które przykuwało jego oczy. Podniósł je na mnie, skorom stanął przed nim – i ujrzałem dwie maleńkie ziolonawe iskierki w zaszuszonej twarzy, umieszczone w zagłębiach pod bronzowem, świecącem czołem.
– Z daleka? – spytał.
– Z wichrów…
– Siądźcie.
Zapraszał mnie uprzejmie, jak w swoim domu, wskazując ręką zielony trawnik. Spocząłem bez wahania. Psina podsunęła się ku mnie z ucieszonem skomleniem.
– Pies, wicie, przeźry człeka odrazu – mówił wpijając we mnie przenikliwe oczka. – Dobremu rad, złego prześladuje. U ludzi nie tak.
– Nie wierzą se?
– A nie wierzą…
– Gdzieżeście się zabrali? – spytałem.
Namyślał się, co ma odpowiedzieć.
– O dyć, nika – mruknął po chwili. – tak se ta posiedzę, pomedytuję… Robić nima co…
– Z czegóż żyjecie?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Z tego, co świat nagodzi… – szepnął. – Dy dźwierzyna żyje po lasach, a wyżyje… Nie trapię się, bo niman o co.
– Gruntu nie macie?
– Co mi po nim. Telo z nim, co i bez niego…
– I jakże to?…
– A nijak!
Patrzymałem nań zdumiony. Świdrował mię oczkami, mrugając nerwowo. W kącikach zaciętych warg czaił się rozumny uśmiech, zrodzony z cichej rezygnacji.
– Na wiesnę jagody są i borówki – tłómaczył mi zwolna – latem zaś maliny, a pod jesień czernice i bukiew. To sie ta człek ożenie biedzie… Ino zima gorsza. Pokiela były kwiczole, to sie jadło…
– Teraz niema?
– Nie przylatują. Nie widać ich już bez trzy zimy.
– I tak żyjecie…
– A żyję, pokiela ino zdolę jeść, abo pokiela co najdę… Niektórym to sie ta i cnie takie życie. Jak i prefesorowi z Lubomierza…
– Cóż to za jeden?
– Dyć prefesór, taki wicie, co to dzieciska uczy…
– Ehem!
– On ta przyszedł do wsi, jak zwyczajnie biedny starowina. Juści gmina przyjęła go. Bedzie ta – pada – dzieciska w zimie poduczał i niech sie chowa do wóle Boskie…
– I chowa się?
– Dyć chowa. Bez zimę, pokiela uczy, żywią go, wicie, z koleje, z każdego numeru. Co im ostanie od jedzenia, to mu w garczkach donoszą, i żywi sie ta. W lecie zaś nikt o niego nie dba, bo dzieciska pasą, nie trza go.
– Płacy nie dostaje?
– Skąd, kie go nie trza… Żyje ta jagodami czem zdole; grzybów uzbiera w lesie, bukwi, mrówek… Ale se krzywdzi. Zeszliśmy sie we wrębie, to opowiadał, że bieda na niego…
– No, wierzę!
– Ale biedy takiej nima, nie wierzcie. Ino to wicie, nie wezwyczajone, to sie mu ta i cnie… Schodził on kawał światu – dodał po chwili – za morzem był i wszędy. Padają, że siedmioma językami gada, ale ja temu nie wierzę.
– I tu trafił na swoje nieszczęście…
– Ja medytuję – przerwał – że nieszczęściów nima, ani szczęściów…
– Ino?
– Ino są jakiesi płanety: złe i dobre. Ale złych jest więcy… musi być więcy…
– Czemu?
– Bo sie ludziska skarżą, a to niedobry znak…
Przysunął się ku mnie i gorączkowo począł mówić. Oczka mu błyszczały, jak dwie na słońcu krople.
– Trojakie są złe płanety, trojakie… Jedne chodzą po niebie, drugie ziemią, a trzecie po ludziach… Te najgorsze, co po ludziach chodzą… Wierzcie mi!
– E, bajecie…
– Ja wam baję? – zastrząsł się nerwowo. – Popatrzcie się! – wskazał źródło, bijące w górę. – Ta woda była drzewiej hań w górze, nade drogą i płynęła z boku. Teraz zeszła tu na dół, ka widzicie, i bije prościutko do góry… Wiecie, czemu tu zeszła? wiecie?
– No?
– Bo przysła na nią płaneta… Śmiejcie sie, a ja wam gadam, że tak.
Nastało milczenie. On z miłością oczka nieduże utkwił w wodzie, a potem kiwał głową, jakby jej żałował.
– Musiało się jej cosi stać, musiało… – poszepnął z cicha. – Abo kto napluł jej w oczy, abo co, że sie ozgniewała i uciekła na dół… Wierzcie mi – dodał głośno – że i woda ma takie samo czucie, jak człek, abo i drzewo. Okaliczcie smreka, to zapłacze na was śluzami smolnemi, abo uschnie do znaku…
– Ależ to co innego!
– To samo, panie, to samo…
– Ta wasza płaneta… hm… jakaż ona jest?
– Moja płaneta… moja płaneta! – powtórzył, a oczy mgłą mu zaszły. – Jaka ona jest?… Żeby ja to mógł wiedzieć! Nikt z nas nie wie, czy zła, czy dobra… Nikt nie wie.
Nie zrozumiał widać pytania. Milczałem jednak, szanując jego oryginalny światopogląd, i przypatrywałem się mu, gdy pochylił głowę, zamyślony, a oczka małe utopił w bijącem źródle.
– Często tu bywacie? – spytałem.
– Prawie codzień. Ciągnie mnie, wicie, to źródło…
Gdy podniósł głowę, dostrzegłem nagle dziwne podobieństwo jego oczu z bańkami świetlnemi, tworzącemi się na bijącem źródle.
– Ale, ale! Napijcie sie te wody – prosił – nimam co inszego… Śmiejecie sie – dodał poważniej – a ja wam pedam, że ta woda ma dwojakie dobro: Jak kto pojedzony, to budzi apetyt… jak kto głodny, to sie mu jeść odniechce. Tego pierwszego toch jeszcze nie próbował; drugi zato próbuję codzień…
– To wasza płaneta…
– Nie tu ona siedzi – zamruczał. – Nie tu!… Ka ja pódę, tam ona ze mną. Pódź Burek, pódź… Ostańcie zdrowi.
Powlókł się w górę do wrębu… Pies niecierpliwy wyprzedził go i wpadł w wysoką trawę, szukać jakiego pożywienia.
A ja długo siedziałem przy źródle, medytując nad „płanetami” tych ludzi…