Kitabı oku: «Fermenty», sayfa 22
XIII
Rano Orłowski leżał niby kłoda opalona, doktór okręcał mu twarz i głowę kataplazmami.
– To pewna, że oczu się nie uratuje – powiedział.
– Niema żadnego ratunku?
– Żadnego. Żyć będzie, ale skończone z nim. Jak tylko można będzie, przewiozę go do szpitala.
– Nie, za nic w świecie, przecież może się leczyć w domu.
– A tak, a w pierwszej chwili, gdy się poczuje lepiej, może wpaść w furję. Umieszczę go u Bonifratrów. Tu już i czułości nie pomogą – rzucił szorstko, zakładając spiesznie respirator.
Nic już nie oponowała, nie rozpaczała nawet, chodziła jak trup, świecąc zapadłemi głęboko oczyma, zaniedbana i apatyczna na wszystko. Co jakiś czas zaglądała do ojca, patrzyła na niego i wychodziła.
Coś się w niej zerwało, jakaś zdolność odczuwania bólów, czucia nawet. Dopiero z przyjazdem Andrzeja ożywiła się nieco. Grzesikiewiczowa przyjechała z synem, i z wielką troskliwością uspakajała ją i pocieszała, jak mogła; ale w akcencie głosu, w twarzy, miała przymus jakiś i oschłość, której pokryć nie umiała. Patrzyła na Jankę bolejącem, litościwem okiem, ucierała nos głośno dla zamaskowania pomieszania i przenosiła oczy na syna: a widząc jego zmizerowaną twarz, jego oczy płomienne i ślady głębokich cierpień w całem obliczu, pochylała głowę, poprawiała sukni, żeby się nie pogniotła, i niechęć ostra, prawie nienawiść, przesycała ją do tej sprawczyni wszystkiego.
Wiedziała od Osieckiej i Józi wszystko.
Ale widząc znowu, jak Janka dogląda ojca, z jak głębokim szacunkiem doktór zwraca się do niej, jak Andrzej ją całuje po rękach, poczuwała zadowolenie, zaczynała czuć niewiarę w to, co słyszała od Józi, bo nie mogło się pomieścić w jej chłopskiej głowie to wszystko, co tutaj widziała – z tem, co słyszała.
Andrzej, zdawało się, nic nie pamiętał. Kochał ją, pomimo wszystkiego, i te kilka tygodni rozłączenia, pełne męki, przekuły mu duszę; tysiąc razy wybierał się do niej jechać, prosić o przebaczenie, ale zawsze brakło mu odwagi. Dopiero ten wypadek straszny, któremu był prawie wdzięczny, wytrącił go z błędnego koła bezradności i z całą szczerością pośpieszył podać jej rękę do zgody i zapomnienia przeszłości.
Nie mówili o tem, ale wrócili do dawnego stosunku, jakby pomiędzy nimi nie było tych anonimów i zerwania. Podwajał teraz troskliwość o nią, żeby zatrzeć przeszłość; Janka odpłacała mu wdzięcznością i zwracała się doń we wszystkich sprawach, bo teraz czuła, że prócz niego nie ma już nikogo na świecie.
Dnie wlokły się strasznie smutnie i monotonnie.
Rany Orłowskiego goiły się bardzo powoli, a on sam leżał wciąż nieruchomy, z opaską na oczach, i nie odzywał się ani słowa, poruszał czasem ustami, jakby mówił niedosłyszalnym szeptem, i nie zwracał najmniejszej uwagi na otoczenie.
Doktór przyjeżdżał codziennie opatrywać go i odjeżdżał, często nie zamieniwszy ani słowa jednego z Janką lub z Andrzejem, który całe dnie przesiadywał, jeździł do apteki po lekarstwa, pomagał nawet doktorowi przy opatrunku, pamiętał i zmuszał Jankę do jedzenia i spania, czuwał z niewyczerpaną dobrocią nad wszystkiem.
Marzec był już w połowie, dnie nastały brudne, deszcze zaczęły zalewać świat, śniegi znikały; ta ohydna szarość przedwiosenna sączyła się z nieba i zalewała ziemię. Czasami tylko, w południe, słońce przedzierało się przez opary i rozpromieniało jasnością i ciepłem, i wtedy lasy zieleniały, wody lśniły atłasową miękkością i szmaragdem, wróble świergotały na gzymsach i pod oknami, i Janka budziła się jakby z apatji, w jakiej była pogrążona, rozglądała się po mieszkaniu, jakby po śnie, powracała jej cała świadomość, ale ze zniknięciem słońca, wpadała znowu w dawny, szary stan egzystencji prawie roślinnej.
Chodziła smutna po tem mieszkaniu, pełnem zapachów karbolu i jodoformu, przesyconem żałobą i nieszczęściem, pełnem, zwłaszcza w nocy, jakichś ech okropnych, drgań, akcentów, skarg i płaczów, co nieraz w przejmującem largo wyłaniały się z cieniów i przenikały jej duszę bólem bezbrzeżnym.
Po jednej z takich niespanych, pełnych udręczeń nocy, w której się jej zdawało, że wciąż słyszy ciche tony fortepianu Zaleskiej, i że las huczący wichurą wyrywa się i leci, a z nim wszystkie jęki, i wszystkie głosy, i wszystkie skargi ziemi zrywają się i brzmią w przestrzeniach i zapełniają pokój zgrozą i zgiełkiem – i w jeden z takich dni marcowych, w których życie jest ciężarem, myśl jakakolwiek niemożebnością, wszelki ruch męczarnią, w której człowiek nerwowy szaleje z niewytłumaczonego bólu, i w przygnębieniu, w strachu i w apatji jednocześnie zalega jaki kąt cichszy izby, i, oszołomiony, zmęczony śmiertelnie, ogłupiały, słucha plusku nieustannych deszczów i poświstów wichury, i kona z rozpaczliwej nudy, – przyjechali Witowscy z Andrzejem.
Podniosła się na ich przyjęcie apatycznie, a nawet z pewną niechęcią, bo zmuszali ją do mówienia i ruchu, kiedy jej najwygodniej było siedzieć samotnie i nic nie myśleć.
– Tyle słyszałam o pani, o nieszczęściu, zmusiłam brata, aby mnie, nieznajomą, przywiózł, bo wiem, że współczucie jest czasami balsamem – mówiła Jadwiga.
– Częściej tylko plastrem, który przeszkadza ranie wygnić, a przez to zagoić się.
Pożałowała swojej ostrości, bo Jadwiga pobladła i usta drgnęły jej bólem.
– Niech mi pani daruje te słowa, jestem tak wprost ogłupiona różnemi rzeczami, że bezwiednie zupełnie i niesprawiedliwie krzywdzę – prosiła Janka, ocknąwszy się ze swej senności.
– Ból nie szuka najłagodniejszej formy uzewnętrznienia się, tylko najtwardszej. Odczuwam panią i rozumiem.
Ściskały się silnie za ręce i patrzyły sobie w twarze.
– Nie widzę, pozwoli pani, że dotknę się jej twarzy.
Janka nachyliła się ku niej, Jadwiga delikatnie, końcami palców dotknęła się czoła, oczu, nosa i brody. Opuściła potem ręce i skupiła uwagę na chwilę.
– Wiem, jak pani wygląda. Wiem. Czuję panią! – Uśmiech niesłychanej dobroci i przyjaźni rozjaśnił jej twarz piękną, i jakby rozlał po pokoju jasność, pełną blasków wiośnianych.
Siedziały przy sobie i mówiły długo.
W stołowym, Andrzej z Witowskim wiódł cichą rozmowę o jakiemś serdecznem napięciu, bo oczy mu błyszczały rozrzewnieniem, gdy spoglądał na panie, siedzące w saloniku.
Jakoś dobrze im było, wytworzyła się pomiędzy niemi atmosfera pełna sympatji; Janka mówiła mało, ale słuchała z chciwością; słodki głos Jadwigi, jej słowa pełne dobroci i jakiejś wprost nadzwyczajnej słodyczy uspakajały ją i wzmacniały. Budziła się w niej powoli energja, podnosiła duszę z apatji i z podziwem i czcią prawie patrzyła na tę ślepą dziewczynę, której każde słowo tchnęło miłością ludzi, przebaczeniem i wiarą.
Takich rzeczy nikt jej nie mówił, takiego serca nie przeczuwała nawet istnienia.
– Ale czuje pani i mówi, jak święta! – wykrzyknęła wkońcu.
– O, nie! tylko jak głęboko wierząca, jak chrześcijanka. Wiara mnie uzdrowiła i wzmocniła.
– Wiara? Czyż to możebne, aby mogła oderwać duszę zupełnie i na zawsze od nas samych?
– Nie, ona nie odrywa, ona tylko rozpala duszę miłością wszystkiego i przebaczeniem wszystkiego, rozjaśnia oczy. Kto wierzy w Boga, ten wszystko wie, dla tego niema tajemnic, wątpliwości, szamotań; kto wierzy, jest silnym i na życie, i na śmierć; kto wierzy, ten żyje i pracuje, jak robotnicy u dobrego pana, bo wie, że przyjdzie godzina zapłaty za trudy, godzina odpoczynku.
– I pani tak mówi! Pani, która, przy wszystkich warunkach posiadanych do szczęścia, jesteś najnieszczęśliwszą, bo już tracisz wzrok, bo jutro może zupełnie zaniewidzisz? Pani błogosławisz?
– Tak, bo tak się Bogu podobało – powiedziała prosto, pochylając głowę.
– Panno Jadwigo! Na litość, nic nie rozumiem.
– Cicho! Jeśli Bóg tego chce, to tak być powinno!
– Ale skąd wiemy, że Bóg tego chce, abyśmy byli nieszczęśliwi? Czy to nie jest złudzenie, czy…
Doktór im przerwał, bo przyszedł, pooglądał lufciki u okien i drzwi do przedpokoju, rozdział się ze swoich pledów i obsłon, kiwnął im głową i poszedł do chorego.
Nie mówiły już więcej, bo rozległ się głos Orłowskiego, pierwszy raz od czasu choroby.
Janka wzięła za rękę Jadwigę i poszły do jego pokoju.
Orłowski siedział na łóżku, opaskę miał na oczach i twarz całą pokrytą szklistą, czerwoną skórą, wychudłą i tak zmienioną, że niepodobna się było w niej doszukać śladów dawnej.
– Zgoda, panie Mieciu – mówił i potrząsał wyciągniętą ręką, jakby ściskał dłoń komu. – Już się teraz nie opuścimy. Hm!.. chce ci się jeść? Zaraz. Dajcie Mieciowi jeść.
Janka ujęła go za rękę i podniosła do ust.
Nachylił się na bok i szeptał coś cicho i tajemniczo, a potem rzekł głośno:
– A Janka! Pamiętam, pamiętam. Dobrze, żeś przyszła, bo Mieciowi trzeba dać jeść.
Doktór zaczął mówić do niego. Orłowski słuchał, ale pochylony w stronę, gdzie stał ten jego sobowtór, zwracał chwilami głowę do mówiącego i rzekł:
– Jak się masz! Każno dać jeść Mieciowi, bo nam się chce jeść. – Później szeptał coś pocichu, nie zwracając uwagi na nikogo i położył się.
– Klasyczny przykład rozdwojenia osobowości – mówił doktór, i zaczął objaśniać Witowskiego, ale Witowski nie mógł słuchać, zrobiła ta scena takie wrażenie na nim, że zabrał Jadwigę i odjechali, prosząc usilnie, aby po umieszczeniu ojca w szpitalu, Janka przyjechała do nich.
– A my jutro przewieziemy ojca – powiedział doktór Jance.
– Doktór pozwoli, że i ja pojadę, mogę być użytecznym – ofiarowywał się Grzesikiewicz.
– Ja także pojadę. Chcę zobaczyć, jak tam ojcu będzie.
– Poco? a jakże, tam miejsce dla histeryczek! to nie żaden flirt panieński! – burknął doktór, zakładając spiesznie respirator.
– Wytrzymam; tyle przeszłam, to i to zniosę.
Nazajutrz, osobnym przedziałem odwieźli go do Warszawy.
Dla Janki ta droga była męczarnią. Patrzyła ciągle w okno, albo stała na korytarzu, żeby nie widzieć straszliwie oszpeconej twarzy ojca.
Orłowski wiedział, że jedzie, że jest przy nim doktór, córka, Grzesikiewicz, witał się z nimi, ale nie zwracał na nich uwagi, bo rozmawiał szeptem z tym drugim, któremu ustępował miejsca, sam zajmując brzeżek siedzenia.
Na stacjach, koledzy i znajomi przychodzili go zobaczyć, bo wypadek był głośny na linji. Przystępując, mówili mu swoje nazwiska. Nie odpowiadał zaraz, tylko pocichu pytał Miecia, co to za jedni, i dopiero wtedy zamieniał po kilka słów. Jankę tak rozdrażniały podobne sceny i te twarze rozciekawione, te banalne pocieszania i jeszcze gorsze litościwe spojrzenia, że zatarasowała drzwi i nie chciała nikogo wpuszczać.
W Warszawie czekała już zamówiona lektyka, którą przeniesiono chorego do szpitala.
Jankę grobowe zimno owionęło, gdy się znalazła w długim i mrocznym korytarzu szpitala; szła za lektyką, jakby za trumną. Jakiś człowiek w łachmanach chodził po korytarzu, w papierowym kasku na głowie, z epoletami z czerwonego papieru na porwanej w strzępy bluzie; pas naklejony złotym papierem ściskał chudą jego postać, salutował poważnie blaszanym pałaszem przechodzących, zawracał po wojskowemu i chodził dalej sztywnym, miarowym krokiem, niebieskawemi oczyma wpatrzony w jakąś próżnię.
Orłowskiego umieszczono w pokoju na pierwszem piętrze.
– Niech pani jedzie do domu, ja będę doglądał ojca; podług prawa, może pani jeszcze mieszkać w Bukowcu półtora miesiąca – radził doktór, gdy wyszli ze szpitala.
– Ani dnia nie będę tam mieszkała, wyjadę do Rozłogów.
– Czy pani wychodzi za Grzesikiewicza? – zapytał otwarcie.
– Prawdopodobnie wyjdę. – Zaczęła mu dziękować za wszystko, co dla nich uczynił.
– To mój serdeczny obowiązek zrobić, co zrobiłem; byłem waszym przyjacielem nie z nazwiska, a zresztą taka fenomenalna choroba. Będę ją studjował, to mi się opłaci.
Zaśmiał się sucho, założył respirator i machnął ręką, żeby sobie pojechała.
– Co jakiś czas będę tu zaglądała, a gdyby było gorzej, to proszę o zawiadomienie.
Skinął głową, wsadził ją w dorożkę i odszedł.
Gdy się znowu znalazła w pustem mieszkaniu w Bukowcu, pełnem tylko niewywietrzałych zapachów karbolu, uczuła, że słabnie, że siła bezwładności, w jaką ją opancerzyła apatja i nadmiar wrażeń – gnie się i rozpryskuje, że gotowa będzie popełnić szaleństwo jakieś, byle się wyzbyć tych udręczeń i osamotnienia.
Siedziała w cichym saloniku i szklanym, martwym wzrokiem przyglądała się fortepianowi, co w mroku wyszczerzał żółte zęby klawjatury, meblom jakimś obumarłym, tchnącym jakby stęchlizną i niemocą taką, że bała się dotknąć czegokolwiek, bo się jej wydało, że to wszystko się rozleci i rozsypie w pył…
Po kilku godzinach snu męczącego, obudził ją pociąg, z hukiem przebiegający stację.
Czerwone latarnie rzuciły na pokój krwawą smugę światła, które się rozlało w cieniach strumieniem iskier; zerwała się i wsłuchiwała – pociąg huczał na moście i po chwili, oddalone, głuche dudnienie milkło i zlewało się coraz bardziej z szumem lasu.
Już nie usnęła. Uprzytomniła sobie wszystko i strach niewytłumaczony przejął ją zimnem i niepokojem, który napróżno stłumić usiłowała.
Stacja ogłuchła i oniemiała, tylko druty telegraficzne, targane wichrem, brzęczały słabo, i oderwany kawał blachy na dachu magazynu targał się i bił twardo o ściany i skrzypiał, a czasami do tych głosów las dorzucił rytm głęboki i krótki, lub wiatr zaszumiał głucho, zgarnął wszystkie odgłosy i niósł dalej.
Koguty w zabudowaniach gospodarczych piały regularnie co godzina. Nie mogła już dłużej znieść tej strasznej monotonji nocy, tej ciszy i tego męczącego uczucia niepokoju, a wprost bała się poruszyć z łóżka. Pomieszane z wrażeniami myśli zaczęły ją zalewać chaosem, z nieświadomych głębin wynurzały się jakieś słowa nieznane, jakieś nieuchwytne dźwięki, barwy nigdy nie pamiętane, sceny umarłe dawno w pamięci, twarze wyblakłe, przestrzenie. Życia upłynionego widma, co teraz ukazywały się na zrębie jawy mgnieniowej, chybotały się i rozwijały na wąskim skrawku świadomości i rozpadały w chaos, ustępując miejsca zmartwychwstaniu innych, nowych, nieskończonych. Mózg jej zrobił się jakby terenem walki, widownią, na której tłoczyły się zobrazowane wrażenia, zmartwychwstając i umierając równocześnie; a jej się wydało, że to wszystko dzieje się zaraz przed nią, że siedzi zboku i patrzy, podziwia, wzrusza się, poznaje niektóre rzeczy, przypomina sobie niektóre, a na wiele spogląda z obojętnością, bo nie poznaje – i wszystko tak szybko się staje, w takim wirze się przewala, że nim zdąży sobie przypomnieć, zobaczyć i – znika, i zmienia się, i różniczkuje.
Wkońcu nic już nie poznaje. Spogląda na pokój i widzi go dobrze; lampka pali się przed obrazem Matki Boskiej, migotliwym, żółtym płomykiem oliwy, i subtelne iskry światła drżą i ślizgają się po szkle, pokrywającem portret jej matki, a przez okna zagląda szaro-zielona twarz nocy, o błękitnych, głęboko osadzonych oczach gwiazd.
– Co mi jest! czy ja spałam? Myśli – i patrzy się w ścianę – nic, widzi salonik, widzi pokój jadalny, widzi pokój ojca! – Zadrżała, bo z za jakichś kotar, cieniów wychyla się postać ojca!
On, on! – krzyczy jej coś w duszy rozdzierająco, i chciała się zerwać i biec, ale siedzi nieruchoma, i patrzy na ojca widmo, który z czarną przepaską na oczach, z ogoloną głową, z twarzą czerwoną, poranioną, z rękami wyciągniętemi – idzie… idzie… idzie…
Straszna noc! tak ją zmęczyły halucynacje i takim strachem przejmowały, że w chwili już świtowej, poczuwszy nieco siły, zerwała się z łóżka. – Oszaleję! Oszaleję!
Dodnia jeszcze posłała po Andrzeja.
Prosiła go, aby wszystko, co było w mieszkaniu, przewiózł do Krosnowy, i żeby się tem zajął, bo ona nie była w stanie dłużej w tem mieszkaniu przebywać.
A gdy ją zawiózł do Rozłogów, do Wolińskich, i przy rozstaniu, gdy patrzał jej w oczy i żądał spojrzeniem odpowiedzi, nie śmiejąc nic mówić – rzekła mu:
– Na wiosnę! Niech się trochę uspokoję. Przyjeżdżaj pan często, bardzo często! przecież prócz pana nie mam już nikogo na świecie!
XIV
Wiosna się budziła.
Kwietniowemi rankami, o świtaniu, gdy łąki, moczary i wody, niby z kadzielnic dymiły słupami oparów ku purpurowo-złotym zorzom wschodu; gdy w rosach i wodach zapalały się barwy; gdy resztki cieniów – widma nocy, uciekały chyłkiem w gąszcza, lub na polach konały w światłości; gdy purpurowe, ogromne, bezrzęsne słońce wychyliło się z za lasów i rozlało po świecie miljardy drgań, błysków, światła i ciepła: wiosna podnosiła złotawo-senną głowę, uwieńczoną diademem z jaskółek martwych, i, jeszcze ociężała, napół świadoma piękna swego i mocy, płynęła nad polami zimnemi i martwemi, muskała wrębem słonecznej sukni ziemię i szare ugory się zieleniły; kaczeńce otwierały żółte oczy nad strumieniami i piły rosę; stokrotki przy drogach, na miedzach, rozchylały czerwone rzęsy; ostromlecze świeciły po rowach, w zaciszach, pomiędzy kamieniami; brzozy pękały i dyszały aromatem; topole, co nad drogami stały pół żywe, szeleściły, radośnie pijąc słońce czerwonawemi listkami; a wiatr ciepły, pieszczący, niby tchnienie matki, obejmował ziemię, suszył pola, topił resztki śniegów, co brudnemi plamami świeciły po dołach i wąwozach, podnosił zboża, marszczył wody, budził ptaki, co się zrywały z głuszy leśnych na pola i śpiewały:
– Wiosna! Wiosna! Wiosna!.. – A wiosna była coraz potężniejsza; budziła lasy skostniałe, anemony, pierwiosnki, sasanki śmiały się pod cieniem sennych jeszcze olbrzymów; przepływała nad wodami – i wody rzucały resztki lodów, strumienie płynęły szybciej i błyskały szafirem i złotem; budziła wszystko i z jej dłoni dobroczynnych, z jej oczu złotych, z jej uśmiechów promiennych – płynęło na świat ciepło, życie i rozkosz!
Bociany brodziły z powagą po łąkach, a rankami długo klekotały po gniazdach, wróble po strzechach biły się jak szalone i całemi bandami leciały na świeże podorówki, na jęczmiona dopiero posiane, na owsy.
Po polach, po lasach, w przestrzeniach brzmiał krzyk głęboki, twórczy, nieśmiertelny.
Wiosna! Wiosna! Wiosna!..
Bydło w oborach ryczało na ruń, na powietrze pachnące; psy biegały olśnione, nieprzytomne z radości i tarzały się razem z dziećmi przed chałupami.
Pługi migotały na czarnej, ciężkiej ziemi, niby srebrne błyskawice, a za niemi rzędami chodziły wrony, a nad niemi śpiewały skowronki hymny upojenia.
Przepotężny rytm odradzania się, poczynania, miłości, drgał i przepływał przez wszystko, co było i co czuło.
Ludzie po polach śpiewali zapatrzeni w słońce. Starcy wyłazili na przyzby i wybladłemi oczyma pili nowe życie.
Serca wzbierały dobrocią, modlitwą, dziękczynieniem!
– A, życie! życie! – wybuchnęła Janka, otwierając ramiona do tych przestrzeni, zalanych pożogą słoneczną i tętniących wiosną. Śmiała się jej dusza i drżało serce, w wielkiej radości istnienia.
Nie mówiła więcej, tylko szła aleją parku i dotykała ręką grubych pędów lilij, co wychylały się z ziemi, gładziła liljowe perełki pierwiosnków, rwała pierwsze fiołki; to szła wpatrzona wdał, oddychając głęboko zapachem brzóz, ziemi świeżo oranej, słońca; słuchała ptaków świergocących, szmeru rzeczki, głosów lecących od zabudowań gospodarczych – i nie myślała nic, obejmując sercem wszystko i rozlewając się na wszystko – radością wiosny i zmartwychwstania.
– Jesteś pani entuzjastką – szepnęła Stabrowska, która szła za nią z Heleną. We trzy wybrały się po raz pierwszy do parku.
– Nie wiem, czem jestem, czuję tylko, że jestem, że dusza mi zaczyna płonąć, że szłabym gdzieś, że śpiewałabym razem z temi ptakami, że mam szaloną ochotę potarzać się po trawnikach, że mnie coś unosi do słońca, że chciałabym objąć to wszystko i przepaść! A, wiosno! wiosno! – dodała ciszej z niewypowiedzianą rozkoszą w sercu. Nie pamiętała ojca, Andrzeja, cierpień, nudy Rozłogów, bo czuła, że się budzi tak samo, jak ziemia pod pocałunkami słońca i ciepła.
Helena uśmiechała się z życzliwą pobłażliwością, a Stabrowska, obwinięta w pled, w głębokich kaloszach, wodziła znudzonym wzrokiem po nagich drzewach i gryzła ołówek, bo nadaremnie szukała czegoś do zanotowania.
– Chyba już powrócimy, wilgoci tyle w powietrzu…
– Nie zdążyła pani nic zanotować i chce pani powrotu?
– Nic godnego uwagi niema, bo przecież tego notować nie będę, że wiosnę czuć w powietrzu. To dobre dla bardzo prostaczych natur. Boże kochany! Wiosna, to stary zleżały bagaż poetycznych retorów, którzy udają, że szaleją z rozkoszy, usłyszawszy śpiew skowronka, lub spostrzegłszy pierwszą stokrotką! Blaga i dzieciństwo!.. – dokończyła drwiąco i szła dalej, strącając parasolką pierwiosnki i kłapiąc po rzadkim, wilgotnym żwirze alei za dużemi kaloszami.
– Kiedy pani jedzie do Warszawy?
– W sobotę w nocy, a raczej bardzo wcześnie w niedzielę, to jest jutro.
– Jeśliby pani zechciała mi jedną rzecz kupić…
– A owszem, cały dzień zwykle spędzam w Warszawie.
– Często pani jeździ?
– Ostatni raz byłam dwa tygodnie temu u ojca.
– Zdrowszy?
– Fizycznie zupełnie zdrowy, tylko umysłowo jak dawniej.
– Można spytać, kiedy ślub?
– W początkach maja. – Wyręczyła ją Helena, bo Janka pochyliła się nad fiołkami.
– W naszym kościele?
– Tak. Odbędzie się rano, pocichu, a po śniadaniu, jakie będzie u nas, wyjazd do Krosnowy.
– Poprawię cię, Helciu. Po śniadaniu wyjazd prosto do Włoch, to moja wina, opowiadałaś mi tyle cudów, że namówiłam pana Andrzeja, abyśmy prosto od ołtarza tam pojechali.
– Do Włoch! Co za romantyczna podróż! O, tak! to bardzo poetycznie; ręka w rękę płynąć lagunami Wenecji, spacerować po galerjach Florencji, zwiedzać Kolizeum rzymskie; o tak, to wzniosłe, żyć w chwilach pierwszych uniesień miłosnych w kraju, gdzie cytryna dojrzewa, gdzie pomarańcz gaj, gdzie laury, i gdzie wszystko śmierdzi, jak powiada Rutowski.
Szeptała patetycznie z gryzącą ironją Stabrowska, zmieniła szybko ton i mówiła surowym, poważnym głosem:
– Myślałam, że epidemja podróży poślubnych wygasła, że ta moda razem z krynolinami przeszła, a tymczasem! tak, to ciekawe, że gdy warstwy przodujące jeździć przestały, teraz plebs, pchany odruchem, czysto naśladowczym… tak, dobry społeczny temat – szeptała, szybko zapisując w notesie.
– Co za czasy okropne, że plebs zaczyna czuć się człowiekiem i zaczyna mieć cywilizowane potrzeby zobaczenia świata, piękna, arcydzieł! – wykrzyknęła złośliwie Janka.
– Podróże są znakomitą szkołą poglądową – rzuciła Helena.
– Zapominania obowiązków dla marnych przyjemności.
– Niech mi pani wierzy, że ja zawsze pamiętam o swoich obowiązkach – odpowiedziała Janka z naciskiem, bo Stabrowska już od pewnego czasu irytowała ją swojemi uwagami moralizującemi i ignorancją często dotkliwą.
– Ja nie zwracałam uwagi pani. Broń Boże. Mam takie zasady, jakie głoszę, a głoszę wolność indywidualną zupełną. Niech każdy robi, jak mu wygodniej i przyjemniej – mówiła prędko, rozbierając się w wielkiej sieni dworu i, przyszedłszy do salonu, wyjęła notes i pisała: – „Obowiązki! Dajcie mi spokój! Rozkosz jest moim obowiązkiem, upojenie, przyjemność, to co chcę, czego pożądam, czego mi potrzeba”. – Nie skończyła, bo przyjechał mąż i wszedł do saloniku – zaraz zaczął gorąco prosić Janki o zagranie.
– Bo chociaż żona moja nazywa mnie marnym filistrem, ale, jak pani wie, uwielbiam muzykę i po pracy jest mi ona bardzo krzepiącym odpoczynkiem.
– W tem właśnie jest filisterstwo. Nie cierpię brzdąkania, muzyką mogą się zachwycać tylko ludzie, nie umiejący myśleć. Jest to sztuka dusz płaskich i znudzonych, która je przyjemnie łaskoce, i przyjemnie zatapia w słodkiem far-niente lenistwa i bezmyślności, dlatego właśnie muzyka w tem stuleciu budzi taki szalony wpływ na masy, bo bezmyślne…
– Nie, dziecko – przerwał dosyć łagodnie Stabrowski, kręcąc młynka monoklem.
– Masz przykry sposób przeczenia, tem tyranizujesz.
– Kiedy jestem tyranem, to raz jeszcze powiem: nie! – zawołał mocno, oczy mu błysły, wrzucił w oko monokl i drżącemi nieco palcami rozczesywał bokobrody.
– Nie, nie, nie! Muzyka dlatego przemawia do tłumów, bo mówi do ich uczuć szlachetniejszych, lepszych, bo zaspokaja pewną sumę idealniejszych pragnień i porywów, bo odrywa ich właśnie od ciężkiej i często istotnie bezmyślnej pracy, bo jest potrzebą przedewszystkiem uczucia…
– Uczucia! – przerwała mu triumfująco – to właśnie barbarja, bo tylko dzicy czują i wszystko sprowadzają do uczuć; człowiek kulturowy pojmuje, rozważa, myśli…
– Ej, gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie…
– Nie przerywaj. Takiemu człowiekowi, naprawdę cywilizowanemu, muzyka nie wystarczy, bo nie mówi do niego całego, bo nie może wystarczyć schemat, który można wypełnić dowolnie, czem kto chce. Muzyka, to chińska łamigłówka, którą każdy rozwiązuje po swojemu, i zawsze dobrze, bo jest bez rozwiązania. Muzyka, to jak te głosy przyrody, w których poeci, histerycy, halucynanci słyszą hymny, czują słodycz, śpiewy aniołów, niebo, harmonje, a to jest tylko ryczenie krów na pastwiskach, krzyki ptaków w bitwie o żer i samice, szum drzew targanych wichrem, kwik osłów i świń; jednem słowem pierwotna bezrozumna kakofonja. Muzyka! nie mówcie, że to sztuka wielka, światowa, to kwilenie dzieci i warjatów, to… – zatrzymała się, aby zaczerpnąć powietrza.
– Mów dalej, żono, słuchamy i myślimy z Hamletem: Słowa! Słowa! Słowa!..
Stabrowska odwróciła się gniewnie do okna, patrzyła w milczeniu w okno, ale wkrótce wyjęła notes i pisała:
– „Mężczyźni są podli, i wtedy kiedy kochają – i kiedy nie kochają. Mężczyźni są nikczemni, i głupi, i wtedy kiedy świat ma ich za mędrców, i kiedy są kretynami”.
Stabrowski, oparty o fortepian, mówił do Janki, rozkładającej nuty na pulpicie:
– Nie wiem dobrze, co się kryje pod nazwą filistra, ale przypuszczam, że żona ma rację, że jestem chwilami filistrem, to znaczy, że jestem człowiekiem, który pracować musi, który nie może mieć zbyt wysubtelnionych uczuć, któremu nie wolno się osłabiać uniesieniami, ani nawet zbyt głębokiemi rozmyślaniami; bo musi dodnia wstać, iść do gospodarstwa, i robić; musi trzymać się tej ziemi ze wszystkich sił, trzymać nie dlatego, że ten kawałek należy do niego od pięciuset lat, nie dla jakiejś tradycji kastowej, tylko dlatego, że to mój warsztat, na którym obowiązałem się wyrabiać codzienny chleb dla siebie i dla rodziny, i dla tych, którzy pracują razem ze mną, i dlatego, żeby za część mojej pracy fizycznej inni mogli myśleć, tworzyć arcydzieła, posuwać w spokoju wielkie dzieło postępu.
Jestem tylko nawozem, na którym rosną kwiaty i zboża, ale rozumiem to i zgadzam się, bo tak być powinno; a że nie chcę udawać słowika, gdy czuję się tylko koniem roboczym, więc nazywają mnie pogardliwie filistrem. Ależ ja nie niszczę słowików, nie zaprzeczam im prawa śpiewania i życia, bo wiem, że koń i słowik – są potrzebni w przyrodzie.
– Włożył pan głowę dobrowolnie w ciężkie jarzmo zrezygnowania.
– Cięższe jest ono, niźli pani przypuszcza, ale świadomie włożone! – spojrzał bezwiednie na żonę.
– Są ludzie, co umieją zmniejszyć ciężary, nawet własnowolnie podejmowane.
– Są, ale tacy, jak ja, filistrzy, brzydzą się kompromisami. Jest się uczciwym, lub się nim nie jest. Zacząć, to dokończyć, podjąć się czego, to dokonać. A zresztą, to nie widzę nigdzie ucieczki, bo nie tu, to tam, gdzie indziej, a zawsze, chociaż w coraz inny sposób, jakieś jarzmo musi ująć kark ludzki i gnieść do śmierci.
– Zawsze? prawda! – odpowiedziała i zaczęła grać preludjum Szopena.
Cisza zapanowała w saloniku.
Wieczór nadchodził. Zorze pomarańczowe paliły się za parkiem i oblewały nagie, czerwone dachy aureolą niesłychanie subtelnego fioletu, który razem ze zmrokiem wsączał się do pokoju i przysłaniał zwolna wszystko.
Janka z preludjum przeszła do improwizacji, która dźwięczała, niby skarga pohaftowana marzeniami, i zapełniała pokój nastrojem melancholji. – Chwilami pobłyskiwała łzami, jak te rozlewy i kałuże wody po brózdach, co się paliły w ogniach zachodu i świeciły ostro; czasami wionęła tak denerwująco, jak fale powietrza nabrzmiałe zapachami brzóz, fiołków i wiosną, to podnosiła głos i śpiewała głębokim, poważnym rytmem, w którym były i organów brzmienia i bicie dzwonów, i pieśni wypełniające dusze wszystkich, i te marzenia, co płynęły nad chatami, co się tuliły w zakątkach serc i mózgów wszystkich.
Przycichły tony, osłabły i prowadziły smutny śpiew, przestronny, jak te pola, co za parkiem szły nieskończoną równiną, i rozlewały się nad niemi skargą bolesną – tony ligawek pastuszych się odzywały i śpiewały żale jakieś prostacze, dziecięce, jakby żale dzieci, co pogubiły ojców i szły zmrokiem, płacząc i wołając napróżno – i obejmowała je cicha noc kwietniowa, mgły, chóry żab, chłód przejmujący; a one idą wciąż, wołają cicho i przejmująco, błądzą w nocy, która zaczynała patrzeć miljardami oczu zimnych i błyszczących; siadają nad rowem jakimś i, spłakane, zmęczone, przyciskają się do siebie i usypiają pod krzakiem pokrytej kwiatem tarniny, a przez sen jeszcze szepcą i wołają napróżno; nad niemi latają czajki coraz niżej, niżej, zaglądają im w oczy i krzyczą cicho i przejmująco. A tam, w tych wioskach, ostatnie wierzeje skrzypią, ostatnie rżenia i ryki przebrzmiewają, światła gasną, ludzie usypiają – i zalewa świat pełna tajemnic noc i panuje milczenie…
Oderwała ręce od klawjatury i taka cisza zalała pokój, że słyszała bicie serca swojego.
– Helenko! na litość, jeść mi każ dać! – wołał Woliński, wchodząc do pokoju i, przywitawszy się ze wszystkimi, odciągnął Stabrowskiego i półgłosem opowiadał.
„Głowa ginęła w cieniu firanki, tylko wspaniale rozwinięte piersi rysowały się przez czarną tkaninkę opiętego stanika – zmysłowe usta i wysunięty podbródek w tym półzmroku rysowały się wydatnie. On lubieżnym, przysłoniętym białawą mgłą wzrokiem obejmował jej piersi, jej stan, jej biodra i nachylał się coraz bliżej ku niej”.
Zapisała szybko Stabrowska i zwróciła się do Janki:
– Pani improwizowała?
– I tak i nie, bo, grając, nigdy nie wiem, co gram, tak się myśli i uczucia mieszają swoje i cudze, tak się jedno z drugiego wysuwa i łączy w jeden łańcuch, że trudno mi rozumieć.
– Ja panią podziwiam, że może pani przy fortepianie siedzieć kilka godzin i grać, mnie pół godziny przynosi już sen – mówił Woliński.
– To naturalne, bo pan sam nie gra i nie lubi muzyki.
– Może i lubię, tylko nie mam nigdy czasu. Człowiek przyjdzie wieczorem spracowany jak wół, to są przedewszystkiem dzieci, potem kolacja, trochę rozmowy i już przy gazecie jestem gotów.
Zaczął się śmiać z dobrodusznością.
Po herbacie Stabrowscy odjechali, a Janka poszła spać zaraz, bo trzeba było wstać wcześnie, aby zdążyć na pierwszy pociąg.