Kitabı oku: «Komediantka», sayfa 9

Yazı tipi:

– Wiem z pewnością, że gdybyś się pan angażował do niego, oddałby zupełnie kierownictwo w pańskie ręce – szepnął do ucha Topolskiemu.

– Możesz pan wziąć, bo ja nie będę nigdy razem z Ciepiszewskim.

– Dlaczego?… Facet, co ma dobre chęci i jeszcze lepsze pieniądze… gaża pewna…

– Dlatego, że Ciepiszewski jest bałwan, że Ciepiszewski zakłada towarzystwo tylko dlatego, ażeby mieć harem i tytuł dyrektora. Zrozumiano, panie Krzykiewicz?…

– Zrozumiano, panie Topolski, że dodawszy do poprzedniego, będzie jedno nic, na które nie warto zwracać uwagi, a pieniądz zostaje pieniądzem.

Topolski odwrócił się do niego plecami i poszedł napić się wody sodowej.

Wrzało wszędzie, gdyby w ulu, kiedy młody rój szykuje się lecieć w świat.

Wszystkie przyciszone żądze, zazdrości, kłótnie i kłopoty wyłaziły na wierzch niepowstrzymanie. Mówiono głośno, potępiano bez pardonu, obczerniano bez litości, miażdżono i szydzono bez miłosierdzia. Byli już teraz sobą: nikt się nie maskował i nie krępował ramami jednej roli; wszyscy grali tysiące ról. Komedyanctwo dusz utaj miało swoją scenę, widzów i aktorów, często gienialnych.

Janka, którą trochę odurzyło wypite wino i to liczne zebranie, rozmawiała z Wawrzeckim o teatrze. Pokładał się aż ze śmiechu, tak mu się wydawała naiwną ze swoimi poglądami.

Potem Janka chodziła po pokojach, przyglądała się grającym w karty, słuchała rozmów i sprzeczek najrozmaitszych, czuła jednak, że jej czegoś brak, aby była zupełnie zadowoloną.

Marzyła kiedyś o tym świecie i ludziach, wśród których chodziła teraz; miała to wszystko, ale jej się wydało, że to jeszcze nie to, że to, co sobie utworzyła w wyobraźni, jest stokroć większem i potężniejszem, i daćby powinno głębsze zadowolenie. Ci ludzie, prócz jednego Kotlickiego, o którym zapomniała, byli tak samo podobni dla niej do publiczności. Nie mogła w nich zobaczyć artystów. Sowińska już ją objaśniła o wszystkich, opowiadając ze złośliwem zadowoleniem, że tylko Topolski i Pieś, nie wiadomo, czem byli przed teatrem, a reszta, to eks-rzemieślnicy, kantorzyści, kupczyki i t. d.

Obniżało to w jej oczach ich wartość aktorską. Teraz przyszła jej na pamięć scena ze Snu nocy letniej Szekspira.

– Ja jestem księżyc! a ja jestem lew! – mówił poczciwy stolarz, daremnie chcąc naśladować grozę i majestat króla pustyni.

– To ci sami, ci sami! – szeptała, przypatrując się towarzystwu ostrym wzrokiem poznawania. – Czyżby Szekspir drwił świadomie ze wszystkich i mówił przez usiłowania tych grubych i prostych natur, że wszyscy tak wyglądają i wszyscy są takimi tylko wobec prawdziwego artyzmu… Wszystko to miałoby być tylko nieudolną chęcią, bezwiednem dążeniem ślepców do słońca! – myślała z pewną goryczą i znowu patrzyła; chciała nieomal zobaczyć choćby tylko końce skrzydeł u jakich ramion, choćby bardzo słabe odbicie czegoś nieskończonego w oczach którejkolwiek z osób; ale widziała tylko tłum, który zdawał się mówić:

– Ja jestem mur! Ja jestem księżyc! Ja jestem Pryam! Ja jestem lew!… Nie bójcie się, my jesteśmy poczciwymi ludźmi, którym Bóg wie, po co kazano grać komedyę! Cicho! ja, jako lew zaryczę zaraz!…

Tak, oni byli krawcami, szewcami, tapicerami, kelnerkami, szwaczkami, żonami, które uciekły od mężów i którym coś, jakiś fatalizm, kazał udawać komedye…

Tak, były to mózgi ciasne, indywidualności przeciętne serca małe – tłum czarny; ale w tym tłumie, zbieranym ze wszystkich grzęd życia, było tyle miłości i zapału do sztuki i teatru, tak ukochali oni tę chimerę, że rzucali warsztaty, sklepy, względny dobrobyt, mężów i dzieci, dobre imię, świat w którym wzrośli i, nie dbając o nic, szli za tryumfalnym rydwanem Melpomeny.

Nie rozumowali tak, jak Topolscy i Piesiowie, co to jest sztuka?… ale dawali tej sztuce życie swoje, poświęcali jej swoje mózgi i serca, byli jej niewolnikami bezwzględnie i na zawsze. Znosili dla niej nędzę, cierpieli dla niej, przestawali być dla niej ludźmi…

Były to może dusze złe, przewrotne, brutalne, takie, które na targowisku świata witano śmiechem lekceważenia i nieomal pogardą; ale pomimo to, dusze te były większe, choćby tylko dlatego, że nie pchał ich do teatru ordynarny instynkt żeru, że walczyli o jakąś ideę, której nawet ich mózgi nie umiały sobie jasno uświadomić.

Były to dusze lepsze, bo szły za głosem przyrody – i cierpiały.

Janka ocknęła się z zadumy, bo Kotlicki stanął przy niej, z filiżanką herbaty w ręku i ze swoim cierpko znudzonym uśmiechem zaczął mówić:

– Przygląda się pani towarzystwu?… Prawda, co za energia jest we wszystkich ruchach, jakie to teraz silne dusze; żeby te wszystkie nerwowe napięcia można zebrać w jaki zbiornik, wytworzyłaby się siła na kilka koni parowych, siła, która się marnuje na gadanie.

– Pańska złośliwość ma także siłę… – powiedziała Janka powoli, bo ją zaczynał irytować.

– Marnującą się na obgadywaniu i drwinach… chciała pani tak powiedzieć?…

– Prawie tak, z małem streszczeniem, że jedno i drugie jest…

Zawahała się.

– Czem?… błagam, niech pani powie… ogromnie lubię, jak kobiety… nie kłamią.

– …Jest flirtem dosyć nudnym i dosyć pospolitym – powiedziała prędko.

– O, mocno! mocno!… Słucham dalszego szczebiotu z ciekawością.

– Tylko tyle miałam powiedzieć. Powiedziałam szczerze, bo nie lubię lemoniadek, mniej lub więcej ocukrzonych banalnością towarzyską… Lubię widzieć i mówić prosto, nienawidzę w niczem flirtu i idę zwykle na prawo, albo na lewo, byle nie stać.

– Złoty środek, to złota równowaga mędrców; z niego widzi się całość dopiero.

– E! jest to miejsce dla niedołęgów, którzy nie mając woli, sił, chęci, aby coś robić, wolą patrzeć i popisywać się obserwacyami zbieranemi z daleka. Takim się zdaje, że widzą wszystko dobrze, a oni tylko widzą odbicia – mówiła Janka dobitnie, unosząc się.

– Mocno, mocno!… chcę wierzyć, że tak mówi szczerość – szeptał Kotlicki z uśmiechem.

– Mnie się zdaje, że powinno się zawsze stać w szeregu jednym lub drugim i czegoś pragnąć, coś robić, pracować i kłaść całą duszę i żyć z całą pasyą.

– I łudzić się niemądrze, że to nas doprowadzi do czego – dokończył za nią Kotlicki.

– Nie, i nie dbać, do czego doprowadzi, byle nie doprowadziło do nudy.

– Proszę pani, to także flirt, tylko w innej odmianie. Ciekaw jestem, do czego panią doprowadzi ta pasya; co pani zdobędzie tą swoją nadmiernie rozpaloną energią.

– Może i zdobędę to, co chcę zdobyć – odpowiedziała ciszej, bo jakaś szarość przysłoniła jej myśli subtelną niezmiernie bojaźnią przed czemś nieznanem.

– Zobaczymy, zobaczymy… – mówił wolno i akcentując długo, postawił filiżankę na stoliczku, następnie pożegnał się z Janką i wyszedł po cichu.

W przedpokoju, kiedy rozespany Wicek podawał mu palto, usłyszał za przepierzeniem monotonnie szepczące głosiki dzieci. Uchylił płótna i zobaczył czterech chłopaków Cabińskiego, klęczących w koszulach i szepczących za nianią pacierz.

Mała, oliwna lampka, błyszcząca się przed obrazem umieszczonym nad łóżkiem niani, oświecała słabo tę grupę dzieci i starą, siwą kobietę, co z pokorą nachylała się ku ziemi, biła się mocno w piersi i szeptała łzawym głosem:

– „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata!”

Dzieci powtarzały sennymi głosikami i biły się piąstkami w piersi.

Popatrzył zdumiony i cofnął się cicho i bez śmiechu. Dopiero na schodach, jakby odpowiadając i temu obrazowi i ostatnim słowom Janki, szepnął:

– No, no! Zobaczymy, zobaczymy…

Janka poszła do buduaru, ale ją w drodze zatrzymała Niedzielska i gwałtem wciągnęła w rozmowę; dosiadł się do nich później i Władek.

Zaczęli się wszyscy rozchodzić do domów.

– Pani daleko mieszka? – zapytała Niedzielska.

– Na Podwalu, ale za tydzień najdalej przeprowadzam się na Widok.

– A to dobrze, bo my idziemy na Piwną, to będziemy szli razem…

I zaraz wyszli.

Niedzielska wzięła Jankę pod ramię, Władek szedł z boku, trochę zły, że musiał odprowadzać matkę; klął po cichu, a głośno robił melancholijne uwagi o poranku.

Cicho było zupełnie na ulicach.

Świt rozbielił mroczne głębie horyzontu, domy rysowały się już dosyć wyraźnie. Latarnie gazowe, niby złoty sznur o węzłach zbladłych płomieni, ciągnęły się nieskończoną linią i rozsiewały złotawy pył na pokryte rosą trotuary i szare mury kamienic. Świeży, jędrny powiew poranku lipcowego szedł ulicami i napawał dziwnym urokiem i spokojem. Domy i ulice stały ciche, zapadłe jeszcze w śnie nocy; czuć było, że wokoło jeszcze śpią ludzie, że trzepoczą dokoła sny swemi skrzydłami i snują się tłumnie w popielatym brzasku świtu.

W milczeniu odprowadzili Jankę do hotelu; Niedzielska z jakąś nagłą życzliwością ucałowała ją i rozeszli się.

VI

– Dobrze pani będzie?…

– Sądzę, że tak. Cicho i widno, to dla mnie wystarcza… Kto tu mieszkał przede mną?

– Panna Nicoleta. Teraz jest w teatrze warszawskim, to także omen.

– No, jeszcze zupełnie nie jest. Mogą ją nie zaangażować jeszcze…

– Ale zaangażują… Panna Żarnecka to spryt; da ona sobie radę. Nie zjadły ją Majkowska z Cabińską, nie zjadła ją przez sześć lat prowincya, to ją już nic nie zje! – mówiła z głębokiem przekonaniem M-me Anna, córka Sowińskiej, do której się teraz właśnie sprowadziła Janka.

Była to dwudziestoczteroletnia kobieta, ani brzydka, ani ładna, coś niezdecydowanego co do barwy oczów i włosów, ale o zdecydowanej mocno chudości i złośliwości nieprzebranej.

Miała magazyn strojów pod firmą M-me Anna, która się złociła ogromnemi literami nad sklepem. Nazywała się pospolicie Stępniak, więc prawdopodobnie tylko dlatego występowała pod francuskim daszkiem. Ubierały się u niej przeważnie aktorki i półświatek. Miała kilkanaście panien w pracowni i męża, który podobno pracował w jakimś biurze, ale przeważnie włóczył się po bilardach i wycierał wszystkie kąty knajp. Nie mieli dzieci, co im zawsze z szorstkością wymawiała jej matka – Sowińska, której oboje lękali się naprawdę, bo trzęsła wszystkiem i wszystko trzymała krótko w swoich rękach.

M-me Anna miała jeszcze tę cnotę, że choć żyła z aktorek i bardzo często miewała bezpłatne bilety do teatrów, nie chodziła nigdy i nienawidziła artystów. Mąż sekundował jej w tem zupełnie szczerze. Bywały bardzo często o to sceny z matką, ale stara ani sobie mówić nie dała o tem, żeby miała przestać chodzić do teatru.

Wrosła tak głęboko w teatr, że się wyrwać z niego nie mogła, a M-me Anna żółtaczki dostawała ze wstydu, że jej matka jest krawcową teatralną. Była skąpa do obrzydliwości, głupia, nielitościwa i zazdrosna…

Przeglądała garderobę Janki ze źle skrywaną złośliwością.

– Trzeba to wszystko przerobić, przefasonować, bo to o milę czuć zapadłą prowincyą – zawyrokowała.

Janka zaczęła trochę oponować, twierdząc, że takie same fasony widzieć można często na ulicy.

– Tak, ale któż to nosi, niech pani na to zwróci uwagę: sklepikarki, albo jakie szewcówny: szanująca się kobieta nie weźmie takich łachów na siebie!

– No to niech pani każe wszystko poprzerabiać, choć dla mnie zupełnie jest to wszystko jedno. Mogę pani zaraz zapłacić za te przeróbki i za mieszkanie za pierwszy miesiąc.

– Nic pilnego. Potrzebuje pani przecież kupić sobie kilka kostyumów, to jest pilniejsze.

– Jeszcze mi wystarczy.

Zapłaciła trzydzieści rubli za pierwszy miesiąc, bo tak się zgodziła z Sowińską.

– Osiedliłam się już na dobre – powiedziała później do starej, która zajrzała do niej.

– Bo to na długo! Za dwa miesiące znowu przeprowadzka… Cygańskie życie, z wozu na wóz, z miasta do miasta… Nigdy kąta nie zagrzać, to także przyjemność!…

– Może kiedy będzie można osiąść gdzie na stałe…

Sowińska uśmiechnęła się posępnie i cicho mówiła:

– Tak się z początku myśli, a potem… potem dyabli biorą wszystko i kończy się na włóczędze do śmierci… Człowiek się tam zszarga jak łach i zdycha gdzie na hotelowym barłogu.

– Nie wszyscy tak kończą! – odpowiedziała Janka wesoło, nie wiele zważając na jej słowa, bo była zajęta wybieraniem i ustawianiem różnych drobiazgów.

– Z czegóż się pani śmieje?… to wcale nie śmieszne!… – zawołała gwałtownie Sowińska.

– Alboż ja się śmieję?… mówię, że nie wszyscy tak kończą, bo tak jest przecież…

– To wszyscy powinni tak kończyć, wszyscy! – zawołała ze złością i wyszła.

Janka nie mogła zrozumieć ani jej gwałtownego gniewu, ani słów ostatnich. Rozkładała dalej rozmaite przedmioty, ale słyszała, że w sąsiednim pokoju, który zajmowała Sowińska, ktoś chodzi prędko, roztrąca sprzęty i klnie głośno.

—–

Dnie szły naprzód niepowstrzymanie i niby fale wiecznego przypływu, biły w brzegi nieskończoności, roztrącały się o nie i zapadały w głębie czasu cicho i tak zupełnie, że tylko ślad ich istnienia pozostawał w sercach ludzkich.

Janka coraz głębiej wchłaniała w siebie teatr.

Chodziła regularnie na próby, potem na dwie godziny lekcyi do Cabińskich, później przychodziła na obiad, szykowała garderobę na przedstawienie i szła około ósmej znów do teatru.

W dni, w które nie grywali operetek i chóry były wolne, chodziła do Letniego teatru i tam, wciśnięta wysoko, przepędzała na marzeniach całe wieczory. Połykała oczami aktorki, ruchy ich, stroje, mimikę, głos. Śledziła za akcyą sztuki tak uważnie, że później mogła ją sobie najdokładniej rozsnuwać w myśli i nieraz po powrocie z teatru, zapalała świece, stawała przed wielkiem zwierciadłem, które jej kazała wstawić M-me Anna i powtarzała widzianą grę. śledząc uważnie każde drgnienie twarzy, próbując najrozmaitszych póz, ale rzadko kiedy była z tego zadowoloną.

Sztuki, jakie widziała, nie porywały jej wcale; czuła się wobec nich zimną i znudzoną. Nie rozgrzewały jej mieszczańskie dramaty, wieczne konflikty sercowo-obyczajowe, flirt, jaki przeważnie uprawiali autorowie. Powtarzała ich frazesy chłodno i w połowie sceny przestawała i szła spać. Były dla niej za małe wszystkie te sztuki współczesnego repertuaru.

Nikt o tem nie wiedział, bo nie lubiła zwierzeń i nie miała przyjaciółki pomiędzy koleżankami, z któremi żyła na stopie pewnej wyniosłości. Pisywała im listy, słuchała cierpliwie wiecznych zwierzeń i tajemnic, ale sama się nie odsłaniała. Czuła się nieomal tak samotną, jak w Bukowcu, zdawało się jej, że ten gąszcz ludzki, jaki ją otaczał, był dalszym, więcej obcym, niż tamte buki i sosny.

Mówiła Cabińskiemu o rolę przy obsadzie jakiejś nowej sztuki.

Zbył ją niczem.

– Myślimy o pani, ale pierwej musi się pani obznajmić ze sceną… Będziemy grali jaki melodramat, albo sztukę ludową, to pani dostanie większą rolę…

Tymczasem grywali tylko operetki, bo zapełniały teatr.

Uśmiechała się w odpowiedzi, choć targała ją niecierpliwość, ale się już nauczyła panować nad sobą i nosić maskę uśmiechniętej obojętności. Pocieszała się tem, że przecież skończy kiedyś z tymi chórami, że przyjdzie ta chwila, w której grać będzie.

I przymykała oczy z lubością, bo się przenosiła piorunowo w przyszłość, bo już widziała się stojącą na scenie w jakiejś roli ogromnej; widziała magnetyczny wzrok tłumów publiczności, czuła bicie serc i uśmiechała się tęsknie do tego obrazu.

Chwile, w których śpiewała z chórem na scenie, albo „robiła tłum”, były dla niej wiekami całymi marzeń. Z chciwością łowiła szmery zadowolenia i entuzyastyczne okrzyki publiczności. Jak ona wtedy zazdrościła szalenie tych braw i oklasków, jakby obawiając się, że zbraknie dla niej w przyszłości, że ją teraz ograbiają niejako.

Przesiąknęła już zwolna atmosferą, w której żyła.

A ta publiczność tak dziwna, tak kapryśna, którą jedni posądzali o głupotę i brak wszelkiego smaku i wyższych pragnień, drudzy o obojętność a której wszyscy bili hołdy, przed którą się wszyscy płaszczyli, drżeli i żebrali jej łask, ta publiczność przejmowała ją nawet gniewem. Było coś dziwnego w zachowaniu się Janki wobec niej. Ubierała się bardzo wykwintnie na scenę, by tylko zwrócić na siebie uwagę; wysuwała się często na front sceny, pozowała się w najwdzięczniejszy sposób, ale ile razy poczuła na sobie wzrok tłumu, który ją przejmował denerwującym dreszczem, cofała się szybko w tył, rozgniewana.

– Szewcy! – szeptała pogardliwie, i już wtedy cały wieczór trzymała się w cieniu.

W garderobie nie ustępowała nikomu, chórzystki jej ulegały z biernością, bo czuły w niej jakąś wyższą siłę i bały się jej, wiedząc, że jest w blizkich i ciągłych stosunkach z dyrekcyą – imponowało im to, że Władek chodzi za nią ustawicznie, a Kotlicki, który dawniej tylko czasami przychodził za kulisy, siedzi teraz codziennie przez całe przedstawienie i rozmawia z nią zawsze bez cylindra na głowie. Otaczał ją jakiś obłoczek niedostrzegalny szacunku bezwiednego, bo chociaż na konto Kotlickiego opowiadano sobie o niej różne przypuszczenia, nie śmiały jej jednak mówić tego wprost w oczy.

Lgnęła z początku do aktorek, chciała zawiązać z niemi bliższą znajomość, ale ją zniechęciły, bo ile razy zaczęła mówić z niemi o teatrze i o sztuce, milkły lub zaczynały opowiadać o swoich tryumfach, bibach, rolach popisowych, benefisach, a zresztą, co one mogły wiedzieć o sztuce?… Wlokły się za tym Thespisowym wozem, marząc o brawach i wielkich akontach, zmęczone życiem, zawsze zatroskane o byt, przejęte ciągłą walką ze wszystkiem; z drwinami słuchały porywów takiej entuzyastki, jaką była Janka. Kpiły z jej marzeń i poglądów, bo one przeważnie nie umiały marzyć, umiały tylko żyć tak, jak ona marzyła.

Za to stary Stanisławski i inspicyent byli jej serdecznymi przyjaciółmi. Ileż to razy podczas prób szli razem na górę, do pustych garderób, albo pod scenę, zawaloną różnymi rupieciami i opowiadali jej dzieje swoich teatrów, dzieje ludzi i epoki już umarłej; rysowali przed nią jakieś wielkie postacie, wielkie dusze i wielkie namiętności, takie właśnie nieomal, o jakich marzyła.

Czasami chodziła z niemi do Łazienek, namawiała ich sama do tych wycieczek, bo ją zaczynało dusić miasto i miała coraz dotkliwsze chwile tęsknoty za wsią, za lasem, za kawałem pól obsianych i szumiących, za ciszą przerywaną, co najwyżej pieśnią skowronka; skrywali się w najodleglejszej alei i tam, ukryci w klombie lub w gąszczu zarośli, grali przed nią fragmenty swoich dawnych ról bohaterskich; opowiadali jej różne kawały z dawnych czasów. Odżywali wtedy na nowo i porywali swoim entuzyazmem. Krew zarumieniała im żółte twarze, przygasłe oczy promieniowały błyskawicami, postacie się prostowały i wracały im wtedy na chwilę młodość, pamięć, talent i szczęście stracone dawno.

A ona wtedy śmiała się z nimi, płakała i była takiem samem dzieckiem, jak i oni.

A ileż jej rad nadawali, co do wymowy, klasyczności pozy i sposobu dobrego mówienia wiersza!

Słuchała z ciekawością, ale kiedy przyszła do domu i chciała jaki fragment roli grać według ich metody, nie mogła i tak się jej wydawali sztywni, patetyczni, nienaturalni, że zaczęła później traktować ich z pewną pobłażliwością.

Z M-me Anną żyła na stopie zimnej grzeczności i unikała starannie wszelkich z nią rozmów, bo ją zwykle wyprowadzały z cierpliwości, tak, że rzucała jej w oczy nieraz jakieś słowo tchnące pogardą i zamykała się w swoim pokoju. Z Sowińską żyła trochę bliżej, bo stara chodziła koło niej, jak około lokatorki, płacącej z góry i doglądała, żeby jej czego nie brakowało.

Sowińska była szorstka i gwałtowna, na zięcia często porywała się z pięścią, robotnice z pracowni nieraz przepędzała bez najmniejszego powodu i cały dzień krzyczała na wszystkich. Miała swoje dni, w których nic nie jadła, do teatru nawet nie szła, siedząc zamknięta w swoim pokoju i płacząc dzień cały, lub chwilami wyklinając z całą pasyą kobiety prostej.

Po takim dniu była jeszcze energiczniejszą i bardziej rzucała się w intrygi zakulisowe. Wtedy widać ją było wszędzie. Chodziła do publiczności, rozmawiała cicho z młodzieżą, kręcącą się koło teatru i aktorek. Przemieniała się w pewnego rodzaju rajfurkę. Przynosiła aktorkom zaproszenia na kolacye, bukiety, cukierki, listy, i starała się z prawdziwą namiętnością nakłaniać do uległości oporne. Chodziła za towarzyszkę na biby i wiedziała kiedy wynaleźć ważny powód do natychmiastowego wyjścia, żeby nie przeszkadzać.

Miała wtedy pod maską dobrodusznej i pomarszczonej starości wyraz okrutnej, złośliwej uciechy. Dla opierających się miała w pogotowiu rodzaj filozofii którą im wygłaszała.

Janka raz tylko słyszała, jak stara mówiła do Szepskiej, która wstąpiła do teatru uwiedziona przez jakiegoś chórzystę.

– Pani mnie słuchaj?… Cóż ci twój miły daje? Mieszkanie na Browarnej i serdelki z herbatą na rano, południe i wieczór… To przecież wstyd marnować się dla takiego! Możesz przecież pani tak mieszkać, jak tylko zechcesz; możesz sobie kpić z Cabana i nie dbać, czy ci da po przedstawieniu dwa złote, albo nie da. Co tam dbać o co!… tyle zysku, co człowiek użyje… Młoda, ładna dziewczyna powinna się bawić, żyć, używać, a nie marynować z jakimś tam… Pluń pani na to, co powiedzą. Wszystkie tak żyją i widzisz, że nie płaczą wcale na biedę, ani nie narzekają, że im źle na świecie. Dobrze im z tem, bo tak być powinno. Myślisz pani może, że prędzej rolę jaką dostaniesz?… Oho! jak rak świśnie!… dostają te, z któremi się dyrekcya musi liczyć, które mają kogoś za sobą, co je popycha.

Szepska się broniła jeszcze, ale stara jako ostatni argument rzuciła:

– Pani myślisz, że Leszcz zrobi pani jaki skandal?… Mogę pani zaręczyć, że on nie jest taki głupi. Nie potrzebujesz przecie zrywać z nim zupełnie…

I zwykle przeprowadzała wszystko, co chciała.

Za to ciemne pośrednictwo nie chciała nigdy przyjmować nic, choć jej dawano nawet kosztowniejsze upominki.

– Nie chcę… Jeśli komu radzę, to z życzliwości – odpowiadała krótko.

Temi drogami doszła do pewnej władzy w teatrze; trzymała tajemnice wszystkich w swoich rękach, więc się jej obawiano i radzono w każdej drażliwej sprawie.

Janka, która już dosyć poznała głębin życia zakulisowego, patrzała na Sowińską z pewną trwogą. Wiedziała, że nie dla zysków spycha drugie w błoto, tylko dla czegoś, czego jeszcze odkryć nie umiała. Obawiała się chwilami, nie mogąc znieść jej dziwnego wzrokuz jakim się przypatrywała czasami jej twarzy. Czuła tylko, że Sowińska, jakby czekała na co, lub upatrywała jakiej sposobności.

Janka prędko zauważyła sposób życia, jaki prowadzą jej koleżanki, ale nie oburzała się na nie, ani patrzyła z pogardą. Było to jej najzupełniej obojętnem, bo się patrzyła na nie, jak na przedmioty jakieś, a nie na ludzi i nigdy jej nie przyszło nawet na myśl, że ona mogłaby żyć tak samo. Za bardzo żyła tylko mózgiem i miała jeszcze pieniądze, nie zaznała ona jeszcze biedy teatralnej.

Jednego z takich płaczliwych dni Sowińskiej, Janka, wychodząc do teatru, chciała się jej zapytać, jak jest daleko do Bielan, gdzie miała jutro jechać z Mimi i całem towarzystwem.

Weszła do pokoju i stanęła zdumiona.

Sowińska klęczała przy otwartem kufrze, a na łóżku, stole i krzesłach leżały porozkładane części jakiegoś teatralnego kostyumu. Na ziemi leżały stosy pożółkłych zeszytów, w ręku trzymała fotografię młodego mężczyzny, o twarzy dziwnej, tworzącej trójkąt długi, wychudłej tak, że wszystkie kości policzkowe rysowały się poprzez skórę najwyraźniej. Czoło miał nadmiernie wysokie, rozszerzone w skroniach i głowę olbrzymią. Oczy ogromne patrzyły z białej twarzy, niby oczodoły trupie.

Janka popatrzyła się na wszystko i zaczęła:

– Wie pani, jadę jutro na Bielany z całem towarzystwem. Czy to daleko?…

Sowińska nie odpowiedziała, tylko zwróciła się do niej z fotografią i głosem przesiąkniętym bólem szepnęła:

– Patrz pani, to mój syn… a to…relikwie moje!… dodała, wskazując ze łzami w oczach na porozkładane przedmioty.

– Artysta? – zapytała Janka z jakimś bezwiednym szacunkiem.

– Artysta!… Przecie, że nie taka małpa, jak ci u Cabińskiego. Jak on grał, pani moja, jak grał!… klękajcie!… Gazety pisały o nim. Był w Płocku i pojechałam do niego. Bo jak grał Zbójców, teatr się aż trząsł od braw i od krzyków… Ja sobie siedziałam za kulisami i jak usłyszałam jego głos, jak go później zobaczyłam, to jak mnie zaczęło coś trząść, łamać, rzucać mną, niby w chorobie, to myślałam, że już umrę z radości… A on grał!… widzę go takim w ciągle… widzę… o!…

Porwała się z ziemi, stanęła zapatrzona we wspomnienie, a łzy wolno spływały po jej twarzy żółtej i pomarszczonej.

– A jak sobie pomyślałam, że to mój syn, dziecko moje, to mi się ćmiło w oczach, a w dołku to mnie tak coś ściskało, ściskało… a każda kosteczka trzęsła się we mnie z radości… i rosłam z pychy, rosłam…

Janka słuchała jej ze współczuciem.

– Byłam mu taką matką, że wnętrzności dałabym wypruć sobie dla niego!… Artysta był, artysta! grosza nigdy nie miał, bieda go nieraz żarła, jak pies, alem ją odganiała, jakem tylko mogła. Służyłam prawie, żyłam herbatą i chlebem, aby coś oszczędzić dla niego. Dawałam krew, ale dziecku najdroższemu, to choćby i zdechnąć, niech tam, aby tylko ono żyło… Matką mu byłam rodzoną, niczem więcej.

Umilkła, nie obcierając nawet łez, co płynęły cicho po jej zmiętej, sinawej twarzy, niby dwa strumienie, żłobiące sobie krwawe koryta.

Janka, po długiem milczeniu, zapytała cicho:

– Gdzież syn teraz?

– Gdzie?… – odpowiedziała głucho, podnosząc się z ziemi – gdzie?… – Umarł! Zastrzelił się, psi syn!… zastrzelił się!…A!… że cię psubracie, święta ziemia nie wyrzuciła za tę krzywdę, jaką matce zrobiłeś!… Trzeba być ostatnim hyclem, ażeby mnie tak zostawić samą… I to rodzone, najukochańsze mi zrobiło… o!…

Zaczęła dyszeć ciężko, bo ją dusił gwałtowny spazm łez i bólu nieopisanego.

– Całe życie moje już takie! – zaczęła znowu, bo znajdowała jakąś okropną rozkosz w rozdrażnianiu ran trochę zabliźnionych. – Jego ojciec był taki sam pies… Krawiectwo robił, a ja miałam sklepik; dobrze nam było z początku, bo grosz był na zapas i w mieszkaniu mieliśmy po ludzku. Ale to niedługo trwało. Zgodzili go na krawca do cyrku; ja sama tego chciałam, bo płacili dobrze i nie miał wiele roboty. Kto mógł wiedzieć, że z tego będzie nieszczęście, kto?… Wpadła mu w oczy jakaś skoczka cyrkowa: rzucił wszystko i, jak cyrk wyjeżdżał, poleciał z nimi w świat..

Odetchnęła ciężko.

– Zęby ścisnęłam tylko! Na zbity łeb, na złamanie karku przepadnij!… Targałam się do kości, żeby tylko wyżyć z córką, ale zachorowałam na tę słabość, co tak na nią ludzie padali wtedy, jak muchy… Chorowałam długo i ledwiem się wylizała, ale wszystko dyabli wzięli, bo sklepik sprzedali mi za długi. Zostałam wprost na bruku. Szewska pasya mnie ogarnęła. Pożyczałam, gdziem tylko mogła pieniędzy i pojechałam z dzieckiem szukać swojego miłego. Znalazłam go. Z jakąś kupczychą żył, dobrze im było razem, tak, że zapomniał o mnie i o dziecku. Za łeb go prawię przywlokłam do Warszawy… Siedział cały rok, obdarzył mnie synem i znowu uciekł… Już go nie szukałam. Plunęłam za nim… Co z psem zaczęło, niech z psem kończy. Miałam dwoje dzieci, było więc o czem myśleć; robiło się różnie, byle wyżyć i tak jakoś lata szły… Chłopca, jak tylko skończył dziesięć lat, choć się darł do książki, choć ino po całych dniach czytywał, do terminu, do bronzownika oddałam… Nie było nieraz jeść kupić za co, a cóż dopiero uczyć.

Miałam z nim utrapienia, miałam!…

Majster się skarżył, że po nocach czytuje, że przy robocie za pazuchą książki nosi i robotę opuszcza dla czytania. Ale jak się tylko wyzwolił, zwąchał się zaraz z aktorami i już przepadł dla mnie… Com się naprosiła, com napłakała krwawemi łzami; nic nie pomogło. Całował mnie po nogach, przepraszał, a mówił jedno: – „Pójdę do teatru! nie wytrzymam, i pójdę!” – Biłam go, katowałam jak psa, nie powiedział mi marnego słowa za to, ale rzucił nas i przyłączył się gdzieś na prowincyi do tej zgrai… Dopust Boży! – pomyślałam. To już widać tak stało napisane, że pociechy z niego mieć nie będę, a tylko udręczenie!… Zaczęłam pomagać mu po trochu… Córka mi dorosła, brałyśmy szycie do domu i tak się jakoś żyło.

Aż tu jednego dnia przywożą mi męża – ślepego zupełnie. Matko Boska! myślałam, że mnie szlag trafi ze złości, bo jak był zdrowy, to się tłukł po świecie, a ślepy, z chorobą niewyleczalną przywlókł się do mnie zdychać… Dałam mu kąt, bo dzieci tak chciały. Jabym go była z drugiego piętra zrzuciła na bruk za moją poniewierkę przez niego… Ale Pan Bóg był wtedy o tyle łaskaw na mnie, że zabrał go niedługo.

Córkę wydałam za mąż. Oleś się krzywił na szwagra, że to układu lepszego nie ma, że się po chamsku nazywa, ale moja pani, co mąż, to mąż, zawsze on lepszy jaki jest, niż żaden. A ten zły nie jest; że się napije czasami, ale swojego grosza przytem nie straci, to i cóż?.. każdy potrzebuje się zabawić czasami. Poszłam do obowiązku, jak już mówiłam, żeby chłopcu pomódz, a i im nie ciężyć, bo otworzyli ten magazyn i z początku bardzo im kiepsko szło.

Raz, będzie temu dwa lata, córka na swoje imieniny zaprosiła kilka osób, po kumostwie, po dobrej znajomości. Akurat, kiedy bawiliśmy się w najlepsze, przynieśli do mnie „telegraf”, a że ja pisanego tak dobrze nie czytam, więc przeczytał zięć.

Pismo było aż z Suwałk. Pisali, żeby przyjechać, bo Oleś bardzo chory…

Jak stałam, tak i pojechałam, a tak mnie coś niedobrego w środku gryzło, tak żydy wolno jechały, jak na złość, że ledwiem nie umarła z niespokojności…

Zawiesiła głos na chwilę, obejrzała się jakoś błędnie po pokoju i cichym, przesiąkniętym rozpaczą głosem, szeptała dalej, podnosząc na Jankę twarz posiniałą.

– …Nie żył już… Z pochowaniem czekali na mnie…

Janka spojrzała na nią smutnie.

– Pani moja, jak zobaczyłam tę pociechę moją, to dziecko najdroższe… w trumnie, z obwiązaną głową, nieżywe… tak coś pękło we mnie… I tak mi się zrobiło pusto i tak ciemno a strasznie, że sobie powiedziałam: Basta i ja zaraz zdechnę…

Żeby Bóg był sprawiedliwy, tobym powinna była umrzeć. Nie płakałam prawie, tylko czułam, że mnie coraz więcej coś w sercu pali, żre i dusi… Tak się płaszczyłam na tej ziemi, która mi go zabrała, tak wyłam, tak mnie coś tłukło i ciągnęło tam, gdzie ten mój chłopiec leżał, że psy wyłyby nad moją żałością i sieroctwem.

Powiedzieli mi później, że się zakochał w chórzystce i z tego kochania się zabił!

Pokazali mi ją. Szurgot był ostatni; wszystkie kulisy nią wycierali i dlatego się właśnie zabił…

Jak ją złapałam na ulicy, to ją tak stłukłam, skopałam, zdarłam za łeb, podrapałam pazurami mordę, że mnie aż oderwali. Zabiłabym, zabiłabym, jak psa wściekłego, za mój ból, za krzywdę!… – krzyczała głośno, zaciskając pięście.

Takie jest moje życie, takie!

Przeklinam codziennie, ale zapomnieć nie mogę… siedzi mi to wszystko tu, pod piersiami…

Czasem, w nocy, to przyjdzie do mnie i stoi, z tą obwiązaną zawsze głową, a ja się aż trzęsę z żałości i serce mnie tak boli, że omało nie pęknie. Oczy już wypłakałam.