Kitabı oku: «Fermenty», sayfa 25
Józia założyła binokle i szepnęła po francusku do Janki:
– Czeka panią niemała praca oduczenia ojca od chłopskich nawyknień.
Janka pochyliła głowę, nie odzywając się prawie przez całą kolację, tyle tylko, ile do niej się zwracano, bo dziwne wrażenie wywierali na nią zgromadzeni. Józia śledziła ją ciągle i goniła oczyma, matka pilnowała Bartka i gderała, stary pił, pluł za siebie, gadał głośno, śmiał się i dowcipkował rubasznie; dzieci siedziały obok siebie sztywno i poważnie, a Bartek, o ile nie był zajęty, stał przy drzwiach wyprostowany, zalękniony, i wycierał spoconą twarz rękawem i wzdychał. Andrzej opowiadał, ale jakoś sennie i niecierpliwił się, bo stary co chwila brał go w ramiona, albo klepał po łopatkach i porwany dumą wykrzykiwał:
– Udał mi się synek, udał mi się parobek, co, prawda, pani?..
A Janka na odpowiedź uśmiechała się blado i czekała, rychło się skończy ten wieczór, bo czuła się zmęczoną i jakoś bardzo obcą tym ludziom; zwracała się do dzieci, ale dzieci uśmiechały się do niej banalnie, niby automaty, aż stara rzucała na nie niechętne spojrzenia i szeptała:
– Cudaki! Boże się zmiłuj!
– Jestem w domu, u siebie, z rodziną! – powtarzała i wodziła oczyma po dębinie rzeźbionej, okrywającej ściany, pociętej na wielkie czworokątne pola bronzowemi pasami, po kredensach olbrzymich, co zajmowały całą jedną ścianę, po tych łosich głowach z rosochatemi gałęziami, co w środku owych pól były zawieszone, a potem po twarzach siedzących, prostych, grubych chłopskich twarzach, które tak dziwnie wyglądały na tle tego wielkopańskiego przepychu, że, chwilami zapominając, myślała: skąd oni się wzięli? poco? i miała ochotę wstać i wyjść; czując się dotkniętą, że siedzą obok niej.
– A niechże pani nie zapomina o nas! – mówiła Józia i dalej już opowiadała o sąsiedztwie całem.
Wtedy Janka przychodziła do równowagi i wkrótce przyszła zupełnie, bo przyniosła rozmaite drobiazgi, przywiezione z Włoch, i zaczęła rozdawać, kiedy drzwiami z werendy najniespodziewaniej wszedł Witowski.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! – wykrzyknęła stara.
Nie odezwał się, tylko z Janką się witał najpierw, a potem z resztą. Andrzej zerwał się i pochylił do pocałowania, ale mu Stefan mocno uścisnął rękę i usiadł obok dzieci.
– Bartek! daj mi mocnej herbaty. Dowiedziałem się, że państwo przyjechali i przyszedłem was zobaczyć. Jędruś pysznie wygląda, ale pani jakoś inaczej, o inaczej!.. – spojrzał jej w oczy tak mocno, że drgnęła.
– Cóż, Włochy! cuda! same cuda! – ironja zadrgała mu w głosie.
– Istotnie cudowny kraj! znalazłam tam więcej, niźli myślałam, że znajdę.
– Albo przywiozła pani ze sobą taką chęć zobaczenia cudów, że aż pani i zobaczyła! – Zaczął pić herbatę, a po chwili dodał: – Jadzia przesyła pozdrowienia i czeka na wasze odwiedziny.
– Jak tylko nieco żniwa zepchniemy, to natychmiast.
– Dobra i obietnica.
– Siostra zdrowa?
– Prawie już zdrowa i dzisiaj po raz pierwszy wyjeżdżała na spacer.
– To chorowała?
– Trochę. Konie poniosły, powóz się wywrócił i potłukła się.
– Pewnie te same djabły, któremiś nas wiózł wtedy.
– Te same. Czy też pani pamięta jeszcze ową sannę?
– I myślę, że nie zapomnę nigdy! – odpowiedziała dosyć prędko.
– A to ścierwy ogiery, czyste smoki, jak Boga tego kocham.
– Smoki nie, tylko Jasinowski nie umiał powozić i pozwolił się im rozhukać. Pamiętasz, Jędruś, jak to wtedy się rwały? – umyślnie mówił o tej sannie i patrzał na Jankę.
– Ba, dzisiaj mnie jeszcze dreszcz przejmuje i dziwię się, żeśmy się nie pozabijali, pamiętam i z tego, że żona zemdlała.
– Pani zemdlała?.. ale kiedy?.. – pytał, jakby nie wiedząc o tem.
– Skorośmy tylko wysiedli.
– No, no, nie wiedziałem!..
– Że co? – podchwyciła.
– Że pani umie takie rzeczy odczuwać tak mocno.
– Zawżdy kobieta je miętsza, kiej menszczyzny! – wtrąciła stara sentencjonalnie.
– Przyznam się, że pierwszy raz jechałam z taką szaloną szybkością.
– Urządzimy sobie jeszcze nieraz podobną sannę, żeby się pani przyzwyczaiła i nie mdlała.
– Nie, więcej już tak nie pojadę, a przynajmniej nie pańskiemi końmi – powiedziała z naciskiem, bo ją drażnił ironiczny ton jego głosu.
– Wyrychtujemy sanie, założymy bulanki i pojedziemy, jak Boga tego kocham, że jaż… ha! Matka, dajno jeszcze gorzałki, napijemy się z panem Witowskim.
Ale matka, widząc, że stary już pijany, podniosła się, ujęła go pod pachę i chciała wyprowadzić.
– Nie ciągaj, jak mówię, gorzałki postaw, to postaw. Pan Witowski jest jaśnie pan dziedzic i ja jestem jaśnie Pietr dziedzic. Postaw gorzałki, niech się dwa dziedzice ucieszą, jak Boga tego kocham, wesołym dziś taki, to… – nie skończył już, bo go Andrzej ujął mocno pod ramię i wyprowadził, a zaraz i Józia się zabierać zaczynała do odjazdu.
– Idźcie państwo spać, mnie Bartek da herbaty jeszcze, wypiję i pójdę sobie. Niech się pani nie dziwi, to nie po raz pierwszy… – tłumaczył Jance.
Ale Andrzej z Janką pozostali i jeszcze z godzinę razem siedzieli na werandzie, wpatrzeni i wsłuchani w cudną noc lipcową, tak ciepłą, tak rozmarzającą i pełną zapachów lip i kwitnących w klombach heljotropów, tak rozśpiewaną, że Janka wkrótce zasnęła w swoim biegunowym fotelu, a Andrzej był coraz senniejszy.
Witowski siedział na balustradzie, pił herbatę, dopóki była, palił papierosy jeden za drugim i patrzył w niebo granatowe, głębokie, pełne gwiazd i ciszy nieobjętej; czasem spoglądał na Jankę, której przechylona twarz słabo się rysowała w zmroku, na jeziorko dymiące mgłami, na park czarny i głucho szemrzący, jakby przez sen, w tę noc spokojną, która obejmowała wszystkich i wszystko w sen i w milczenie i wkońcu, nie odezwawszy się ani słowem, zeszedł z werandy i poszedł.
XX
Życie w Krosnowie płynęło cicho, a pracowicie, szczególniej teraz, czasu żniw.
Andrzej od świtu do nocy na koniu uwijał się na polach, stary również dnie całe przesiadywał w lasach. Dom opustoszał, bo nawet stara Grzesikiewiczowa, gdy słońce przygrzało, szła w pole z przyzwyczajenia i siadywała dnie całe pod stertami, lub niezżętem jeszcze zbożem i śledziła robotę, albo łaziła około domowego gospodarstwa i gderała, że ciągle słychać było jej gniewny głos w coraz innej stronie.
Tylko Janka nie brała udziału w tych kłopotach i pracach.
Te pierwsze dnie przepędziła prawie samotnie. Męża widywała raz na dzień, a czasami wcale, jeśli kazał sobie obiad przynieść na pole, a wieczorami, albo zamknięty w kancelarji z ekonomami przesiadywał prawie czas cały, albo, jeśli przychodził na kolację do jadalnego, to był tak strudzony, że nie dopijał herbaty i zasypiał w krześle.
Przepraszał ją zato serdecznie, wypytywał, czy się nie nudzi, czasem zabierał w pole, i uspokojony jej spojrzeniem i twarzą zawsze zamkniętą, zmrożony tym chłodem obojętności, jaki wiał od niej, i tą jakąś pańską wyniosłością, z jaką na wszystko patrzyła, choć bardzo cierpiał z tego powodu, zostawiał ją w samotności. Zapracowywał się, żeby nie czuć bólu i wyzbyć się tego wrzenia gniewu, jakie nieraz czuł w sobie w jej obecności.
– Jeszcze się nie zżyła z nami, czuje się obcą, niech mama o niej pamięta! – tłumaczył matce.
– Nie bój się, Jędruś, już ja pilnuję, chucham na nią, już jej tu niczego nie brakuje.
– Niech mama z nią więcej przesiaduje i rozmawia, bo ona tak ciągle sama, to może się jej nudzi.
– A bogać to! mówić, juści, ale widzisz, kiej nie śmie. Nieraz przylecę z pola ino poto, coby z nią pogadać, bo i mnie się za nią ckni, i boje się gemby otworzyć. Ona taka pani, taka uczona, co ja jej powiem? A nudzić, to pewnie, że sie nie nudzi, bo cięgiem grywa na fortepianie, abo czyta na tych wielgich książkach. Panią mam synowę, uczoną mam synowę! – dopowiadała z dumą stara, ale swoją drogą ciężko jej było, że nie mogła się do niej zbliżyć, bo właśnie ta jej „uczoność” i „pańskość” przegradzały i otaczały Jankę kołem zaklętem. Obcą była im wszystkim, zupełnie obcą. Przyszła z innego świata, podziwiali ją, kochali po swojemu, ale nie rozumieli tak, że zwolna do duszy starych wkradała się niechęć, podsycana jeszcze zmianami, jakie z jej przyjazdem zaprowadzał Andrzej w Krosnowie.
Dotychczas, pomimo magnackiej fortuny, żyli jak dostatni chłopi, może trochę lepiej, mieszkali w oficynie, jadali co Magda ugotowała, jeździli bryczkami, ubierali się jak bądź, skąpili na wszystkiem, bo nie mieli żadnych potrzeb. A teraz wszystko się zmieniło. Andrzej chciał dom postawić na stopie odpowiedniej: nie dla siebie, bo było mu to dosyć obojętnem, ale dla Janki, przyjął kucharza, piwnice kazał zaopatrzyć dostatnio, Bartka ubrał w liberję, pokupował powozy i kilka par koni cugowych stało zawsze w stajni, aż starego złość porywała.
– Te habany zeżrą tyle owsa, co połowa fornalskich, nic nie robią, jak Boga tego kocham! – skarżył się żonie pocichu, bo Andrzejowi nie śmiał.
– Kunie, juści że żadna pociecha, a wydatki tylko; ale żeby to kunie ino, a toć ten zapowietrzony kucharz tyla masła, jajków i śmietany bez tydzień bierze, co dawniej i bez miesiąc nie wyszło, a jeszcze się za gotowy grosz sprzedało.
– Gryzą Krosnowę, aż trzeszczy! – dodawała Józia od siebie; – ale to początek, zobaczy ojciec, jak to później będzie.
– Głupiaś! nie wtykaj swoje trzy grosze! – przerwał jej brutalnie, bo go złość szarpnęła.
– Ale pani synowa jest niby lala malowana!
– Józia, ty mi na nią nic nie mów, słyszysz, bo jak Boga tego kocham! – uderzył pięścią w stół, złapał czapkę i wyniósł się w podwórze.
– Lala malowana, wielka pani! szlachcianka! Tfu! na psa taki pański moderunek na habecie! – mruczał zirytowany, bo gryzły go i te wydatki, i to, że synowa trzymała go w oddaleniu, że nie śmiał ani kląć przy niej, ani pić, i musiał na obiady i kolacje przychodzić do pałacu umytym i przebranym, bo mu to Andrzej wprost nakazał.
– Takim eligantem zostanę jeszcze, że co miesiąc nowe obleczenie będę sobie kupował, fryzjera sprowadzę, frak kupie, jak Boga tego kocham! i celender!.. – gadał nieraz Andrzejowi.
– Przecież ojca na to stać.
– Stać! przecie że stać i na więcej, bo cóż to przy nas taki pan Łomiszewski, co to ino czwórkami wali? karbowym mógłbym go zrobić na folwarku; albo pan Zieliński! wielkie mi państwo, jak Boga tego kocham! z bebechamibym ich kupił, i jeszczeby się co zostało, prawda, synku?
– I dużoby się zostało, bo oni prócz długów, pretensyj i szlachectwa, nic nie mają więcej. Dlatego właśnie my będziemy żyć po ludzku.
– A jaktośmy dotąd żyli, he?
– Po chłopsku! ojciec tego nie rozumie, że właśnie dlatego, że mamy dużo, to powinniśmy znacznie więcej niż dotychczas wydawać. Robiliśmy dotąd pieniądze, a teraz musimy zacząć żyć.
– A żyj se Jędruś, ino kiej chorujesz na pana, to ja twoim doktorem nie bede, i za lekarstwa płacił nie bede. Głód daje nogi, a chleb rogi, mój synku, jak Boga tego kocham! mój panie dziedzicu, mój jaśnie Jędrusiu! ho! ho! – Andrzej trzasnął drzwiami i wyszedł.
– Szlachta zapowietrzona! Pani synowa nie może patrzeć na mój kożuch, buty jej moje śmierdzą, perfunami po mnie kadzi, a żeby to!.. – syczał ze złości i kopnął nienawistne kamaszki, w które się miał przebrać, aż się rozleciały po pokoju. Napił się wódki dla uspokojenia, ubrał się i poszedł do pałacu.
Prawie takie same sceny były i z matką, która za nic nie chciała się pozbyć swoich beżowych sukien i chustki z głowy i starych chłopskich przyzwyczajeń.
Andrzej znowu nie ustępował, bo nieraz widział spojrzenia żony rzucane na rodziców, i czuł, że ją rażą swojem prostactwem i ubiorami, zdawało mu się przeto, że, przebrawszy ich, zbliży do niej tem samem.
Ale i to nie pomogło, nie zbliżyło ich do siebie. Janka żyła obok nich, ale nie z nimi. Pozostawała też prawie samotna dnie całe.
Jeździła czasami na pola ze starym, chodziła z matką po chlewach i oborach, odwiedziła Józię, próbowała się interesować życiem otoczenia, chciała się zająć sprawami domu i gospodarstwa; ale kończyło się to prędko, i znowu czuła, że to wszystko nic jej nie obchodzi. Napróżno powtarzała, że jest w domu u siebie, że już stąd nigdy nie wyjdzie, że musi przystosować się do tych ram życia, jakiem żyli wszyscy; nie, nie mogła, i żyła tylko jakiemś oczekiwaniem – na co? nie wiedziała, Czuła tylko, że tutaj pozostać nie może, że nie wytrzyma pomiędzy tymi ludźmi prostymi, którzy ją odgrodzili od świata, jakby groźnie strzegli, żeby nawet myślą nie mogła wybiec z Krosnowy; więc się zamykała coraz częściej w sobie i długie godziny przepędzała przy fortepianie, albo na samotnych po parku spacerach; pisywała długie listy do Heleny i do doktora, który jej często donosił o zdrowiu ojca; przesiadywała z książką w ręku, zapatrzona w przestrzeń, bezmyślnie prawie poddając się apatji i nudzie, jakie ją przenikały; obca temu, na co patrzyła, i obca nawet samej sobie, tej dawnej swojej duszy, pełnej nieskrystalizowanych fermentów, marzeń i pragnień, której teraz, jeśli się jej przypatrywała głębią swoją, poznać nie mogła.
– Co się ze mną stało? – myślała, ale odpowiedzi nie znalazła, i pogrążyła się znowu w apatji, i leniwie przypatrywała się Bartkowi, siedzącemu pod podjazdem, który przeciągał się ociężale, i tęsknie poglądał na pola, i wzdychał jakoś żałośnie.
– Bartek!
Chłopak śpiesznie nadział spencer liberyjny, który, o ile tylko mógł, zawsze zdejmował, bo go dusił, i rozczerwieniony, sztywny, patrzał na nią.
– Co ci jest? czemu tak wzdychasz?
– A to… a bo… ckno mi, proszę jaśnie pani! – szeptał nieśmiało.
– Powinno być ci dobrze: nic nie robisz, masz chłodno.
– Juści, że nic nie robię; juści, że chłód mam galanty, ale… – zaczął się drapać po głowie rękami i obcierać rękawem twarz wiecznie spoconą, – ale… człek był wzwyczajony do pola i do ruchania się, tu siedź, kiej pies w budzie uwiązany, kiej tyn kamień, i patrz, jak drugie parobki jeżdżą, śpiwają se, a do tego wszyscy się śmieją ze mnie… – zakończył napół z płaczem.
– Śmieją się z ciebie?
– A ino, że to ja lokaj, i w tej zapowietrzonej luberji, kiej jaka małpa zagraniczna chodzę, że ino pańskie psy po ogonach drapie za całą robotę. Ścierwy!… – mruknął, zaciskając pięści, opamiętał się rychło i zamilkł zmieszany.
Nie odezwała się już nic więcej i szła przez wspaniałe salony, zalane mrokiem, chłodem i ciszą. Stare portrety ze ścian spoglądały za nią wybladłemi spojrzeniami, w których tkwił jakiś smutek rzeczy umarłych; bronzy, złocenia, kraty kominków, marmury, stiuki sufitów, ciężkie jedwabie portjer i obić miały w sobie jakąś przygniatającą posępność; wpół oślepłe zwierciadła świeciły suchotniczą żółtością, niby zamierające oczy tych pustych salonów; bukiety róż, lewkonij i astrów rozlewały duszącą, ciężką woń i pogłębiały barwami ten nastrój pustki, jaki Jankę przenikał coraz głębiej.
Chodziła z pokoju do pokoju, grube dywany tłumiły odgłos jej stąpań, czasem przystawała na środku, zakładała ręce na głowę i stała długą chwilę, nie myśląc, pustemi oczyma błądząc po otaczającym ją przepychu, po oknach, przez których zasłony rysowały się kontury drzew, i za któremi były pola, lasy, ludzie, świat cały, ten świat, od którego czuła się coraz dalej.
– Moi kochani, powiedzcie mi prawdę, czy tutaj jest smutno? – zapytała Janowej, która w jednym z pokojów wycierała podłogę.
– Hale! całkiem po pańsku jest. Ja prosta kobita jezdem, cobym ta tutaj nie ścierpiała, ale ślicznie je, kiej w kościele. Jezus kochany, kiej wejdę do tej dużej stancji, to jaże mi sie chce przeżegnać, tyla je złota, że jaże trza oczy mrużyć, tak się łyśni wszystko.
– Czy wam nigdy nie jest smutno?
– O, jest, paninko, jest! kiej pani córki długo nie widzę, to me tak rozbiera, że rady sobie dać nie mogę.
Nie pytała się więcej, poszła do swojego pokoju.
– Pusto! pusto! pusto! – szeptała, opadając w głęboki fotel.
Wzięła jakąś książkę i przerzucała bezmyślnie kartki dotąd, aż oczy same zaczęły się zaczepiać na literach i czytać:
My się nie możem kochać, jak gołębie,
Dwie nasze dusze są jak dwie otchłanie,
Co wzajem patrzą w swe bezdenne głąbie —
I nigdy wzrok ich u kresu nie stanie.
– Dziwny człowiek, dziwny! – myślała o Witowskim, oderwawszy oczy od książki, i zobaczyła jego suchą, ostrą twarz, i jego czarne, przepaściste oczy magnetyzera. Zaczęła znowu czytać to samo, nie wiedząc, co czyta; przeczytała po raz trzeci, bo ten wiersz: „Dwie nasze dusze są jak dwie otchłanie” zapadał jej w pamięć, i powracał na usta, i koncentrował koło siebie rozpierzchłe myśli.
Przeczytała raz jeszcze, odłożyła książkę, chodziła znowu po pokojach i powtarzała te cztery wiersze ustawicznie, a ten rytm słów, to ich głębokie znaczenie budziło ją z apatji. Te wiersze zapełniły całą jej duszę, przeżuwała je po tysiąc razy, i było jej coraz dziwniej w duszy.
Mieszkanie wydało się jej grobem, i ta pustka jakby się wdarła do jej duszy i huczała rytmem powtarzanych wierszy.
Głęboka tęsknota zerwała się w niej, i niby wicher, owionęła całe jej jestestwo, – tęsknota za światem, za życiem, za kochaniem.
– Janiu.
Drgnęła, przystając, bo już miała wyjść na podjazd.
– A to miodu córko ci przyniesłam, podebrali dopiero pszczółkom, może zjesz?
– Dziękuję mamie serdecznie. – Ucałowała ręce gorąco, taką czuła potrzebę zbliżenia się do ludzi.
Stara łzy miała w oczach z radości.
– Jedz, dzieciątko, taki czysty jak bursztyn. Banach podbierał, a ja se myślę: siedzi tam sama, wezme miodu i zaniese. Jedz, córko, słodziutki jest, bo to lato było suche, i kwiateczki dobrze kwitły; wzięłam i przyniesłam.
– Wie mama co? wezmę ten miód i zaniosę Andrzejowi na pole! – zawołała i, porwana myślą, okryła talerzyk jakąś serwetką, i poszła.
Andrzej był na polach zaraz za parkiem, stał na koniu przy młockarni parowej, buchającej kłębami brudnego dymu, zobaczył żonę idącą przez ściernisko i skoczył do niej galopem.
– Jakaś ty dobra, żeś przyszła, jakaś dobra! – wołał głęboko uradowany, okrywając jej ręce i twarz pocałunkami.
– Widzisz, tak mi było jakoś pusto i samotnie, a potem mama przyniosła miód, może będziesz jadł, co? – zapytała nieśmiało, odsłaniając talerzyk.
– O moja najdroższa, o moja kochana! nigdym jeszcze nie czuł się tak szczęśliwym. Umyślnieś mi przyniosła? – nie mógł uwierzyć.
– Ależ tak, będziesz jadł?
– Chcesz, to zjem i talerzyk, i serwetkę nawet! – wykrzyknął entuzjastycznie.
Oparł się o konia i jadł pośpiesznie, a całował ją oczyma i śmiała mu się twarz i dusza z przypływu radości ogromnej i niespodziewanej.
– Te! chamie jeden! uważaj, bo batem dostaniesz! – krzyknął na fornala, wiozącego zboże do młockarni, który nieomal nie wywrócił na przegonie.
– Jeśli masz czas dzisiaj, to możebyśmy pojechali do Witowskich?
– Jedź sama zaraz, przyjadę po ciebie wieczorem, dobrze?
– Nie możesz teraz jechać?
– Widzisz, młócą pszenicę, to ważna taka robota, ale jeśli już tak koniecznie chcesz razem, zaczekaj trochę.
Miała się już zgodzić na to, ale w ostatniej chwili powstrzymała się i szepnęła:
– Pojadę, mogę pojechać i sama, ty przyjedziesz?
– Przyjadę! Walek, odgarniać słomę prędzej! – krzyknął znowu.
– Prędko przyjedziesz na obiad?
– Za pół godziny.
– To ja już pójdę.
Uśmiechnęła się do niego blado, i poszła zirytowana na siebie za ten spacer.
– Śmieszna scena! – myślała. „My się nie możem kochać jak gołębie”, powtórzyła półgłosem i roześmiała się głośno, tak głośno, że aż się obejrzała, czy nie usłyszał; zobaczyła, że znowu siedzi na koniu. I taki silny, ogorzały, wielki, niby posąg śpiżowy Gattamelaty w Padwie.
Przy obiedzie była dość rozmowną, bo oczekiwanie wyjazdu do Jadwigi podniecało ją, i przytem zaczynała czuć do samej siebie wdzięczność za ten miód zaniesiony Andrzejowi, który był niesłychanie rozpromieniony przy stole. Stara także była w humorze, i po raz dziesiąty opowiadała, jak to ona przyniosła miód, jak to ją Janka ucałowała, i jak ten miód zaniosła; tylko stary był mroczny i zły czegoś, czekał tylko okazji, aby się wywnętrzyć.
– Kundlu jeden! – krzyknął na Bartka. – Cóż to, w liberji będziesz paradował na codzień? widzisz go! jucha się w korty wystroiła, i myśli, że sielny pan, jak Boga tego kocham! fotela ci tylko potrzeba.
– Jaśnie Pietrze dziedzicu, kiej mi tak kazali.
– Niech mu ojciec da spokój!
– A to w spencerku chodzić nie może?… to darł bedziesz takie ubranie poczciwe, co kosztuje całe dwadzieścia pięć rubli.
– Bartek, idź do Walka, niech założy cugowe do wolancika, pojedzie z panią do Witowa!
– Bój się Boga, chłopaku! roboty tyla, że niewiadomo, co wpierw robić, ludzi nawet na lekarstwo dostać nie można, a ten, jak Boga tego kocham, parobków na spacery wysyłać będzie!
– Wiem dobrze, że robota jest, ale Jania musi jechać.
– Tak, muszę jechać! – odpowiedziała z przyciskiem, aby zrobić na złość staremu.
– Grafina zapowietrzona! – mruknął stary ze złością i, nie skończywszy obiadu, wyszedł, a Janka była w takiem usposobieniu, że aby mu zrobić więcej przykrości, kazała koniom czekać przed dworem całe dwie godziny, i z pewną przyjemnością widziała, że stary kilka razy wyglądał z oficyny na podjazd, klął głośno na marnowanie czasu i na jaśnie państwo, i, nie mogąc wkońcu wytrzymać, krzyknął na stangreta:
– Czemu nie jedziesz?
– Jaśnie pani kazała czekać.
– Ażeby pioruny takie rządy, jak Boga… – cofnął się, bo wyszła Janka i pojechali.