Kitabı oku: «Komediantka», sayfa 17

Yazı tipi:

Garderoba powoli zaczęła się napełniać aktorkami, gwarem i zapachem pudru i szminek, rozgrzewanych przy świecach. Zaczynały się ubierać.

Przyszła wkońcu i Majkowska, wspaniała, tryumfująca, z bukietem w ręku, z różami przy gorsecie i zobaczywszy siedzącą, obok Rosińskiej Jankę, spochmurniała:

– Zdaje mi się, że tutaj nie garderoba chórzystek! – zawołała ze złością.

– Źle ci się zdaje, pantominowa artystko – odpowiedziała Rosińska.

– Nie do pani mówię.

– Ale ja odpowiadam. Zostań pani, proszę – zwróciła się do Janki chcącej wyjść.

– Pani się mnie nie czepiaj… Z krowiętami będę się ubierać razem, co?

– Zaczekaj, dostaniesz osobny numer z kaftanem i pompą osobną, nie minie cię to.

– Milczeć! czterdziestoletnia naiwności.

– Zasię ci do moich lat, złamana bohaterko.

– Wygląda to na scenie, jak zmokła kwoka, głos będzie tu podnosić.

Garderoba aż się trzęsła od śmiechu, a one już teraz kłóciły się coraz ordynarniej, nie przerywając sobie ani na chwilę charakteryzacyi i ubierania pośpiesznego.

Janka słuchała kłótni w milczeniu. Nie czuła prawie żalu do Meli za zabranie roli, tylko wstręt jakiś fizyczny do jej osoby. Wydawała się jej teraz taka brudna, wyszarzana, podła i odarta z cech człowieczeństwa, że nawet głos jej brzmiał obrzydliwie.

Dopiero, gdy zaczęto grać Doktora Robina, poszła w kulisę zobaczyć tę swoją rolę. Niepodobna opisać tego subtelnie mordującego bólu, jaki szarpał jej duszę, kiedy zobaczyła Majkowską – Maryę na scenie. Każde słowo, każdy gest, każdą pozę i akcent, czuła, że tamta jej wyszarpuje z mózgu, odziera z serca po kolei.

– Moje! moje! – szeptała, nie mogąc dać sobie rady. – Moje! – i pożerała Melę oczyma, to znowu zamykała oczy, żeby już nie widzieć nic i nie krwawić sobie duszy przypomnieniem. – Złodziejka! – szepnęła wreszcie tak głośno, że Majkowska drgnęła na scenie.

Rosińska siedziała z drugiej strony sceny w kulisie; jak tylko Majkowska weszła, wtedy zaczęła się scena na scenie, bo każde słowo Meli powtarzała półgłosem w fałszywej intonacyi, śmiała się z jej gry głośno, drwiła, przedrzeźniała jej ruchy najkomiczniej, wyprawiała prawdziwą hecę…

Majkowska z początku nie zwracała na to uwagi, ale później nie mogła już powstrzymać się od spoglądania w kulisę, nie potrafiła już nie słyszeć drwin i przedrzeźniań. Zaczynała się mieszać i zapominać: nie słyszała chwilami suflera i stawała w pół zdania, a Rosińska coraz gwałtowniej ją dobijała.

Majkowska szalała ze złości bezsilnej, ale grała źle i czuła to, rzucając się po scenie, jak nieprzytomna. We wszystkich kulisach widziała twarze rozbawione, nawet Dobek w budzie aż zatykał sobie usta, tak się bawił szczerze hecą, więc jej to odbierało resztę panowania nad sobą.

Skoro tylko zeszła ze sceny, rzuciła się z pięściami na Rosińską.

Zrobiła się taka awantura, że mężczyźni musieli je rozdzielić, bo sobie po trosze nadwerężyły peruk.

Majkowską siłą zaprowadzono do garderoby; była wprost rozszalałą i z tej irytacji dostała jakiegoś napadu histeryi. Potłukła lustra, darła garderobę i tak się rzucała, że musiano wezwać doktora i skrępować jej ręce i nogi.

Cabiński resztki włosów wyrywał z rozpaczy, ale aktorzy śmiali się po garderobach i bawili się nadzwyczajnie.

Musiano kurtynę spuścić w połowie sztuki, a Topolski, siny prawie z gniewu, zaanonsował:

– Szanowna publiczności! Z powodu nagłej i silnej niedyspozycyi panny Majkowskiej, Doktor Robin nie może być dokończonym. W tej chwili zacznie się następująca sztuka, podług afisza.

Jance, pomimo pewnego zadowolenia z takiego fiaska nieprzyjaciółki, żal się zrobiło, gdy ją zobaczyła nieprzytomną i cierpiącą. Nie była jeszcze na tyle aktorką, żeby pozostać obojętną i poszła do niej, ale, zobaczywszy w gabinecie doktora i Cabińskiego, który się kłócił z Rosińską, cofnęła się szybko.

Rosińska, Wolska i Mirowska oświadczyły wręcz Cabińskiemu, że jeśli Majkowska zostanie w towarzystwie, to ich jutro już nie będzie…

Cabiński uciekł, ale natknął się znowu na Stanisławskiego i Krzykiewicza, którzy mu powiedzieli to samo, z dodatkiem, że nie będą ani dnia dłużej, bo im wstyd być w towarzystwie, gdzie się takie skandale publiczne dzieją…

Dyrektor o mało nie zwaryował, bo nie był na taką rzecz przygotowany; wykręcał się jak mógł, obiecywał, dawał kwity do kasy każdemu, kto chciał, a zobaczywszy Jankę, zawołał głośno, żeby trochę złagodzić swój postępek:

– Jeżeli pani chce co z kasy, to dam kwit, bo muszę iść zaraz…

Prosiła o pięć rubli; nie skrzywił się nawet, tylko dał i poleciał zaraz do Pepy, ale go znowu w drodze napadł ów debiutant ze swoim kuzynem i zaczynało być tak głośno za kulisami, że publiczność słuchała zaniepokojona.

Dokończono przedstawienia wśród ciszy publiczności; ani jedno brawo się nie odezwało…

Janka, odchodząc od kasy z pieniądzmi, spotkała Niedzielską wolno drepczącą.

Przystanęła i chciała ją powitać, ale Niedzielska spojrzała na nią groźnie:

– Czego chcesz, ty! ty!…

Zakasłała się gwałtownie, pogroziła jej laską, którą się podpierała i powlokła się dalej.

Janka obejrzała się bezwiednie, czy gdzie nie zobaczy Władka, ale już widać znikł… nie widziała go od rana.

Umyślnie jej unikał, bo stanowczo przyszedł do wniosku, że lepiej mieć do czynienia ze zwyczajnemi kobietami: nie potrzeba się krępować, udawać i ciągle liczyć się ze wszystkiem.

Zresztą, zrobiła klapę: była dalej tylko chórzystką, i matka mu groziła wprost wydziedziczeniem za nią…

Patrzyła długo za starą, która pewnie szła szukać syna, i poszła wolno do domu.

X

Janka leżała chora. Zdawało się jej, że leży na dnie studni i z tych głębin, w które ją zepchnęli, widzi tylko blady błękit nieba, czasem noc zupełną, czasem migotanie gwiazd, to jakieś skrzydła przelatujące kładły cień na jej oczy, że przestawała wiedzieć o wszystkiem; czuła tylko, że to falowanie życia i jego odgłosy, jego zamęty, krzyki, łzy i rozpacze, sączyły się po gładkich cembrowinach i zlewały w jej duszy jak w zbiorniku i przenikały ją całą bólem nieświadomym, który jednak czuła w każdem tętnie swojego jestestwa.

Zdawało się jej, że jest coraz dalej nie tylko od życia, ale i od marzeń, bo ilekroć razy chciała coś myśleć, kombinować, tworzyć myśli jakiś obraz lub pojęcie, wymykało jej się wszystko z mózgu, jakby przez jakieś olbrzymie szczeliny i czuła tylko pustkę i ból samotności.

Dnie wlokły się tak wolno, jakby były nanizane na łańcuchy wieków, jak wloką się tym, co stracili wszystko, nawet nadzieję.

Zawiadomiła dyrekcyę, że jest chora, ale nikt jej nie odwiedził, Cabińska tylko przez Wicka kazała powiedzieć, że Jadzia tęskni za lekcyami, i nic więcej.

Tam grają, uczą się, tworzą coś, żyją! Ona leżała, pogrążona w apatyi zupełnej, niby dusza zmiażdżona, która zaledwie śmie chwilami pomyśleć, że jest jeszcze, i znowu opada w agonię, która nie może się jednak skończyć zapomnieniem – śmiercią.

Nie była właściwie fizycznie chorą, bo ją nic nie bolało, ale była umierającą z wewnętrznego wyczerpania.

Zdawało się jej, że cały zapas wydała w ciągu tych trzech miesięcy teatralnego życia i teraz kona z głodu duszy, która nie ma czem żyć dłużej.

W te długie dni, w tę nieskończoną męczarnię ciszy nocy, rozmyślała wolno, a raczej odczuwała wszystkich i wszystko, i to powolne, ale zupełnie jednostronne uświadomienie sobie otoczenia, napełniało ją gryzącym smutkiem.

– Niema szczęścia na świecie… – szeptała; i zdawało się jej, że dotąd miała kataraktę na oczach, którą jej los zdjął brutalnie. Przejrzała, ale były chwile, w których żałowała dawnych ciemności i chodzenia po omacku.

– Niema szczęścia! – mówiła gorzko – i pesymizm ten, pesymizm kobiet i namiętnych charakterów, buntowniczy i gwałtowny, owładnął jej duszą zupełnie.

Zobaczyła wszędzie tylko zło i podłość.

Jak w latarni czarodziejskiej, przesuwały się przed nią wszystkie znajome postacie i wszystkie spychała do jednego dołu z pogardą, nie wyjmując Władka, który tylko raz zajrzał do niej, zaczął się usprawiedliwiać, ale przerwała mu niecierpliwie i prosiła, żeby sobie poszedł.

Poznała go już dosyć i ze zdziwieniem myślała, że ona go przecież nigdy nie kochała na prawdę.

– Dlaczego? dlaczego? – zapytywała siebie.

Wstyd i żal zaczął ją przejmować, że mogła upaść tak nizko, i dla kogo jeszcze!…

Wydał się jej teraz tak marnym i pospolitym…

Nie mogła sobie tego darować.

Męczyło ją to okropnie, że nie mogła już nic odmienić.

– Co za fatalność postawiła go na mojej drodze… – zapytywała dalej.

Wobec siebie czuła się głęboko upokorzoną.

– Nie kochałam go… – myślała – i dreszcz niesmaku i obrzydzenia zatrząsł nią.

Zaczynał być dla niej nienawistnym.

I teatr stracił wiele w tych godzinach rozmyślań.

Patrzyła się na niego przez te ciągłe kłótnie i intrygi zakulisowe, przez marność tych jego kapłanów i przez własne zawody.

– Nie takim go widziałam dawniej! – ubolewała.

Zmniejszało się w niej wszystko i szarzało coraz bardziej; zaczynała wszędzie odkrywać łachmany, blagę i kłamstwo… Ludzie przysłaniali jej sobą wszystko.

Nie pragnęła już królowania na scenie.

– Cóż to jest?… – szeptała. – Cóż to jest?…

I widziała pstrą, różnorodną publiczność, której było obojętnem, czy sztuka ma jakąś wartość, lub nie. Przychodziła tylko bawić się i śmiać, chciała błazeństw i cyrku.

– Cóż to jest?… Komedyanctwo dla zarobku i dla bawienia tłumu…

Scena wydawała jej się prawdziwą areną dla popisu klownów i małp tresowanych.

– O! o!… – jęczała dotknięta tem boleśnie. – Chciałam być bawicielką motłochu… a gdzież sztuka? – pytała się wpatrując w jakąś przestrzeń nieskończoną. – Cóż jest czystą sztuką? ideałem?… tem, dla czego setki ludzi poświęca życie?… Co to jest i gdzie to jest? – pytała się znowu niespokojnie, ale zaczynała widzieć, że wszystko jest raczej zabawą, niż celem.

Literatura, poezya, muzyka, malarstwo, wszystkie sztuki piękne, przesunęły się przed jej myślami i nie mogła oddzielić ich strony pożytkowej od czysto artystycznej.

Widziała, że wszyscy grają, śpiewają, tworzą tylko dlatego, żeby się ten ogromny, brutalny tłum bawił… Dla niego poświęcają życie, krew i marzenia; dla niego walczą i cierpią dla niego, dla niego żyją i umierają…

Ujrzała ten olbrzymi tłum Grzesikiewiczów, Kotlickich, mecenasów, jako srogiego w swojej głupocie i nizkich popędach pana, który z uśmiechem pół-drwiącym i pół-łaskawym spogląda na całą rzeszę ludzką, która przed nim maluje, gra, czyta, tworzy, i żebrze rozdenerwowanem spojrzeniem łaski i uznania…

I widziała jedną wielką, silną falę ciżby ludzkiej, rozlewającą się szeroko po nizinach, kołysaną wolno i nie ciążącą nigdzie a z drugiej strony tych wszystkich, jak przerzynali ciżbę we wszystkich kierunkach, mówili coś głośno, śpiewali z uniesieniem, wskazywali na przestrzeń, zwracali uwagę na gwiazdy, chcieli zaprowadzić jakiś ład w kłębiącym się bezładnie tłumie, torowali drogi, prosili głębokimi głosami, zaklinali, ale tłum albo się śmiał, albo potakiwał głucho i stał w miejscu, falując i wypychając poza siebie tych ludzi, albo ich depcząc.

– Co to? Dlaczego? – rzucała zapytania strwożona głęboko. – Nie potrzebują nas, to ich zostawić samych i zostać na uboczu i być tylko dla siebie i ze sobą – myślała. Ale znowu się to wszystko mieszało w jej głowie, że nie mogła pojąć, jakby to żyć można poza wszystkimi, że niewartoby żyć. Myśli podobne rozsadzały jej czaszkę zamętem.

Sowińska, która ją doglądała z macierzyńską troskliwością, przerwała jej te majaczenia.

– Niech pani jedzie do domu – powiedziała jej szczerze.

– Nigdy.

– Po cóż ma się pani tak marnować. Odpocznie pani trochę, nabierze sił i znowu z powrotem wróci pani do teatru.

– Nie – odpowiedziała cicho.

– Ale, była tu u mnie wczoraj Niedzielska stara.

– Zna się pani z nią?

– Wcale, tylko miała mały interesik. O, to hycel baba! – dodała.

– Trochę tylko może za bardzo skąpa, ale to dosyć zresztą poczciwa kobieta.

– Poczciwa, doświadczysz pani jeszcze jej poczciwości.

– Dlaczego? – zapytała Janka, ale bez ciekawości; co ją to mogło obchodzić teraz.

– Powiem tylko tyle, że wcale pani nie kocha, o! wcale.

– To dziwna, bo jej przecież nie zrobiłam nic złego.

Sowińska zmieniła się gwałtownie, bo spojrzała na nią ze złością i chciała coś powiedzieć ostro, ale zobaczywszy na jej twarzy zupełną obojętność, dała spokój i wyszła.

Janka zaczęła myśleć o Bukowcu.

– Nie mam domu – myślała nawet bez goryczy. – Taki szeroki świat na mieszkanie – dodała, ale przypomniała sobie to, co Grzesikiewicz mówił jej o ojcu i poruszyła się, jakby ją coś zabolało.

Niepokój, nie taki, jaki ogarnia człowieka w przededniu czegoś, ale taki, jaki się czuje przy wspominaniu jakiegoś dobra, utraconego na zawsze, owładnął jej sercem.

Był to ból przeszłości, jakby ciche wspomnienie umarłych w godzinie rozmyślań i rachunków z samym sobą.

Ale te wspomnienia Bukowca i tych nocy samotnych, w których marzyła, zapominając o wszystkiem i stwarzała sobie takie cudowne światy, zajaśniały w jej mózgu bardzo silnie. Tylko wspomnienie przyrody bujnej i wspaniałej, pól olbrzymich, jarów zacisznych a pełnych szmerów i śpiewów, zieleni i dzikości potężnej pięknem, owiewało ją melancholią i kołysało czarem jej duszę, zmęczoną życiem i walką.

Tylko te lasy, w których się wychowywała, te mroczne głębie, pełne cudów niewypowiedzianych, te drzewa olbrzymy, pomiędzy któremi czuła się, jak pomiędzy braćmi nieledwie, z któremi była złączoną tysiącami powinowactw, rysowały się w jej mózgu coraz potężniej.

Tęskniła za niemi teraz, nasłuchiwała nocami, bo się jej wydawało, że słyszy poważny szum jesienny boru, senne szmery gałęzi, że czuje w sobie to powolne, nieskończone kołysanie się olbrzymów; te miękkie, złotawe ruchy, krzyki radosne ptaków, zapachy młodych pędów sosen i jałowców; to życie powolne przyrody całej.

Leżała godzinami całemi bez słowa, bez myśli i bez ruchu, bo duszą była tam, w tych borach zielonych; chodziła rozłogami, po których kwitły maliny dzikie i darnina, błądziła przez pola zarośnięte niby lasem, żytami wysokiemi które z szumem kołysały się i połyskiwały w słońcu rosami: przedzierała się przez zagajniki pełne sosenek i ciężkich zapachów żywicznych. Szła każdą drogą, każdą granicą i ścieżką każdą i witała się ze wszystkiem i mówiła i polom, i lasom, i błękitom, i górom:

– Jestem! Jestem! – I uśmiechała się, jakby odnajdywała stracone szczęście.

Wyzdrowiała prawie przez te wspomnienia orzeźwiające.

Ósmego dnia wstała i czując się dosyć silną, poszła na spacer. Zapragnęła świeżego powietrza, zieleni niezakurzonej pyłem miasta, słońca i przestrzeni wielkiej, któraby się nie dała objąć wzrokiem.

Czuła, że to miasto dusi ją coraz bardziej, że tutaj na każdym kroku musi swoje ja ograniczać, skupiać się i ciągle szamotać ze wszystkiemi baryerami zwyczaju i zależności.

Przeszła plac Broni i za cytadelą szła wilgotnemi ławicami piasku ku Bielanom.

Cisza ją ogarnęła zupełna.

Słońce świeciło jasno i ciepło, ale od wody zawiewał jędrny, pokrzepiający chłód.

Patrzyła na rzekę toczącą się z cichym pluskiem, popręgowaną białemi grupkami piany, na niejasne sylwetki łodzi, przesuwających się środkiem. Piła wolno i pełną piersią ten spokój, jaki ją otoczył; czuła jakby wskrzeszenie w sobie sił starganych.

Położyła się na żółtawym piasku wybrzeża i zapatrzona w połyskliwą kresę wody, zapomniała o wszystkiem. Zdawało się jej tylko jakby płynęła z prądem, że mija brzegi, domy, lasy i wciąż płynie w jakąś dal nieskończoną a niebieskawą, niby w bezmiar wiszący nad nią; że nic już nie wie, tylko czuje niewypowiedzianą rozkosz kołysania się z falą i że to jest niezmiernem szczęściem oddać się na łaskę żywiołu i bez chęci jakiejbądź, bez myśli, dać się porwać i unieść i usypiać coraz głębiej przy tym szmerze łagodnym fali, przejmującym słodyczą; nie żyć, nie pamiętać, tylko czuć niejasno barwy, wonie, dźwięki, drganie świetlane gwiazd, życie tych drzew, szepty nieskończoności, całą tę pulsacyę matki-ziemi i niezmierności.

Ocknęła się z tego pół snu, bo obok niej przeszedł jakiś stary człowiek z wędką w ręku.

Popatrzył na nią przechodząc i usiadł prawie obok niej, nad samym brzegiem, spokojnie zarzucił wędkę i czekał.

Miał tak poczciwą twarz, że poczuła chęć porozmawiania z nim, myślała już jak zacząć, gdy on odezwał się pierwszy:

– Chcesz się pani przejechać na drugą stronę?

Janka spojrzała na niego pytająco.

– Aha! nie rozumiemy się. Myślałem, że pani chciała się utopić.

– Nie myślałam nawet o śmierci – odpowiedziała cicho.

– Ho! ho! niespodziewany byłby honor dla rzeki.

Poprawił wędki i zamilkł, skupiając całą uwagę na rybki, które się zaczęły uwijać koło przynęty i haczyka.

Cisza jakby się rozpostarła jeszcze głębsza i rzuciła jej duszę w wyczuwanie błogości uspakajania się; czuła że ją przenika jakieś dobro ogromne, że ten majestat przestrzeni, wody i zieleni podnosi ją i wyrywa z jej piersi niemy hymn dziękczynienia i czystej radości istnienia, bo niezwiązanej z żadną rzeczą bytu. Wyprostowywała się niejako i olbrzymiejąc, zaczynała żyć życiem powszedniem.

Stary spoglądał na nią z boku i po ustach wązkich przewijał mu się uśmiech niezgłębiony.

Poczuła ten wzrok i spojrzała na niego. Oczy ich spotkały się i zatonęły w sobie długo i życzliwie.

Porwała ją nagła i niepowstrzymana chęć wypowiedzenia się przed nim do dna.

Ten nieznajomy miał taki dobrotliwy wyraz twarzy, taka powaga mądrości świeciła w jego oczach, że wzbudził w niej nieprzepartą sympatyę.

Przysunęła się bliżej i rzekła cicho:

– Nie myślałam o śmierci.

– To szukałaś pani uspokojenia?

– Tak. Chciałam zobaczyć przyrodę i zapomnieć.

– O czem?

– O życiu! – szepnęła głucho i łzy rozczulenia gwałtownego zabłysły w jej oczach.

– Dziecko pani jesteś. Tak tragicznie usposobił pewnie jaki zawód miłosny, ambicyjka, albo brak może obiadu?

– Razem to niedość, żeby się czuć bardzo, bardzo nieszczęśliwą.

– Razem to jest jedno nic, bo jak ja myślę, nie ma wprost nic, coby zupełnego, świadomego siebie człowieka mogło uczynić nieszczęśliwym.

– Kto pani jesteś? – zapytał po pewnym przestanku – to jest, co pani robisz?

– Jestem w teatrze.

– Aha! komedyancki świat! Udawania, które później bierzecie za rzeczywistość, chimery! to psuje duszę ludzką. Najwięksi aktorzy, to tylko maszynki, nakręcone czasem przez mędrców, czasem przez geniusze, ale najczęściej przez głupstwo, mówiące do jeszcze większego głupstwa. Aktorzy, artyści, twórcy! to tylko ślepe narzędzia przyrody-natury, która ich używa do objawienia siebie i dla celów sobie tylko wiadomych. Im się zdaje, że oni są czemś istotnem – smutne złudzenie, są narzędziem, które pójdzie na śmierć wtedy, jak przestanie być potrzebnem, albo zrobi się nieużytecznem.

– Kto pan jesteś? – zapytała prawie bezwiednie, poruszona jego słowami.

– Stary człowiek, jak pani widzi, który łapie ryby i lubi gawędzić. O tak, jestem bardzo stary. Przychodzę tutaj codziennie latem, jeśli jest pogoda, na kilka godzin i łapię rybki, jeśli się pozwolą łapać. Na cóż to pani? Nazwisko nic panią nie objaśni. Jestem tylko jednostką w ogólnej cyfrze, która ma swój numer wejścia na świat, i będzie go mieć przy zejściu. Jestem komóreczką czucia, dawno już zapisaną i zaklasyfikowaną przez bliźnich w rubryce „niedołęgi” – mówił, uśmiechając się żartobliwie.

– Nie chciałam tem zapytaniem obrazić pana.

– Nigdy się o nic nie gniewam. Gniewa się tylko, lub raduje głupstwo – odpowiedział. – Człowiek powinien patrzeć, obserwować i na swoją drogę – dorzucił, ściągając kiełbia z haczyka.

Mroziła ją trochę ta powaga i stanowczy, niedopuszczający dyskusyi ton mowy.

– Pani z warszawskiego teatru? – zapytał, zarzucając znowu wędkę.

– Nie; jestem w towarzystwie Cabińskiego, zna pan pewnie.

– Nie znam, nie słyszałem.

– Jakto, nie słyszał pan nic o Cabińskim i o Tivoli, nie czytał pan? – pytała ogromnie zdziwiona, że może być ktoś w Warszawie, co nie zna i nie interesuje się teatrem.

– Nie chodzę wcale do teatru i nie czytuję pism.

– Ależ to niemożebne!

– Widać zaraz, że pani masz dwadzieścia lat, bo wołasz zdumiona: Niemożebne! i patrzysz się pani na mnie, jak na upośledzonego umysłowo, albo jak na barbarzyńcę.

– Ale niepodobna mi było przypuścić ani na chwilę, rozmawiając z panem, że…

– Że się nie interesuję teatrem, tak, że nie czytam pism, tak – odpowiedział za nią.

– Nie umiem nawet i rozumieć dlaczego?

– No, bo mnie to nic nie obchodzi – odpowiedział prosto.

– Nic pana nie obchodzi, co się dzieje w świecie, jak żyją, co robią, co myślą?

– Nie. Pani się to wydaje pewnie potwornem, a to jest zupełnie naturalnem. Czy nasze Maćki, Bartki i Jagny zajmują się teatrem, albo sprawami świata? Nie, prawda?

– Ależ to chłopi, to zupełnie co innego.

– To jest to samo, z tem tylko, że dla nich wcale nie istnieją wasze sławy i wielkości i że im zupełnie wszystko jedno, czy Newton lub Szekspir był, czy też nie był. Bardzo im z tem dobrze, bardzo.

Janka milczała, bo się jej to wydawało paradoksalnem i niezbyt prawdziwem.

– Cóż ja się dowiem z waszych pism i teatrów; że się kochają, nienawidzą, gryzą, że jest jak było panowanie zła i przemocy, że świat i życie, to wielki młyn, w którym się trą na miazgi mózgi i sumienia. To już wygodniej nic nie wiedzieć.

– Ale czy się powinno tak egoistycznie odsuwać od wszystkiego?

– W tem jest właśnie mądrość. Nie żądać nic dla siebie, nie dbać o nic i być obojętnym, do tego się powinno dążyć.

– Czyż jest możebnym do osiągnięcia ten stan bezczucia zupełnego?

– Dochodzi się do niego doświadczeniem życiowem i myśleniem. Niech pani pamięta, że najdrobniejsza przyjemność, chwilowe zadowolenie, kosztuje nas zawsze drożej, niżeli jest w istocie warte. Przeciętny człowiek nie zapłaci tysiąca rubli za gruszkę, dajmy na to, bo, rozumie się, że byłoby to szaleństwem i zresztą zna wartość tysiąca i gruszki, ale z kapitału życia gotów rozchodować tysiące na bagatele – na miłostkę, która trwa przez czas dojrzewania gruszki za dwa grosze, bo nie myślał nigdy nad kosztownością wprost bezcenną własnej energii życiowej, oślepia się, jak byk, kiedy mu torreador zamigoce czerwoną płachtą i za to oślepienie płaci kawałem życia. Większość umiera nie z naturalnej konieczności, jak lampa, kiedy się nafta wypali, tylko z bankructwa, z roztrwonienia sił na głupstwa tysiąc razy mniej warte od jednego dnia istnienia.

– Nie chciałabym takiego zimnego i wyrachowanego życia, bez szaleństw, marzeń i miłości.

– Świat i takby się nie zapadł w nicość, choćby się ludzie nie kochali.

– Lepiejby się już zabić, niż żyć i usychać jak drzewo.

– Samobójstwo, to ordynarny krzyk zwierzęcia, które cierpi, to bunt atomu przeciw prawom ogólnym, a do tego krzyk, w którym może zostać coś z bólu świadomości i trwać wieki w przestrzeniach. Trzeba wypalić się spokojnie do ostatka – w tem jest szczęście.

– Takiem jest szczęście? – zapytała, przejęta jakiemś zimnem.

– Tak. – Spokój jest szczęściem. Negowanie wszystkiego, zabijanie siebie w pragnieniach, w żądzach, wyrywanie z siebie złudzeń i zachcianek. Jest to wziąć swoją duszę w garść świadomości i nie pozwolić się rozmieniać dla głupstwa.

– Któż zechce żyć w takiem jarzmie? jakaż dusza wytrzyma?

– Dusza – to świadomość.

– Nic prócz kamiennej obojętności, spokoju! Nie nigdy, wolę już tak zwyczajnie żyć.

– Jest jeszcze jeden środek: najlepszem lekarstwem na cierpienia mózgu jest rozszerzenie serc naszych, zjednoczenie się z przyrodą.

– Dajmy spokój, nie lubię tego, to mnie porusza.

Milczeli długo.

Starzec wpatrywał się w wodę i mruczał coś szeptem a Janka rozmyślała.

– Wszystko głupstwo – zaczął znowu. – Patrz pani i podziwiaj choćby wodę, starczy ci na długo. Przypatruj się ptakom, gwiazdom, żywiołom; śledź rozrost drzew, wsłuchaj się w wichry, pij wonie i barwy, a wszędzie znajdziesz cuda niesłychane, wiecznie trwające, doświadczysz rozkoszy niewypowiedzianych. Wystarczy ci to zupełnie za życie wśród ludzi. Nie patrz tylko okiem pospolitaka, bo wtedy najpiękniejszy śpiew ptaków będzie krzykiem; najwspanialsze lasy – opałem; w zwierzętach zobaczysz tylko mięso na pokarm; w łąkach – siano; bo wtedy zamiast czuć, będziesz obrachowywać.

– Wszyscy są takimi.

– Jest niewielu, którzy z księgi przyrody czytają i biorą dla siebie pokarm żywota.

Znowu zapadli w milczenie.

Słońce chyliło się za wzgórza drugiego brzegu, jakby wypalone, świeciło coraz zimniej, krwawiąc wodę ostatniemi zorzami.

Kępy drzew jakby się kurczyły, bo wydawały się niższe, a szersze. Żółtość nadbrzeżnych piasków pociągała się szarością zmroku. Dalekie horyzonty zdawały się zapadać w mgłach, podnoszących się niby dymy dopalającego się słońca.

Spokój był jeszcze głębszy i rozwłóczył się sennością nad ziemią, jakby senną po trudach dnia.

Janka rozmyślała nad słowami starca i smutek jakiś cichy, posępny, napełniał jej serce i przysłaniał mózg lękiem niejasnym; ogarniało ją bierne poddanie się, rodzaj wewnętrznego odrętwienia.

Powstała do odejścia, bo było już prawie szaro na świecie.

– Idzie pan?

– Czas już, kawał drogi do Warszawy.

– Pójdziemy razem.

Złożył wędkę w laskę, rybki złowione wpuścił do blaszanej puszki i zaczął iść dość prędko.

– Nie wiem, jak się pani nazywa – zaczął wolno – nic mnie to nie obchodzi, ale widzę, że musi pani być niebardzo dobrze na świecie. Ja jestem stary waryat, jak mnie nazywają moi sąsiedzi; stary mason, jak dodają kumoszki staromiejskie; jestem sam i pogodzony z losem, czekam końca… Coś, kiedyś tam cierpiało się, kochało, ale to już dawno przeszło, dawno! – szeptał, wpatrując się w jakąś przeszłość odległą, z bladym uśmiechem wspomnienia. – Największem dobrem człowieka jest to, że może zapominać, inaczej nie mógłby żyć zupełnie. Nic to panią nie obchodzi, prawda? Bredzę czasami i już się łapię na rozmawianiu z samym sobą, zapominam często, ot starość. Masz pani dobrą twarz, więc jako doświadczony, poradzę ci: ile razy cierpisz, zawodzi cię wszystko, boli cię życie – uciekaj z miasta, idź w pola, oddychaj powietrzem czystem, kąp się w słońcu, wpatruj się w niebo, myśl o nieskończoności i módl się… a zapomnisz o wszystkiem. Uczujesz się lepszą i silniejszą. Nędza dzisiejszych ludzi pochodzi z oderwania się od przyrody i od Boga, z osamotnienia wewnętrznego. – I jeszcze jedno ci powiem: przebaczaj wszystko i miej litość dla wszystkiego. Ludzie są źli przez głupotę, bądź dobrą. Najwyższa mądrość jest najgłębszą dobrocią. Nie trwoń sił na głupstwa. Ja codziennie tutaj jestem, póki ciepło. Może się kiedy spotkamy. No, bądź pani szczęśliwą. – Kiwnął jej głową na pożegnanie i uśmiechnął się życzliwie.

Długo patrzyła za nim, aż jej zniknął gdzieś koło kościoła Panny Maryi.

Przetarła oczy, bo się jej wydało, że uległa jakiejś halucynacyi.

– Nie – szepnęła, bo jeszcze czuła na swojej twarzy to czyste spojrzenie starości pogodnej, słyszała głos jego:

– Bądź dobrą! Módl się! Przebaczaj! – powtarzała idąc ulicami.

– Przebaczaj! – i widziała ojca, później teatr, Cabińskiego, Majkowską, Kotlickiego, M-me Annę, Sowińską i przypomniała sobie te dni, w które była głodną i sponiewieraną w swojej godności ludzkiej, swoje cierpienia.

– Bądź dobrą! – i znowu widziała Mirowską, która najboleśniejsze krzywdy zbywała uśmiechem, która nikomu nigdy nic złego nie zrobiła, a była pośmiewiskiem całego towarzystwa. Wolską, co kosztem własnego życia wydzierała dziecko śmierci, którą oszukano i pchnięto w nędzę; Nianię, poświęcającą się dla cudzych dzieci; inspicyenta; chłopów na wsi, traktowanych niby zwierzęta; robotników wyzyskiwanych; szalbierstwa, oszustwa, zbrodnie, o których ciągle słyszała i które się działy zawsze i ciągle. Czuła, że się w niej coś trzęsie, łamie, krzyczy; że nabrzmiewa bólem jakimś powszechnym, że wszystkie niesprawiedliwości, wszystkie krzywdy, wszystkie łzy, cierpienia, stają przed nią, a jakiś głos poważny mówi z góry.

– Bądź dobrą… przebaczaj… módl się… a śmiech szyderczy zrywa się dokoła jakby w odpowiedzi.

Przyszła do mieszkania i długo nie mogła się uspokoić. Chwytała się za głowę, tak się jej tam plątało wszystko, zaziębiało i tłoczyło ze zgiełkiem, a ona nie wiedziała gdzie prawda i nie wiedziała, gdzie fałsz. Bo ujrzała w jakiemś olśnieniu jasnowidztwa, że źli i dobrzy zarówno cierpią, że wszyscy się szamocą, wszyscy krzyczą o zbawienie jakieś i płaczą na życie.

– Oszaleję! oszaleję! – szeptała.

Rano przybiegł Władek. Był taki dzisiaj dobry, tak ją całował po rękach, że zwróciła na to uwagę. Narzekał na Cabińskiego, żalił się długo na matkę.

Patrzyła się zimno na niego i zaraz prawie zrozumiała, że chciał od niej pożyczyć pieniędzy.

– Kup mi pudru, bo muszę już dzisiaj iść do teatru.

Podniósł się z ochotą.

– Zamknij te drzwi, bo się będę ubierać.

Zamknął drzwi do jej pokoju na zatrzask, od którego miał swój klucz i poszedł.

Na ulicy, prawie przed bramą, zobaczył mecenasa. Błysnęła mu myśl jakaś, bo się uśmiechnął i przystąpił serdecznie do starego.

– Dzień dobry szanownemu mecenasowi.

– Dzień dobry, jakże zdrowie, hę?

– Dziękuję, ja bo zdrów jestem zupełnie, tylko panna Orłowska. Właśnie prosiła mnie dyrektorowa, aby w jej imieniu dowiedzieć się o chorą…

– Co? panna Janina chora! Mówili mi za kulisami, ale nie wierzyłem, myślałem…

– Chora, właśnie biegnę po lekarstwo.

– To niebezpiecznie?

– O nie; ale chce się pan mecenas naocznie przekonać.

Mecenas poruszył się gwałtownie, ale rzekł skromnie, poprawiając binokli.

– Doprawdy chciałbym, chciałem już nieraz, ale ona taka nieprzystępna.

– Ułatwię panu.

– Żartujesz pan, jakżeby to można… Choć moją prawdziwą życzliwość…

– Można. Masz pan klucz od zatrzasku. Przyjmie pana, mówiła mi nawet, te z przyjemnością zobaczyłaby znajomych u siebie; cóż pan chcesz, tak samotnie przepędza dnie całe.

– Ale… jeśli…

– Idź pan, skoro dla mnie była widzialną, to tembardziej dla mecenasa. Ja za godzinę przyjdę, to sobie posiedzimy. Odszedł śpiesznie.

Mecenas przecierał binokle, kręcił się w miejscu i jeszcze nie mógł się zdecydować wejść lub nie, gdy Władek się zawrócił i zawołał:

– Panie! Mecenasie mój złoty, niech mi mecenas pożyczy pięciu rubli. Musiałbym Cabińskiego szukać, żeby dał pieniędzy, a tu lekarstwo zaraz jest potrzebnem. Nieprzyjemny wziąłem na siebie obowiązek, ale cóż robić… koleżeństwo. Oddam mecenasowi wieczorem, tylko o dyskrecyę proszę i o przebaczenie, mój mecenasie.

Mecenas chętnie sięgnął po pugilares i dając dziesięć rubli, rzekł:

– Z przyjemnością proszę. Jeżeli będzie potrzeba więcej, powiedz pan tylko pannie Janinie, niech słówko powie.