Kitabı oku: «Fermenty», sayfa 13

Yazı tipi:

XV

W Bukowcu było cicho i sennie; kilka dni po odjeździe Głogowskiego i po wieczorze u zawiadowcy, o którym przez kilkanaście godzin mówiono na stacji, było tak nudnych, tak rozpaczliwie nudnych, że ludzie chodzili apatyczni, bo deszcze, mgły i wilgoć zdawały się przesączać przez skóry i zalewać nudą, szarością i brzydotą mózgi i serca.

Orłowskiemu te deszcze dały się okropnie we znaki, bo go powaliły cierpienia reumatyczne tak straszne, że całe dnie leżał w łóżku, jęczał z bólu i przeklinał cały świat. Janka, aby mu jako tako uprzyjemnić czas, czytywała głośno, ale wkrótce brakło jej świeżych książek. Orłowski kazał jej czytać balzakowskiego Ojca Goriota, którego znał dobrze; umyślnie, przez jakieś okrucieństwo, chciał, aby czytała, bo czuł, że sprawia jej tem przykrość. Zatykał usta kołdrą, aby nie jęczeć, ale słuchał, nie spuszczając z niej oczu, i ból, i ta smutna historja ojcowskiej miłości, niewdzięczność córek, z taką porywającą prawdą przedstawione, wyrywały mu z piersi chrapliwe złorzeczenia, miotał się po warjacku, siadał na łóżku, przerywał czytanie i wymyślał na dzieci niewdzięczne, ale przed przyjściem osobowego pociągu zmiękł i łagodnym głosem zaczął prosić Janki:

– Moje dziecko, okryj się i przejdź koło kasy, bo jesteśmy pewni, że ten mydłek, Zaleski, nie sprzedaje biletów. Używają tam sobie próżniaki! – huknął się ze złości w nogę.

– Skoro zastępuje ojca, to tem samem odpowiada za wszystko.

– Odpowiada, odpowiada, my tylko odpowiadamy! Janowa, ubranie!.. Pójdę sam!..

– W tej chwili idę! – zawołała, widząc, że był gotów, i poszła zaraz.

– No, no! kasa była zamknięta, on jeździł już na rowerze, a pasażerowie pojechali bez biletów, na szwarc? Wiedziałem, że tak będzie! – mówił, gdy powróciła.

– Przeciwnie. Było kilku pasażerów, widziałam ich odchodzących od kasy z biletami.

– Jutro obejmiemy służbę. Przysięgam Bogu, że oni okpiwają. W nocy słychać było najwyraźniej, że z ekspedycji wyprowadzono rower, tak, Zaleski jeździł. Dzieją się tam hece! – Nie darujemy tego, o, nie! – uderzył znowu pięścią w kolano, bo straszliwie zabolały go stawy. – Raporciki się kropną, aż miło! – uśmiechnął się, chwycił zębami brodę i słuchał czytania w dalszym ciągu, ale już myślą przepatrywał księgi kasowe i dzienniki, znajdował nieporządki, opuszczenia, jakie Zaleski ze Stasiem porobili, i układał surowy raport w myśli.

Janka czytała bezdźwięcznym, znudzonym i podrażnionym głosem; zdenerwowało ją kilkodniowe, nieustanne czuwanie, dziwactwa i kaprysy ojca, które chwilami były zupełnem już warjactwem. Często nie mówił prosto: ja, tylko: my, z jakąś szczególną powagą wypowiadając ten zaimek. Strach ją ogarniał, bo przypomniała sobie dokładnie ten wieczór, w którym sam siebie strofował.

– Skończyła książkę i chciała odejść, czuła się bardzo zmęczoną, senną!

– Nie chodź, chcemy, abyś została! – krzyknął gwałtownie.

Przez te kilka dni jego dawna szorstkość powracała zdwojona. Na Rocha rzucał butami, jeśli zbyt wolno szedł.

Janka usiadła apatycznie.

Janowa właśnie przyniosła rozprażony owies na okłady i, podając go, patrzyła załzawionemi współczuciem oczyma.

– Cóżto? przysięgam Bogu, zdycham już, czy co, że będziesz tu nade mną kwiczeć, stara klępo!

– Panusiu! adyć mi żal, że panusio ma takie bolenie.

– Głupiaś, przysięgam Bogu… to nie mnie boli, słyszysz, to nie mnie, tylko jego…

– Juści, że słyszę, ale wiem, że boli, a możeby z tatarczanej mąki zrobić okłady, abo zawołać takiej znającej! W Krosnowie jest dochtorka, co to ona i od kołtuna, i kiej w krzyzie strzyka, i od łamania w kościach suchego, a możeby wysmarowała tłustością…

– Głupiaś! Janka! wyrzuć tę wiedźmę, bo nie wytrzymam! Szczeka, jak stara suka!

Zerwał okłady z nóg i rzucił Janowej w twarz z wściekłością.

– Idźcie sobie, bo przysięgam Bogu, że… – chciał rzucić lichtarzem, ale gwałtownie chwycił się za kolano i upadł na łóżko z jękiem i przekleństwami.

Janka długo słyszała przez drzwi jęki i rozmowy energiczne; i co chwila huk uderzeń pięścią w ściany, lub łóżko. Zastraszona tą chorobą, napisała do doktora, przypominając mu obietnicę starań o pomocnika dla ojca.

Nie sprzeciwiała się w niczem choremu, pokrywała milczeniem i obojętną twarzą jego ostre, a często obelżywe słowa, bo widziała jego cierpienia; ale w głębi, prócz strachu przed tem, co się z nim stać może, czuła zniecierpliwienie, że się tak długo i wolno wszystko wlecze. Pozostając samą, rozmyślała nad projektem Głogowskiego, przeglądała własną przeszłość i rozpalała się zwolna do myśli o powrocie na scenę; ale straszył ją jeszcze jakiś nieuchwytny cień, nie była to obawa, ale to mgnieniowe uświadomienie, że teatr już jest dla niej dosyć obojętnym; starała się wskrzeszać w sobie dawne wierzenia, ale już nie pragnęła tak namiętnie sceny jak przedtem.

– Panienko, adyć poproszę ślicznie o jedno – prosiła Janowa, całując w rękę.

– Mówcie!..

– Ta historja o tym panu Górze, czy jak tam, co to panienka czytała dzisiaj panu, czy to wszystko prawda? Albo to może ino tak sobie, la uciechy wymyśliły taką historję. Bo jak to być może, żeby taki bogacz dał córkom wszystko, a pochowku nie miał mu kto sprawić? żeby mu obleczenia nie kupiły, żeby ani jedna córka nie przyszła przede śmiercią?.. To widzi mi się, co prawda nie jest. – Mówiła cicho i tak patrzyła w oczy Janki, jakby koniecznie chciała potwierdzenia własnych życzeń.

– To wszystko prawda, tak robią dzieci swoim ojcom, tak! – odpowiedziała Janka, czując jakąś srogą przyjemność w tych łzach, co się polały po twarzy służącej.

– To źle, to nie po Bożemu, to takie dzieci powinni rozedrzeć końmi – powiedziała, boleśnie dotknięta. – Hale, żeby takie dzieci dla swych ojców, to już koniec świata.

– Przecież i po wsiach tak robią z rodzicami. Janowa przecież znała Sochę w Ługach! Dał dzieciom majątek cały i wygnali go, i teraz chodzi po prośbie.

– Znam go – szepnęła cicho – i wiem, że Pan Bóg ciężko te dzieci skarze na swoich dzieciach i dobytku, ale to ino głupie chłopy! Ale żeby taki pan, co tyla pieniędzy miał, co jego córki były kiej królewny i takie uczone, miały tak samo zrobić z ojcem, to mi się nie widzi, nie uwierzę, panienko, to jaże mnie cosik w sercu kole… – i trzęsła głową, nie mogła wierzyć, bo się jej przypominała własna córka, chowająca się u państwa i taka uczona. – Moja Anusia takby nie zrobiła! o, nie! – dodała, obcierając palcem łzy.

Pozamykała drzwi, pogasiła światła i długo klęczała przed obrazem, wiszącym nad łóżkiem, zatopiona w gorących modlitwach za córkę.

Jankę zaczynało wszystko gniewać i irytować: gniewała ją Janowa, że chodziła, niby krowa, trzęsąc brzuchem i rozstawiając szeroko nogi, że wierzyła w swoją córkę; irytował ją ojciec, Roch, że był idjota, Zaleski, że miał głupią minę, Zaleska, że miała jakieś aspiracje serca, a nie pilnowała dzieci – wszyscy i wszystko pobudzało ją ustawicznie do gniewu. Płakała ze złości na deszcz, który kilka dni mżył nieustannie i zalewał brudnemi strugami szyby, bo nie mogła wyjść za stację ani na chwilę, czuła się tak zdenerwowana, że nie przyjęła Grzesikiewicza coś trzy razy. Nie chciała widzieć nikogo. Rzucała w kąt heljotropowe bileciki Zaleskiej, nie otwierając ich. Nudziła się i męczyła tem, że nie mogła się zdecydować na projekt Głogowskiego i nie miała odwagi odrzucić go.

Następny dzień powitała z radością, bo przyszedł pogodny, deszcz nie padał i słońce świeciło. Orłowski z trudem zwlókł się z łóżka i poszedł do kancelarji, i zaraz prawie usłyszała jego głos na peronie. Krzyczał na chłopów, zwożących kamienie dla Świerkoskiego, kłócił się z Karasiem, który najspokojniej siedział na tendrze, machał nogami i pogwizdywał. Poleciał do zwrotnic i z pomiędzy szpic-szyn i odbojowych wydobywał piasek palcami, i z pięściami rzucał się do zwrotniczego, wymyślając za niedbalstwo. Zwrotniczy, wyprężony niby struna, z ręką przy daszku, próbował się tłumaczyć; uderzył go w twarz i poleciał na drugi koniec stacji. Nie przyszedł nawet na obiad, tylko kazał sobie przynieść na dół, do kancelarji, w której się zamknął i pisał całą masę raportów, na wszystkich.

Przed wieczorem, kiedy ziemia trochę obeschła, Janka poszła do lasu.

Dzień był zupełnie ciepły i bardzo cichy.

Las stał nieruchomy, przewiany niebieskawem powietrzem, tylko nad mokradłami tłukły się nisko szkliste opary. W miarę posuwania się w głąb lasu, ogarniała ją coraz większa cisza i uspokajała zupełnie. Szła coraz dalej, nie patrząc, gdzie idzie, i nic nie widząc. Weszła pomiędzy stare, zapadnięte szyby torfowe, ziemia uginała się pod jej stopami i dudniała głucho, strugi czarnej wody, podobnej do tafli polerowanego bazaltu, poplamione rdzawą pleśnią, świeciły tajemniczo z pośród rudawej, poobrywanej ziemi, otoczone żółtemi, umierającemi świerkami i suchemi kiściami paproci, co się czepiały rozpaczliwie starych, zmurszałych pni i ssały nędzny żywot z tych trupów.

Chodziła bez celu. Siadała na kupach zlasowanego, rozkruszonego przez deszcze torfu, zatapiała się w przestrzeniach, jakby bez końca z jednej strony, to patrzyła ku wzgórzom płaskim, przecinającym horyzont pofalowaną, szarawą linją, nad które zsuwało się wolno olbrzymie, bezrzęsne, czerwone słońce; na rude, wyschłe łąki, po których ślizgały się miedziane promienie, niby węże olbrzymie; na szyby, zrównane z ziemią, błyszczące wodą, niby oczyma przekrwionemi; na cienkie smugi dymów, rozstrzępiające się po krzakach, niby przędza pajęcza; to na las z drugiej strony, który czerniał nagiemi szkieletami olch, a nad nim wrony krążyły stadem wielkiem i krzyczały.

Patrzyła teraz na świat z jakiejś odległości i poczuła gorycz osamotnienia. Uczuła się samą. Widziała dookoła siebie świat wrogi, zły i mocny, i te tysiączne niewidzialne nici, łączące wszystkich ze sobą, które ją oplątywały coraz gęściej i silniej, że nie mogła się z nich wyrwać. Napróżno raz się zerwała, podeptała wszystko, napróżno, bo znowu czuje to ciężkie jarzmo zależności od wszystkiego i prawie wie, że inaczej żyć nie można. Wzdrygnęła się.

Na moczarach sieczono uschłe, żółte trzciny i sitowia, i do niej dopłynął zgrzyt kos ostrzonych osełką. Zgrzyt ten przejął jej duszę zimnem, zmąciło się w niej wszystko i jakaś obawa nieświadoma ściskała jej serce.

Powróciła znowu do wielkiego lasu. Uderzała kijem w pnie spróchniałe, strącała nogami uschłe muchomory, co, jak kapelusze, przekrzywiały się pod drzewami, i szła, szeleszcząc suchemi liśćmi, co pokrywały ścieżki i drożynki.

Las już zamierał; brzozy żółte, jak wosk gromniczny, liście ostatnie roniły, niby łzy wielkie, które spływały na las, wieszały się na czarno-zielonych świerkach, na czerwonych bukach, padały na ziemię szarą, nędzną, zmordowaną jesienią. Pnie sosen świeciły rozpalonym bursztynem od słońca, które długiemi smugami wsączało się zboku i rozpalało krwawemi odblaskami wnętrze lasu, zasypiającego w ciszy.

Nie śpiewały ptaki, nie brzęczały żuki, nie pachniały kwiaty, ani młode pędy drzew, nie tętniało życie młode, wszystko zapadało zwolna w zimową katalepsję i okręcało się w jakąś ciężką zadumę snu i milczenia; stada wron przeciągały wysoko, cicho łopocąc skrzydłami, albo z krzykiem ostrym i bolesnym siadały na nagich drzewach, biły skrzydłami i krakały smutną pieśń jesieni, i znowu całą bandą wzbijały się i wirowały nad lasem w takich wysokościach, że wyglądały na bladem tle nieba, niby kłąb sadzy; czasami wiatr chłodny wdzierał się do lasu, niewiadomo skąd, uderzał w korony, rozszumiał, rozszeleścił, rozgwarzył las i milknął w gąszczach zagajników, tylko olbrzymy kołysały się coraz powolniej i oderwane liście i szyszki leciały na ziemię, a melancholja, pełna spokoju i odrętwienia, i pełna rozdrganych, konających ech, łkań, szmerów i trzasków, rozlewała się po lesie.

Janka usiadła na odwiecznem okopowisku, które kiedyś, przed wiekami, za napadów już niewiadomo jakich nieprzyjaciół, służyło za schronienie, bo zewsząd otaczały je nieprzebyte bagna, dzisiaj w połowie wyschłe i pokryte lasami, lub przemienione w pokłady torfu. Wzgórze było niewielkie, podobne do rozwalonej kopy siana i jakby ocembrowane wielkiemi głazami piaskowca zwietrzałego, który świecił swoją białością, niby ogromne, popękane czerepy jakichś olbrzymów, z pośród niskich krzaków jałowców, porastających wzgórze. Poschłe, popielate dziewanny stały sztywne i martwe, tylko u ziemi patrzyły oczyma ostatnich żółtych kwiatów. Okopowisko było pełne smętku i rumowisk dawno zmarłego życia, jakby zapomniane, umarłe cmentarzysko. Po wsiach szeptano, że tutaj straszy, że widywano w miesięczne noce całe gromady widm, że z prawej strony, gdzie sterczały wielkie, granitowe głazy, obrosłe mchem, zwalone na kupę bezładną i otoczone nieprzebytym gąszczem cierni, malin dzikich i jeżyn – otwierała się ziemia do wnętrza wzgórza, pełnego lochów, bogactw i dusz pokutujących.

Janka położyła się na szczycie, na wielkich białych głazach, leżących w uschłych trawach, niby kamienie grobowe, patrzyła w niebo i zapominała o wszystkiem, przestawała czuć.

Słońce zachodziło; nisko, nad samą ziemią ciągnęły się mgły i mroki, a las cały rozgorzał w ogniach zachodu, stał, jakby oblany miedzią stygnącą, pełen rdzawych blasków, purpury i fioletu. Daleko, z za wzgórz, gdzie chowało się słońce, buchały płomienie słupami, jakby ziemia paliła się z tamtej strony i purpurową łuną okrwawiała pół świata.

Zwolna łuny bladły i zmniejszały się, pomarańczowe zorze przechodziły w żółtawy seledyn, zlewały się z szaro-błękitnym tonem nieba na zachodzie, i gwiazdy, w tym półmroku i półświetle blade, niby lilje; chłód wieczorny wstawał z bagnisk, z wód, z głębin leśnych, i rozpościerał się nad ziemią z mrokiem.

Janka, z rękoma podwiniętemi pod głowę, leżała nieruchomie, wpatrując się w gwiazdy, świecące wprost w oczy. Odpoczywała i jakby nieświadomie piła z nieskończoności moc dalszego istnienia, i jakby się zdawała na łaskę i niełaskę tych strasznych przestrzeni, w które była zapatrzona, tej przyrody konającej i nocy, coraz mroczniejszy całun rozciągającej nad ziemią. Zanurzała się w ogromie i były chwile, w których czuła, że jej duszę przenika jakieś mroźne tchnienie, jakby unicestwienie, że jej roślinne życie zamiera i rozprzęga się; że te wszystkie napół martwe korzenie drzew i traw, ten cały las, cisza, przestrzenie, mroki – przenikają ją nawskroś i zaczynają z niej wysysać życie…

Oprzytomniała, bo wielkie stado wron zaczęło zataczać nad nią olbrzymie koła. Opuszczały się coraz niżej i niżej, słyszała jakby przytłumiony szum ich skrzydeł; krzyczały cicho, a tak złowrogo, że wzdrygnęła się ze strachu, ale nie poruszyła się nawet. Opuściły się już tak nisko, że czuła na twarzy pęd ich skrzydeł i widziała ostre, twarde dzioby, wyciągające się coraz drapieżniej, okrągłe, żółtawe oczy świeciły niby próchnicą; dreszcz ją przeszedł, zdawało się jej, że już tysiące szpon i dziobów spadło na nią ze wszystkich stron i zatopiły się w jej ciele; ale nie mogła się poruszyć, leżała martwa, jakby zahipnotyzowana tysiącami tych oczu, które wżerały się w nią z chciwością, tym szumem skrzydeł, temi krótkiemi, chrapliwemi krzykami, co ją nakrywały chmurą złowrogą; dopiero, gdy kilka wron śmielszych opadło tuż przy niej na ziemię, i z podniesionemi skrzydłami, z roziskrzonym wzrokiem podskakiwały do jej twarzy, zerwała się na nogi; cała ta czarna banda rozbiegła się na wszystkie strony, poobsiadała drzewa i krakała żałośnie z zawodu. Janka poszła do domu prędko, bo w lesie była już późna noc.

Ale gdy powróciła do mieszkania, gdy usiadła w swoim pokoju, wybuchnęła niepowstrzymanym płaczem zdenerwowania. Nie wiedziała, co jej jest, dlaczego płacze, ale uspokoić się nie mogła.

– Panienko! La Boga, co panience się stało? O Jezu miłosierny, czego to kochane dzieciątko płacze? – wyrzekała nad nią cicho Janowa, całując ją po rękach i nogach, i sama miała łzy żałości w oczach; a Janka uspokoić się nie mogła, nie mogła powstrzymać łez płynących nieustannym potokiem i płakała tak długo i spazmatycznie, że Janowa już nie wiedziała, co robić: przynosiła jej to wino, to ciastka, to herbaty, to gazety ostatnie, to wody, to wytarła jej twarz spirytusem, zamiast kolońską wodą, bo więcej w niego wierzyła, i wreszcie z płaczem, ulegając nieprzepartej sile sympatji i współczucia macierzyńskiego, zapominając o tem, że jest tylko służącą – usiadła przy niej, wzięła ją wpół i przycisnęła do swojej prostej, poczciwej piersi, i zaczęła najsłodszemi nazwiskami i wyrazami mówić do niej, uspokajać, krzepić.

– Dzieciątko najsłodsze, córuchno przenajmilsza, panienko kochana, adyć nie płacz, adyć nie martwij się, adyć złe przeminie i Matka Przenajświętsza, i Jezus kochany dadzą ci tyle dobra i szczęścia, że będziesz go miała, jaże po grdykę. Nie płacz, królewno, nie płacz… bo świat całkiem przeminie, ale miłosierdzie boskie nie przeminie.

Zaprowadziła ją do łóżka, rozebrała, ułożyła i pookrywała; chodziła koło niej na palcach i, pozałatwiawszy wszystkie roboty w kuchni pośpiesznie, siadła w progu, na małym stołeczku, z pończochą w ręku, i pilnowała jej głębokiego snu, spoglądając na nią z wiernością i miłością psa. Oczy szkliły się jej łzami, ciągle gubiła oczka, ale siedziała, odmawiając długie litanje na intencję Janki; zdawało się jej sercu, że to Anusia. Siedziała tak długo w noc, ale widząc, że Janka się nie budzi i śpi równo i mocno, poszła do kuchni. Postawiła zdjęty ze ściany obraz Matki Boskiej Częstochowskiej na skrzynce i krzyżem leżała przed nim, modląc się gorąco za Jankę i za swoją Anusię, aż wkońcu już za jedną tylko, bo tak się jej zlały w sercu w jedno, że rozróżnić nie umiała.

XVI

Janka rano uczuła się spokojną, wczorajszy płacz wyrwał z niej gorycz tych smutnych dni i zdenerwowania i przepełnił jej serce rezygnacją smutku.

Zaleska heljotropowym liścikiem prosiła o pożyczenie nakryć, bo już dzisiaj z pewnością mieli przyjechać do nich ci wyczekiwani bogaci kuzyni.

Przybiegła zresztą sama w pięć minut po liście.

– Od kilku dni wybieram się do pani. Mam znakomity projekt! Tylko, panno Janino, na miłość boską, ani słowa nikomu, dobrze? – rzuciła się na szyję i ucałowała.

– Sześć par noży i widelców, no, całe naczynie, razem z bielizną stołową. Mężuś po pensję jedzie do Warszawy, to kupi. Nie powie pani nikomu o tym projekcie?

– Jeszcze nic nie wiem – odpowiedziała dosyć szorstko, bo już ją nudziła Zaleska.

– Napisałam do kuzyna, aby się postarał przenieść mężusia do Warszawy, do Dyrekcji; to bardzo wpływowy człowiek, dla nas szczególnie życzliwy – opuściła głowę na chwilę. – Otóż, gdyby się tak stało, to mężuś mógłby w godzinach pozabiurowych brać lekcje śpiewu.

– Poco? – rzuciła niechętnie i prawie z gniewem.

– Panno Janino, on ma wspaniały głos, mógłby zostać śpiewakiem, gdyby się tylko uczył, a ja tymczasem miałabym czas zdobyć sobie rozgłos. Wystąpiłabym najpierw w Towarzystwie Muzycznem, później urządziliby mi koncert w ratuszu, zdobyłabym środki na kształcenie się zagranicą.

– Pani to mówi serjo? – zapytała porywczo, bo ją zirytowała ta głupia pewność powodzenia, ten optymizm względem świata, z którego ona wyszła zdruzgotana rozczarowaniem.

– Zupełnie serjo. Cóż pani w tem widzi niemożebnego? – zapytała zlękłym głosem.

– Proszę pani. Zupełnie nie przeczę, że pani ma talent – nie mogła powstrzymać lekceważącego uśmiechu. – Ale żeby w Warszawie, gdzie tyle swoich i obcych sław walczy ciągle z sobą o powodzenie, mogła się pani wybić nad zwykłą poprawność, w to trudno mi uwierzyć. Zna pani przecież tamten świat; wie pani o tych szalonych trudnościach, jakie trzeba przezwyciężyć, o tej ciężkiej, przeważnie bezowocnej walce, jaką trzeba toczyć, nim się coś zdobędzie – i pomimo to chce pani tam iść! Bo zresztą, przypuśćmy, że kuzyn – podkreśliła to słowo – urządzi pani koncert, który się powiedzie pod każdym względem, bo kuzyn prawdopodobnie wie, jak brać się do tego, ale co później, co dalej?

– Będę pracowała, aby zdobyć uznanie.

– Nie tak będzie, tylko tak, że mąż pani będzie się wciąż uczył, a pani będzie się męczyła, męczyła, męczyła do śmierci – powiedziała głośno i twardo.

– Być może, ale przynajmniej będę się męczyła wpośród tego świata, o jakim marzę i bez którego jużbym dłużej nie wyżyła. – Łzy zaczęły zalewać jej twarz. – Przecież pani wie, jakie życie straszne tutaj, bez celu, tylko byle dzień przepchnąć, a przytem my jesteśmy biedni, bo ta marna pensyjka mężusia zaledwie wystarcza dla niego, i gdyby nie pomoc kuzyna, to jeść nie mielibyśmy co, a liczę, że przy jakiem takiem powodzeniu jego na scenie a mojem na estradzie, będziemy mieli znacznie więcej dochodów, i zresztą już ten kuzyn nasz…

– O, tak, będziecie mieli skarby! O, tak, będziecie mieszkali w jednym pokoju na czwartem piętrze i jadali raz na dwa dni obiady. Znam takie życie, jadłam tę rozkosz, jaką sztuka daje, tak łapczywie, że aż się udławiłam.

– Panno Janino, dlaczego dzisiaj pani tak mówi? Odbiera mi pani siły i wiarę w przyszłość – skarżyła się, cicho łkając.

– Bo panią znam, jesteś pani biednym ptaszkiem, który chce przelecieć ocean, i mówię: utoniesz, bo, o ile mi się zdaje, mąż pani nie ma takiego głosu, z którego możnaby coś zrobić na scenie; jest to głos do saloniku w Bukowcu bardzo dobry, ale nic więcej, jeden z miljona. Żal mi pani, a że mam pewne doświadczenie, chciałam panią ostrzec, bez entuzjazmu, bez złudzeń i obsłon pokazać chciałam pani przyszłość.

– Dziękuję, dziękuję pani, ale pójdę za przeznaczeniem, pójdę – powiedziała mocno, otarła łzy i, nie żegnając się, wyszła.

– Głupia gęś, świat chce zdobywać i panować mu – szepnęła Janka ironicznie. Rozgniewało ją to, że jakaś głupia kobiecina marzy o tem samem, co ona niegdyś i teraz. Nie, nie chciała jej przyznać nawet talentu, chociaż go czuła w niej, bo coś niby zazdrość ostremi szponami szarpało jej duszę. Zaczęła chodzić po mieszkaniu. – Tak, tak bywa na świecie, jakaś tam będzie triumfowała, zdobędzie wszystko, a ona? – myślała – ona, co całe życie włożyła w pragnienia i którą urzeczywistnienie ich kosztowało już tyle łez i rozczarowań, ona zostanie na tej nędznej prowincji, wyjdzie zamąż za tego chama!

Odepchnęła gniewnie krzesło, które stało na jej drodze. Będzie mu rodziła dzieci, chodziła koło gospodarstwa, będzie żyła w tym świecie, który ją w niedzielę spoliczkował; uśmiechać się będzie do tej starej chłopki, do tej swojej pani matki, która razem z jej służącą chodziła kiedyś na pańszczyznę, będzie mówiła: ojcze! temu pijakowi, wycierającemu wszystkie karczmy okoliczne, będzie żoną tego karczmarczyka, tego Grzesika!

Pchnęła znowu jakiś fotel, aż poleciał do przeciwległej ściany. – Ona, ona! tak żyć musi, a dlaczego? poco? Żeby z kluczami u pasa, w przydeptanych trzewikach, chodzić po chlewach, pilnować udojów, toczyć walki ze służbą, żeby w niedzielę jeździć do kościoła, czasem przyjąć u siebie całą tę bandę głupców i kretynów, to stado gęsi i plotkarek, i żeby się wciąż płaszczyć, wciąż pilnować własnej duszy, wciąż stać na straży własnej przeszłości, by żaden jej odgłos nie doszedł tych poczciwców, bo mógłby jej kto w twarz rzucić: cyrkówka! dawna aktorka! I tak zmaleć, tak zdusić własną duszę, wszystkie pragnienia szerszego życia, wszystkie marzenia, nie mające na celu jedynie koryta, tak znikczemnieć, żeby bez szemrania chodzić w jarzmie codziennego, przemarnego życia!

– To ja mam zrobić? ja mam tak żyć dalej? ja? Nie, nie, nie!… – wołała, unosząc się, porwana buntem duszy, czującej własne siły. – Nie! niech świat się zapada, niech wszystko runie dokoła mnie, wszystko mi jedno, ja pójdę tam, gdzie chcę, żyć będę pełną piersią, gdzie mi nikt nie powie: nie można! nie wypada! nie wolno!

Myśli jej, jak przestraszone przez jastrzębia ptaki, rozbiegły się nagle z tego skupienia i zakłębiły chaotycznie gmatwaniną scen jakichś, obrazów, przypomnień, barw, głosów, chwiała się jej dusza, porywana jakimś potężnym wichrem, i leciała w tamten wymarzony i pożądany świat, pełen słońca, czynów i życia szerokiego i swobodnego.

Usiadła i siedziała długo, rozmyślając zimno.

– Tak, pójdę do teatru, talent mam… muszę go mieć. Odbiorę swój posag, żeby nie zaznać znowu nędzy. Pójdę do teatru. – Mówiła sobie głośno i przez mózg zaczęły się jej przewijać sylwetki poznanych ludzi w Warszawie: tych niby artystów, którzy tworzyli teatr, i tych ludzi, którzy tworzyli publiczność, i te wszystkie nędze, głupie, codzienne ich życia szczegóły, które teraz widziała w ostrem, prawdziwem świetle; te kłótnie nieustanne i intrygi, podłostki, nikczemności całe trzęsawisko, pełne błota moralnego, cały świat histeryków, podłych, złych, do ostatnich włókien, jakiemi ich teraz zobaczyła. A publiczność, te masy Zaleskich, Grzesikiewiczów, Babińskich, Świerkoskich, te masy głupie, dzikie i barbarzyńskie, które tylko w teatrze poszukują żeru dla stępionych nerwów, podrażnienia, uciechy.

– Błazny, manekiny i bydło… Nie, już nic nie wiem! – szeptała zgnębiona tem poznaniem i nie mogła pozbyć się uczucia głębokiej odrazy i pogardy, jaką ją to uświadomienie przejęło do teatru; ale pomimo wszystkiego postanowiła, że wyjedzie. Wszystko jedno, co się stanie, byle się już raz stało, byle stało się jak najprędzej, bo pragnęła wyjechać, nim Grzesikiewicz odważyć się zdoła na oświadczyny. O ojcu nie myślała teraz, ale Andrzeja było jej trochę żal, chociaż sama nie wiedziała dlaczego, czuła się wobec niego jakby winną jakiego przestępstwa.

I tak była temi projektami i myślami pochłonięta, że nazajutrz zrobiła się szorstką i gwałtowną w stosunkach z ludźmi, a ze szczególną niechęcią traktowała Świerkoskiego, który starał się spotykać ją na spacerach, przychodził do nich codziennie po podniesieniu się z łóżka Orłowskiego i przesiadywał wspólnie z Andrzejem całe wieczory, grając w domino z Orłowskim, bawiąc Jankę swojemi dzikiemi z psem sztukami, albo skulony na krześle, zły, milczał cały wieczór, skubiąc brodę i świdrując żółtemi oczyma Grzesikiewicza.

– Wie pani, zarobiłem na kamieniach przez trzy miesiące pięćset rubli – powiedział raz w miejsce powitania, drgającym, rozbitym z radości głosem.

– A ileż pan chce zarobić jeszcze? – zapytała drwiąco.

– Tysiąc, co najmniej, a może być dwa! – uśmiechnął się lubieżnie do tej sumy.

– No, a później na czem pan myśli zarabiać?

– Na czem się tylko da. Będę kupował od Grzesikiewiczów budulcowe drzewo i będę je dostawiał do Warszawy wielkim zakładom ciesielskim. To początek, a później chcę się wziąć do handlu zbożowego; w tym roku Żydzi pozarabiali na nim ogromne pieniądze, czemu ja nie miałbym także zarobić, co?

– Rzeczywiście, czemu! Dlaczego i pan nie miałby zrobić majątku?

– Będę go miał, zobaczy pani! – wsunął ręce w rękawy i patrzył na nią z jakąś dziką, wilczą czułością.

– Rzuci pan wtedy służbę na kolei.

– Tak.

– Powinien się pan wtedy ożenić, żeby te miljony nie pleśniały w skrzyniach – powiedziała wesoło, podsuwając mu szklankę herbaty.

– Ożenić się powinienem prędzej, ożenię się nawet… – mówił wolno i patrzał jej w oczy bardzo czule i bardzo znacząco.

– Ożeń się pan; ale naprawdę co mnie to wszystko obchodzi? – powiedziała bardzo impertynenckim tonem, bo ją rozgniewały i zdenerwowały te żółte oczy, które ciągle czuła na swojej twarzy, jak jakieś oślizgłe, wstrętne pocałunki.

Orłowski, który słyszał tę rozmowę, roześmiał się na całe gardło z poza gazety.

– Świerk, dostałeś prztyczka w nos, co? Trzymajże, bracie! – i śmiał się znowu.

– Tak, dostałem i trzymam, tak! – i przez jakie pięć minut pił śpiesznie herbatę, dmuchał w szklankę, parzył sobie z pośpiechem usta, szczękał zębami po szkle, kopał nieznacznie leżącego u nóg psa i przez zęby syczał cicho i jakby bezmyślnie. – Tak, dostałem i trzymam, tak! – skończył wreszcie i wyszedł…

– Będzie cię jeszcze wszystko obchodziło, aniołku, będzie – szeptał szarpany wściekłością i tak kopnął psa, że Amis zleciał ze schodów. – Przypiłuję ci te śliczne ząbeczki, Hipcio ci je powyrywa, zobaczysz!

Nie przestawał jednak chodzić codziennie do nich. Przysyłał zające, kuropatwy, ryby, które mu znosili jako gościńce robotnicy kolejowi. Nie mogła Janka odrzucać, bo zwyczaj taki panował i na innych stacjach, tylko mu zawsze tak cierpko dziękowała za te prezenty, że Świerkoski trząsł się z gniewu, ale po każdem takiem przysłaniu czegokolwiek przychodził, bo łaknął podziękowań, bo, pomimo tej ostrej formy, sprawiały mu zadowolenie; tłumaczył sobie, że ponieważ przyjmują, więc jest widziany dobrze.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
490 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 2 оценок
Metin
Средний рейтинг 4,5 на основе 6 оценок
Metin
Средний рейтинг 1 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 4 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок