Kitabı oku: «Komediantka», sayfa 7

Yazı tipi:

– Czyś się pan wściekł!?… siniaki mieć będę i…

Urwała nagle, bo Władek skończył śpiew i brawa sypnęły się jak lawina, więc go pociągnęła za rękę i poszli na front sceny kłaniać się publiczności.

W antrakcie Janka przyglądała się ciekawie pierwszemu rzędowi krzeseł, bo jej powiedziano, że tam siedzą sprawozdawcy pism; zresztą sama widziała na grzbietach krzeseł tytuły gazet.

Redaktor stał w przejściu środkowem i rozmawiał z jakimś tłustym blondynem.

– Proszę pana, z którego pisma jest ten redaktor, co przychodzi za kulisy? – spytała Janka inspicyenta, pilnującego ustawiania sceny do następnego aktu.

– Z żadnego pewnie, bo to jest sezonowy, ogródkowy redaktor.

– Nie może być!… mówił mi sam, że…

– Hi! hi! – zaśmiał się cicho – to z pani krowienta jeszcze, żeby wierzyć temu, co publiczność, przychodząca za kulisy, mówi!

– Siedzi przecież w krzesłach prasy – powiedziała Janka, jako argument przekonywujący.

– To cóż?… siedzi tam więcej takiej hołoty. Widzi pani… tylko ten jasny blondyn jest literatem naprawdę i krytykiem teatralnym, a reszta… to takie sobie ptaki letnie: Bóg wie, co za jedni, co robią… a że żyją ze wszystkimi, dużo gadają, mają skądciś pieniądze, są wszędzie na pierwszych miejscach, to się nikt nawet nie pyta, co oni za jedni…

Janka jeszcze słuchała, niemile dotknięta tem odkryciem.

– Ależ prześlicznie, prześlicznie pani wygląda – zawołał redaktor, wpadając na scenę i wyciągając już z daleka ręce do niej. – Istny portret Greuz'a! Tylko więcej odwagi, a wszystko pójdzie, jak po aksamicie. Zrobię jutro wzmiankę o pojawieniu się pani na scenie.

– Dziękuję redaktorowi – powiedziała chłodno, nie patrząc na niego.

Redaktor zakręcił się i pobiegł do męskiej garderoby.

– Dobry wieczór panom!… Jak się dyrektor masz?…

– Jakże w sali?… był redaktor w kasie?… Rekwizytor!… psiakość, brzuch dawaj mi prędzej!…

– Prawie wszystkie miejsca są wyprzedane…

– Jak tam idzie sztuka?…

– Dobrze, bardzo dobrze! Odświeżył, widzę, dyrektor chóry: jakaś śliczna jasnowłosa, aż ciągnie oczy…

– Co?… ona tak dobrze wygląda?… To świeża zupełnie.

– Policzę to jutro dyrektorowi za zasługę, że dbasz o oczy publiczności.

– Dobrze, dobrze… Brzuch dawać mi prędzej!

– Dyrektorze, proszę o kartkę na dwa ruble do kasy; muszę sobie zaraz posłać po buty – prosił jakiś aktor, naciągając pospiesznie kostyum.

– Po przedstawieniu! – odpowiedział, przytrzymując sobie poduszkę na żołądku. – Ściśnij mocno, Antek!

Okręcili go w długie powijaki, niby mumię.

– Dyrektorze, ja butów potrzebuję na scenę, nie mam w czem grać!

– Idź pan do dyabła, mój kochany panie, a teraz mi pan nie przeszkadzaj!… Dzwonić! – rzucił do inspicyenta. – Kamizelkę dawać prędko!… Rekwizytor, jakie meble na scenie? – pytał, krzycząc prawie, ale rekwizytor nie słyszał. – Fryzyer, peruka!… prędzej! Wy mnie zawsze, jak Pana Boga kocham, spóźniacie!

Cabiński, ilekroć grał, zawsze robił zamieszanie w garderobie. Miewał ciągle tremę, więc, żeby ją zagłuszyć, krzyczał, wymyślał, kłócił się o cobądź; fryzyer, krawiec, rekwizytor musieli biegać koło niego i pamiętać, żeby czego nie zapomniał wziąć na scenę. Pomimo, że wcześnie zaczynał się ubierać, zawsze się spóźniał, zawsze kończył kompletowanie garderoby lub charakteryzacyę prawie już za kulisami. Na scenie dopiero odzyskiwał przytomność.

Teraz było tak samo; laska mu gdzieś zginęła; szukał i krzyczał:

– Laska! kto mi wziął laskę?… Laska, psiakość, bo zaraz wchodzę!…

– Słoniowe hece robisz w garderobie, ale na scenie to brzęczysz cicho, niby mucha – powiedział wolno Stanisławski, który nienawidził wszelkich krzyków.

– Nie chcesz słuchać, to idź na ogródek.

– Zostanę tutaj i chcę mieć spokój. Nikt się przy tobie ubierać nie może…

– Mistrzu patrz siebie! – krzyknął wściekły Cabiński, szukając daremnie po kątach laski.

– Terminatorze, mówię ci, że mistrzowstwo nie jest krzykiem.

– Ale i nie jest twoim bełkotem… Laska! ludzie dajcież mi laskę!

– I nie jest także twojem tapicerstwem na scenie! – syknął ze złością Stanisławski.

– Podesta na scenę! – zawołał insfticyent.

Cabiński pobiegł, wyrwał komuś laskę z ręki, zawiązał sobie czarną chustkę na szyi i wpadł na scenę.

Stanisławski poszedł za kulisy, wszyscy się rozbiegli, garderoba opustoszała, tylko krawiec zbierał kostyumy porozrzucane po ziemi, po stołach i zaniósł je do rekwizytorni.

Przyszedł reżyser Topolski i swoim stałym zwyczajem położył się na rozstawionych stołkach, podkładając sobie rękę pod głowę.

Była to jego namiętność, słuchać tak z oddalenia głosów ze sceny, przyciszonych dźwięków muzyki, niewyraźnych ech śpiewu – i marzyć.

Był to ognisty amalgamat z najrozmaitszych żywiołów: aktor, który miał prawdziwy talent i poza teatrem nie chciał nic znać. Był realistą w grze aż do przesady, z czego się dowoli natrząsano. Żył z Majkowską, oni oboje tworzyli czoło towarzystwa. Kochali się bardzo, ale codziennie prawie robili sobie awantury.

– Moryś! jak ci powiem kawał, jaki zrobiłem Cabińskiemu, to aż podskoczysz na równe nogi! – zawołał Wawrzecki, wbiegając do garderoby.

– Idź do dyabła! – mruknął reżyser i takie kopnięcie wymierzył nogą, że byłby go przetrącił, gdyby się Wawrzecki w porę nie usunął; wpadał we wściekłość, kiedy mu przerywano to sam na sam.

– Masz specyalny talent w kierunku fikania… mógłbyś iść śmiało do cyrku i na trapez!…

– Czego chcesz?… mów prędko i idź do piekła!

– Cabiński dał mi dziesięć rubli… A co! nie mówiłem, że się zerwiesz?…

– Cabiński dał ci dziesięć rubli akonta?… blaga na brzydki sposób! – rzekł Topolski i położył się znowu.

– Słowo. Powiedziałem mu tylko pod sekretem, że Ciepiszewski znowu się zjawił, że sprzedał ostatni folwark w łomżyńskiem i angażuje nowe towarzystwo, że nawet już z tobą traktował.

– Jesteś małpa zielona. Żeby mi Ciepiszewski dawał tysiąc rubli gaży miesięcznej, to i tak nie byłbym u niego. Wolałbym już założyć sam towarzystwo…

– Moryś, czemu ty na prawdę nie założysz towarzystwa.

– Myślę o tem dawno. Żebyś nie był taki głupi, i rozumiał trochę sztukę, tobym ci opowiedział plan, bo pieniądze mieć będę każdej chwili. Ty wiesz, że ja mam do ciebie słabość, ale mnie nie zrozumiesz, bo jesteś bezbrzeżnie głupi i papla!

Wawrzecki opuścił głowę i odpowiedział naiwnie:

– Cóż ja na to poradzę!… Przecież ja chciałbym i umieć dużo i rozumieć wiele rzeczy; ale jak zacznę myśleć, albo co czytać, to mi się spać zaraz chce, lub wreszcie Mimi mnie gdzie wyciągnie na spacer i już po wszystkiem!

– Po co z nią żyjesz?… puść ją na trawę, albo odprzedaj jakiemu hebesowi…

– A po cóż ty żyjesz z Melą?… Przecież ci z nią także niezbyt dobrze…

– To co innego. Mela ma talent, kocham ją, no i lubię ogromnie mocne kobiety! lubię kobiety z pasyą, takie, co to jak się rozwścieklą, to w miłości kąsają, a w gniewie żrą i biją. W takiej, to wiem, że jest jakaś dusza! Nienawidzę ludzi sklejonych sztucznie, poprawnych manekinów… tfu! psiakrew!

– A Mimi taka sprytna i wesoła. To ona poddała mi tę myśl z Ciepiszewskim, bo mamy którego dnia wyprawić sobie frajdę i pojechać na Bielany. Jedzie z nami ten… wiesz… autor jakiś, co mamy grać jego sztukę…

– Głogowski. Ho! ho, ten chłop ma zęby. Sztuka pójdzie w tym miesiącu; przepyszna rzecz, wściekła po prostu, ale zrobi klapę, bo dla naszej publiczności za twarda… nie ugryzą…

– Mimi się ogromnie podobał za to, że jej prosto w oczy mówi, iż jest głupia… Wesoły facet!

– Wawrzek! może założę dyrekcyę, ale puścimy baby kantem, będziemy mieszkać razem… pamiętasz jak w Płocku i Kaliszu… będziemy sobie sami gotować…

– Dobre czasy… tylko bieda była u tego Grabcia, jak cholera!

– Ty tego nie wiesz, ale trochę biedy i dużo walki, to potrzebne zawsze dla prawdziwego artysty.

Zamilkli.

Śmiech postrzępionemi falami płynął od publiczności, to oklaski hałaśliwym wrzaskiem trzęsły szybkami okien, to krzyki zadowolenia wpadały, niby burza, w cichość garderoby, że aż płomienie gazowe drgały – i znowu przyciszało się i wolne, przerywane odgłosy płynęły rytmicznie dotąd, aż ogłuszająca wrzawa podniosła się nagle… Akt się skończył.

– Przejechałbym z rozkoszą po łbach tych krzykaczy obcasem! – mruknął Topolski.

– Opowiedz mi ten plan; daję ci uroczyste słowo, że nie powiem.

– Pojadę z wami na Bielany, to ci opowiem.

– Uda się frajda. Mimi będzie ogromnie kontenta; lecę jej powiedzieć, że i wy będziecie.

Topolski podniósł się i wyszedł na ogródek, bo do garderoby wlewał się tłum schodzących ze sceny. Myślał o Wawrzeckim. On go bardzo lubił, choć to było najdyametralniejsze jego przeciwieństwo.

Wawrzecki był głupi, lekkomyślny, birbant, cynik, i hulaka pierwszego rzędu, ale pomimo tego miał dużo talentu; był to jeden z najlepszych lekkich amantów na prowincyi.

Było to zdumiewającem, jak on, dziecko ulicy i rynsztoka prawie, syn stróża z Leszna, grywał młodych i rozpieszczonych paniczów. Nie rozmyślał się nigdy nad rolą, nie uzupełniał jej opracowaniem jakiemś, od razu odczuwał i wiedział wszystko, co mu było potrzeba; wiedział intuicyą, tem czemś, z czego się składa każdy prawdziwy talent; tworzył zawsze nowe typy i charaktery.

Był lubianym przez publiczność, zwłaszcza żeńską, bo był bardzo ładnym i bardzo cynicznym. Nie znosił żadnego wędzidła; w towarzystwach dłużej jak dwa miesiące nie mógł wytrzymać, bo o co bądź robił awanturę i wyjeżdżał gdzieindziej.

U Cabińskiego siedział już od wiosny, bo go przytrzymywał Topolski i jakiś romans, zawiązany za plecami Mimi, którą uwielbiał.

Był po dziecinnemu zły i przewrotny. Miał namiętność do modnej garderoby i do coraz nowych romansów… ot dusza motyla, ale i z barwami motyla.

W garderobie solistek wybuchnęła burza; krzyczano tam tak, że Cabiński, schodząc ze sceny, pobiegł czemprędzej, aby przyciszyć.

Rzuciła się do niego Kaczkowska z jednej strony, a Mimi z drugiej; pochwyciły go za ręce i razem, starając się nie dopuścić wspólnie do głosu, krzyczały jedna przez drugą.

– Jeśli dyrektor pozwoli, żeby się takie rzeczy działy, to ja nie jestem w towarzystwie!…

– Skandal!… Dyrektorze!… wszyscy widzieli… ani godziny dłużej z nią razem nie będę!

– Dyrektorze! ona…

– Nie kłam pani!

– To jest oburzające!

– To jest wprost nikczemne i śmieszne.

– Na miłość Boską! co się stało?… Jezus, Marya! po co ja tu przyszedłem?! – wołał Cabiński żałośnie.

– Ja opowiem dyrektorowi…

– To właśnie ja powinnam opowiedzieć, bo pani kłamiesz!

– Robaczki moje!… bo jak Boga kocham, nie wytrzymam i pójdę.

– Tak było: dostałam bukiet, bo go mnie najwyraźniej podawano, a ta… pani, stała bliżej, podeszła i odebrała go… i zamiast oddać mnie, ukłoniła się bezczelnie i zatrzymała go sobie! – wołała wśród łez i złości Kaczkowska.

– Pani blaguj!… myślisz, że ci uwierzą!… Chyba od kominiarzy miałaś kiedy bukiet!… Mój dyrektorze, podano mi bukiet po kuplecie, wzięłam, a ta się przyczepia, że to dla niej… To przecież jest śmieszne i głupie!… Ona myśli, że za jej przedarte wycie obsypią ją kwiatami!

– Tobie dadzą?… tobie, co ani jednej nuty nie bierzesz po ludzku?!… za twój pisk szansonetkowy?!…

– Śpiewa, jak słoń obdzierany ze skóry i stawia się jeszcze.

– Milcz pani! Jestem aktorką na stanowisku i taka krowienta, taki głąb kapuściany, chórzystka marna, będzie mi ubliżać!

– Taka krowienta jest więcej warta, bo ją nie trzymają przez grzeczność, dla zasług dawniejszych, dla jej sztucznych zębów, włosów i późnego wieku!… Mogłabyś już pani wnuczki bawić swoim śpiewem, a nie grywać na scenie!

– Niech dyrektor każe milczeć tej awanturnicy, bo w tej chwili opuszczam towarzystwo!

– Jak ta wiedźma nie będzie cicho, to… jak Wawrzka kocham, nie kończę sztuki… Niech dyabli wezmą wszystko!… Już mi się życie sprzykrzyło, grywać z takiemi!…

Zaczęła płakać.

– Mimi, bo sobie oczy zamażesz! – zawołała któraś.

Mimi natychmiast przestała płakać.

– Cóż ja mam paniom poradzić, co?… – wołał Cabiński, przyszedłszy do głosu.

– Niech mi bukiet odda w tej chwili i zaraz przeprosi! – zawołała Kaczkowska.

– Mogę ci jeszcze co dołożyć do tego, ale pięścią… Niech się dyrektor spyta chórów: widzieli wszyscy dobrze, komu bukiet podawano.

– Chór z czwartego aktu! – krzyknął Cabiński w kulisy.

Weszło kilkanaście kobiet i mężczyzn, napół już porozbieranych, a pomiędzy niemi i Janka.

– No, zrobić sąd Salomonowy!

Do garderoby tłoczyło się wiele osób i drwiące uwagi pod adresem ogólnie niecierpianej Kaczkowskiej sypały się jak fajerwerki.

– Kto widział, komu bukiet był podawany? – zapytał Cabiński.

– Nie uważaliśmy – odpowiedziano jednogłośnie, nie chcąc narażać sobie stron obu; tylko Janka, nienawidząca wszelkiego fałszu i niesprawiedliwości, powiedziała na końcu:

– Pannie Zarzeckiej podano… stałam obok i dobrze widziałam.

– A ta krowienta czego tutaj chce?! Z ulicy przyszła i chce zabierać głos, ta… jakaś!… – zakrzyczała pogardliwie Kaczkowska.

Janka postąpiła ku niej i głosem aż ochrypłym nieco od gwałtownego gniewu, powiedziała:

– Pani mi nie masz prawa ubliżać! Za mną nie ma się kto ująć, ale ja sobie sama dam radę i nie ścierpię, żeby mi kto ubliżał! Słyszysz pani?… Do gardła wpakuję obelgi! Nikt mi nie ubliżał i nie będzie!

Podniosła głos prawie do krzyku, bo jej niepohamowana natura brała górę. Cisza się zrobiła dziwna, tyle było godności i siły w jej słowach. Popatrzała groźnie rozpłomienionemi oczyma i wyszła.

Kaczkowska dostała spazmów z irytacyi, bo Mimi z resztą kobiet pękały ze śmiechu.

Cabiński uciekł; rozebrał się pośpiesznie z kostyumu i pobiegł do kasy.

– U! zdrów numer, ta nowa! – mruknął któryś.

– Kaczkowska jej tego nigdy nie podaruje…

– Co tej tam zrobi!… dyrekcya ma ją w opiece.

Mimi, zaraz po skończeniu sztuki pobiegła do chórzystek. Znalazła Jankę jeszcze wzburzoną z gniewu; rzuciła się jej na szyję i dziękowała serdecznie, obcałowując.

– Jaka pani dobra… jak ja panią kocham za to!…

– Zrobiłam to, bo tak powinnam była zrobić.

– Nie dbałaś, jak drudzy, że robisz sobie nieprzyjaciółkę z Kaczkowskiej.

– Nigdy o to nie dbałam. Siłę człowieka mierzy się ilością jego nieprzyjaciół – powiedziała dumnie wolno się rozbierając.

– Niech pani pojedzie z nami na Bielany, dobrze?…

– Kiedyż?… ale nie wiem, kto będzie?

– W tych dniach pojedziemy… Będzie Wawrzek, no ja, jeden autor, którego sztukę będziemy grać, bardzo zabawny chłopiec… Majkowska, Topolski i pani. Musi pani z nami jechać. Ubawimy się, że to ha! już ja pani ręczę.

Po długich naleganiach i pocałunkach, które Janka przyjmowała obojętnie, zgodziła się wreszcie.

– Wie pani, jutro będzie wyższa frajda! imieniny Cabińskiej. Niechże się pani ubiera, to wyjdziemy razem.

Zaczekały na Wawrzeckiego i później poszli wszyscy razem do cukierni na herbatę, zabierając ze sobą jeszcze Topolskiego, który w cukierni napisał okólnik do całego towarzystwa, żeby jutro, koniecznie i punktualnie zebrano się na próbę o godzinie dziesiątej rano.

V

U Cabińskiego wszystkie dni, w których się grało, były ważne, ale tylko trzy dni zwykłe, nadzwyczajnymi: wigilia Bożego Narodzenia, pierwszy dzień świąt Wielkanocy i… imieniny żony, przypadające w dniu 19 lipca na św. Wincentego à Paulo.

W te trzy dni dyrekcya teatru występowała z przyjęciami na wielką skalę.

Cabiński-sknera znikał, a występował wtedy Cabiński gościnny po staroszlachecku i jakieś ukryte głęboko, dziedziczne komórki rozrzutności otwierały się wtedy. Występowano wspaniale, pojono nad miarę i nie żałowano na nic pieniędzy; a że tam później, przez jaki miesiąc akonta były mniejsze, narzekania na pustki większe i częstsze odkładanie wypłat, to mało kto zauważył, ale co się bawiono, to bawiono, zwłaszcza w dniu imienin.

Cabińskiej było Wincentyna na imię; dlaczego nazywał ją mąż „Pepą”, nikt tego się nie dowiadywał, bo aż tak dalece nikogo to nie obchodziło.

Stosownie do zapowiedzi Topolskiego, towarzystwo zebrało się na próbę punktualnie. Miano grać Męczennicę D'Ennery'ego, w której rolę tytułową, jedną z popisowych i najbardziej płaczliwych w swoim repertuarze, niezmiennie raz do roku grywała dyrektorowa. Grała ją rzeczywiście dobrze; wkładała w nią cały zapas łez i głosu i miała to głębokie zadowolenie, że porywała publiczność.

Przedstawienie to imieninowe było zwykle benefisem prawdziwym dla wszelkiego rodzaju „krowient”, bo umyślnie obsadzano zaledwie znośnemi siłami sztukę, żeby gra Pepy wyszła efektowniej.

Cabińska poszła wprost na scenę, nie rozmawiając z nikim i przez cały czas próby miała w twarzy wyraz głębokiego rozrzewnienia i przejęcia.

Po skończeniu, kiedy towarzystwo całe ustawiło się wokoło, wystąpił Topolski naprzód. Cabińska skromnie spuściła oczy i udając zdziwienie – czekała.

„Pozwoli Sz. dyrektorowa, że imieniem kolegów i koleżanek złożę jej najserdeczniejsze życzenia w dniu imienin, życząc z głębi duszy, żeby Sz. dyrektorowa jeszcze bardzo długo była ozdobą sceny naszej, pociechą męża i dzieci. W uznaniu jej zasług artystycznych i z wdzięczności za jej koleżeństwo, towarzystwo prosi cię pani, abyś raczyła przyjąć ten skromny upominek serc życzliwych, słabe odwdzięczenie się tylko za twoją pani dobroć i serce”.

Zakończył, podając jej otwarte pudełko, w którem był garnitur z szafirów, kupiony ze składek ogólnych. Pocałował ją w rękę i usunął się na bok.

Teraz zaczęli wszyscy podchodzić do niej z osobna; całowali ją w ręce, kobiety rzucały się jej na szyję, z wynurzeniami przyjaźni i życzliwości.

Władek, który najpierw odbył pańszczyznę całowania, odciągnął Topolskiego za kulisę.

– Wypluj no pan, tylko prędko, bo się strujesz taką furą blagi.

– Ale ona się nie struje.

– Ba! szafiry kosztowały sto dwadzieścia rubli, za tyle pieniędzy może słuchać choćby cały tydzień.

– Dziękuję, dziękuję z całego serca. Zawstydzacie mnie państwo, bo nie wiem doprawdy, czem mogłam zasłużyć sobie na tyle życzliwości, na tyle pamięci – mówiła Cabińska wzruszonym głosem, bo istotnie szafiry były bardzo ładne.

Dyrektor uśmiechał się, zacierał ręce i zapraszał wszystkich do siebie po spektaklu, serdeczniej, bo nie przypuszczał, że dadzą Pepie taki piękny prezent.

Dyrektorowa była tak rozradowana, że ze szczególnem wyróżnieniem ucałowała Jankę, która, wiedziona sympatyą, przyniosła jej prześliczny bukiet róż, tłómacząc się, że do składki nie należała, bo jeszcze przed jej zaangażowaniem się zbieraną była.

Cabińska nie puściła jej od siebie i zabrała ze sobą na obiad.

– Ależ to bardzo dobrzy ludzie i kochają panią – powiedziała Janka przy stole.

– Raz na rok, to ich nie zrujnuje – odpowiedziała wesoło Cabińska.

Wyszła z domu do cukierni, żeby nie przeszkadzać przygotowaniom, jakie robiono w domu do wieczornego przyjęcia.

Odsiedziała tam swoje, opowiadając Jance historyę takich dni imieninowych z rozrzewnieniem, które jednak nie mogło przytłumić pewnej goryczy i niepokoju, że redaktor nie dał znaku życia, nie przysłał nawet biletu.

Przedstawienie było dla niej owacyą. Od publiczności dostała masę kwiatów, redaktor przysłał olbrzymi kosz kwiatów, z bardzo ładną bransoletką.

Porwało ją to. Skoro się tylko zjawił za kulisami, odciągnęła go w najciemniejszy głąb teatru i ucałowała ogniście.

—–

Mieszkanie Cabińskich przedstawiało niezwykły widok.

Dwa pierwsze pokoje urządzono zupełnie scenicznie i zastawiono meblami używanymi w teatrze. W pierwszym pokoju na olbrzymim dywanie zaścielającym zupełnie brudną podłogę, stał puf w pośrodku z wachlarzową palmą; dwa lustra z marmurowemi konsolami stały w rogach. Ciężkie, z wiśniowego welwetu portyery, wisiały u okien i drzwi. Klomb z wielkich fikusów i rododendronów, pomiędzy oknami, tworzył oazę pysznej zieloności, uwydatniającej przepiękną linię torsu Venus Milońskiej, z pożółkłego gipsu, stojącej na nizkim, udrapowanym purpurą postumencie.

Fortepian w głębi, otoczony girlandą sztucznych kwiatów, dźwigał na sobie wysoką, złotą paterę, narzuconą stosem biletów wizytowych. Cztery malutkie stoliczki, obstawione błękitnemi krzesełeczkami, rzucono bardzo umiejętnie w najjaśniej oświetlone miejsca. Poczerniałe i obite złocenia ram luster zręcznie zamaskowano czerwonym muślinem, artystycznie poprzepinanym kwiatami; poobdzierane obicia ukryto pod obrazami. Salon wyglądał doskonale i taką miał cechę wytworną i artystyczną, że Cabińska, wróciwszy z teatru, stanęła zdumiona i zawołała z entuzyazmem:

– Przepyszna scena!… Jasiu, jesteś mistrzem i dostałbyś ogromne brawo za takie urządzenie.

– Loboga!!… pięknie, kiej na kumedyi! – dodawała niania, przechodząc po salonie na palcach.

Cabiński uśmiechał się tylko; jego tapicerska przeszłość dostawała brawo.

Drugi pokój, jeszcze większy, stanowiący w zwykłym czasie śmietnik po prostu, tak był zastawiony i zarzucony utensyliami scenicznemi, obecnie przemieniony na jadalnię, olśniewał restauracyjnym przepychem: białością obrusów, błyszczącemi platerami, bukietami kwiatów, masą zastawy stołowej i – szablonem.

Cabińska zaledwie zdążyła się przebrać w paradną suknię liliową, przy której jej cera przywiędła i zniszczona kosmetykami, nabrała młodzieńczego tonu i świeżości, a już towarzystwo zalewało pokoje.

Panie przechodziły do pokoju Cabińskiej, trzeciego, sąsiadującego z buduarkiem, a mężczyźni zostawiali okrycia w kuchni, przedzielonej ścianą francuską, malowaną w stylu Ludwika XV i przyniesioną ze sceny.

Wicek, w liberyi teatralnej, w butach z żółtemi, tekturowemi sztylpami, w granatowym spencerku, obszytym czerwonym sznurkiem i ozdobionym masą złotych guziczków, trochę za wielkim, pomagał się rozbierać aktorom sztywno i poważnie, niby prawdziwy groom z angielskiej komedyi; ale, że jego łobuzerski temperament nie mógł długo wytrzymać w jednym nastroju, więc chwilami mrugał do aktorów i wykrzywiał się pociesznie.

– To ze mnie małpę imieninową zrobił dyrektor, co?… rodzona matka-by mnie nie poznała! Pewnie za te śliczności kolacyi nie dostanę, albo rozgrzeszenia! – szeptał ze śmiechem.

– Gotowe!… zaczynać!… – zawołał Władek do reżysera, klasnąwszy w dłonie.

– Za piękna scena do takiej nędznej farsy! – dopowiedział Glas, wchodząc za nimi.

– Pan wolałbyś knajpę na Zapiecku, bo tam brudno – rzucił Władek.

– Każde bydlę przekłada najsłuszniej oborę nad salon – odezwał się zimno Stanisławski, zdejmując poprzecierane mocno, nieśmiertelne, jak je nazywano, rękawiczki.

– Nasz znany, ceniony i zasłużony ma dzisiaj stajenny humorek.

– Nie!… tylko umie do każdego przemawiać językiem odpowiednim – wyręczył Stanisławskiego Władek, który z Glasem był zawsze na stopie wojennej.

– Skończcie ten moralizujący dramat, a zacznijcie co z operetki, będzie weselej.

Rozeszli się.

Kobiety postrojone, uróżowane, piękne, zaczęły napełniać pokój jakąś sztywną i lodowatą atmosferą, siadały nieruchome, skrępowane czemś i nieśmiałe.

Janka przyszła dosyć późno, bo miała daleko do hotelu i chciała się ubrać starannie. Witała się z wszystkimi, zdziwionym wzrokiem wodząc po twarzach i mieszkaniu, bo ją uderzył uroczysty wyraz, panujący we wszystkiem. Ubrana w kremową jedwabną suknię, wpadającą w odcień heliotropu, z chabrami we włosach i u gorsu, wysoka, doskonale rozwinięta, ze swoją złotawą cerą przy rudawych włosach, wyglądała bardzo oryginalnie i bardzo ładnie. Miała w sobie wiele wdzięku i naturalnej dystynkcyi, poruszała się swobodnie, jakby przywykła do salonów, gdy tymczasem reszta towarzyszek czuła się skrępowana wykwintem teatralnym salonu; chodziły, mówiły, uśmiechały się, jak na scenie, w roli niezmiernie trudnej i wymagającej ciągłej przytomności; widać było, że ich niezmiernie krępuje dywan pod nogami, że z obawą siadają na jedwabnych krzesełkach; że się przesuwają tylko, obawiając się dotykać przedmiotów, że się czują tylko – komparsami.

Przyjęcie było uroczyste: z winem, roznoszonem przez garsonów restauracyjnych, z tacami ciast, z likierami, krążącymi w pękatych butelkach. Krępowało to je do reszty. Nie umiały wykwintnie pić, ani jeść; bały się poplamić sukien, mebli i – śmieszności, bo kilku mężczyzn, którym wcale nie imponował ten szyk, patrzyło się na nie, złośliwe rzucając uwagi.

Majkowska, wspaniała dzisiaj po prostu, w jasnożółtej sukni, ubranej różami bordo, przy swoich czarnych, prawie granatowych włosach i śniadej, klasycznie pięknej twarzy, wyglądała jak Veronesa; wzięła Jankę pod rękę i spacerowała z nią swobodnie po salonie, rzucając dumne spojrzenia na otaczających.

Za to jej matka, którą ktoś złośliwy posadził na maleńkim tabureciku, znosiła męki; miała w jednem ręku pełny kieliszek wina, w drugim tartynkę i na kolanach ciastko. Wypiła wino i nie wiedziała, co zrobić z kieliszkiem.

Spoglądała błagająco na córkę, czerwieniła się i wreszcie zapytała Zielińskiej, siedzącej obok niej:

– Moja paniusiu, co ja mam zrobić z tym kieliszkiem?

– Postaw go pani pod krzesłem…

Stara tak uczyniła. Zaczęły się z niej śmiać, więc go znowu podniosła i trzymała w ręku.

Stara Niedzielska, matka Władka i właścicielka domu na Piwnej ulicy, zawsze bardzo honorowana przez Cabińskich, siedziała pod klombem z Kaczkowską i wodziła ustawicznie oczyma za synem.

Mężczyźni w pokoju jadalnym szturmowali bufet tymczasem; humory się podnosiły razem z gwarem, przecinanym śmiechami, albo dobitnym dowcipem Glasa.

– Skąd ty masz ciągły humor?… – zapytał go Razowiec, aktor najchmurniejszy z towarzystwa, ale grywający wesołych szlagonów i pociesznych wujaszków.

– To jest głośna tajemnica: nie martwię się i mam dobry żołądek.

– Masz to, czego mnie właśnie brak… Wiesz, używałem tego środka, coś mi zalecił i nic… już mi nic nie pomoże. Czuję, że nie przeżyję tej zimy z pewnością, bo jak mnie nie boli żołądek, to bok, to serce, to włazi mi ten straszny ból w kark lub łamie mi po prostu krzyż, jakby drągiem żelaznym.

– Imaginacya! Pij-no do mnie koniak… Nie myśl o chorobie, a będziesz zdrów.

– Wy się śmiejecie!… a ja ci szczerze mówię, że po całych nocach spać już nie mogę, bo czuję, jak ta choroba rozrasta się we mnie, jakbym widział coś, co się wciska do każdej żyły, do każdej kości mojej i ssie mnie tak okropnie… tak okropnie!… Coraz słabszy już jestem; wczoraj ledwie mogłem skończyć rolę, tak mi brakło tchu…

– Imaginacya, mówię ci! Pij-no do mnie koniak!

– Imaginacya! imaginacya! ale ta imaginacya mnie boli, zabija codziennie, ta imaginacya jest cierpieniem i skończy się śmiercią… słyszysz, śmiercią!

– Lecz się wodą! albo każ sobie głowę ogolić, w żółty kaftan ubrać i odstawić na Bonifratry; tam cię z pewnością wyleczą.

– Łatwo szydzić tym, co nigdy sami nie cierpieli.

– Cierpiałem, jak Boga kocham, cierpiałem… Pij-no do mnie koniak. Zjadłem raz „Pod Gwiazdą” taki kotlet, że leżałem po nim w łóżku przez tydzień i wiłem się, jak piskorz z bólu…

Usunęli się trochę w głąb, w sam koniec bufetu pod okno i rozmawiali ciągle. Jeden narzekał i skarżył się, drugi ciągle się śmiał, ale wkrótce nie było już nic słychać, tylko gorączkowy szept Razowca, albo wesoły głos Glasa, rzucający co chwila:

– Pij-no do mnie koniak!

Topolski stał z Piesiem we drzwiach salonu. Pieś smutną i ładną twarz pochylił do niego, gryzł wolno butersznyt i ciągle obcierał usta kolorowym fularem. Jego wielkie, turkusowe oczy błądziły niespokojnie po nieruchomej, kańciastej twarzy Topolskiego, obojętnie zamkniętej na wszystko.

– Sztuka dla sztuki!… Nie mów tak, to nieprawda… taka nie ma racyi bytu na scenie. To jakbyś chciał sztukę sprowadzić do nędznej zabawki dla kilku niedołęgów, którymby taki sos mdły smakował; to jakbyś nie brał do tej sztuki impulsów z życia, chciał się z niego wyodrębnić, wyszedł z siebie – człowieka, członka jakiejś rasy i jakiejś społeczności.

– Nic mnie to nie obchodzi. Sztuka nie jest odbiciem łajdactw tej jakiejś rasy i tej jakiejś społeczności; nie jest trąbą, przez którą mogą krzyczeć rozmaite bałwany, że jest ciepło, albo mokro, że im się jeść chce, albo potańcować…

– A czemże jest człowieku, czemże?… – szeptał gorączkowo.

– Jest światem osobnym i samym w sobie, poza wszystkiem leżącym i tylko dla niewielu.

– Nieprawda, to fałsz!… Sztuka nie jest poza wszystkiem, ale ponad wszystkiem… wyższem czemś, ale tem samem… jest streszczeniem wszystkiego, bo wszystko się zazębia, wszystko się łączy i wszystko powinno być jednem: dobrem i poznaniem. Sztuka, to sama przyroda, tylko przyroda, uświadomiona niejako.

– Daj spokój!… co nam po tem wszystkiem? I tak dosyć wcześnie spuszczą kurtynę i farsa życiowa się skończy! – powiedział Topolski jakimś szorstkim głosem, w którym zadrżały akcenta zniechęcenia.

– Nie, nie!… Żyć, to właśnie działać, to rozlewać po świecie talent, energię, uczucie… pomagać w czasie teraźniejszym pokoleniom przyszłym.

– Deklamujesz, Piesiu! Gdzież się podział twój stoicyzm, twoje zalecanie obojętności i poszukiwanie spokoju wewnętrznego, twój arystokratyzm ducha.

– Gdzie?… poznałem, żem źle myślał, że nam nie wolno odsuwać się pogardliwie od życia i jego cierpień, że to jest egoizm tylko. Śmiej się, ale powiadam ci, że teraz znalazłem prawdę.

– A jeżeli i to nie jest prawdą?…

– To znajdę ją kiedyś… będę szukał i znajdę…

– Prędzej znajdziesz śmierć, albo szpital waryatów.

– Nie przestrasza mnie to wcale. Cóżby było z wygranych bitew, gdyby żołnierze z obawy śmierci, rozbiegli się przed walką na wszystkie strony świata, co?…

– Moryś! – zawołała szeptem Majkowska, uchylając portyery.

Topolski pochylił się do niej, a ona szepnęła mu do ucha:

– Kocham cię!… wiesz?… – i poszła dalej, rozmawiając z Janką.

– …Mnie to nie przestrasza, przynajmniej wiem, że żyję, mam cel… Nędze życia osobistego dotykają mnie tylko w połowie…

– Głupstwo wszystko, marność! Cóż odkryli wszyscy ci mędrcy i badacze?…

– Co ty mówisz, człowieku!… ależ światy odkryli, miliony rzeczy wprost dobroczynnych. Porównaj stan ludzkości przed wiekiem choćby – z dzisiejszym, a zobaczysz szalone różnice.

– Nie widzę, aby było lepiej; jest nawet gorzej, bo jest więcej takich, jak ty, co się męczą napróżno… ale dajmy temu pokój… mam ważniejsze rzeczy na myśli… Piesiu, czy mogę liczyć na ciebie, gdybym zakładał towarzystwo? – powiedział ciszej.

– Zawsze. Wolę nawet mniejszą gażę, byle być z ludźmi. Od sezonu?

– Jeszcze z pewnością nie wiem. Powiem ci za parę tygodni… tylko tajemnica… pamiętaj.

– Bądź pewnym. Forszus tylko dać mi musisz, bo mam długi.

Szeptali dalej po cichu, spiskując; aby nie zwrócić na siebie uwagi, maskowali rozmowę swoją częstymi i głośnymi wybuchami śmiechu.

Po całym salonie potworzyły się grupy rozmawiających.

Cabiński biegał bezustannie, zapraszał do picia, sam nalewał, całował się z wszystkimi.