Kitabı oku: «Przy robocie»
– Wam coś jest?
– Ja nie wiem, co mi jest; od rana źre mnie jakaś chańdra niby pies połamanymi zębami, że miejsca sobie znalaźć nie mogę. Sznapsa pijecie, a?
– Dobrze. Kto wychodzi? Prawda, karty wyście rozdawali.
Umilkli i zaczęli grać.
Wiatr targał nędznym, skleconym z desek i gałęzi szałasem, przyciskającym się do nasypu kolejowego i z jednej strony zupełnie otwartym na świat. Płomienie palącego się przed szałasem ogniska syczały, zalewane ustawicznym deszczem, miotały się na wszystkie strony, buchały snopami iskier i często rzucały głęby gryzącego, rudego dymu w twarze grających, którzy siedzieli na pniach przed trzecim, wyższym znacznie, żółcącym się, świeżo przerżniętym słojem, na którym kładli karty.
– Wychodzę z czterdziestu! – zawołał młodszy, z trudem rozpoznając karty w słabym brzasku ognia.
– Dobrze, ślicznieńki.
– Teraz podrzynam was, z dwudziestu!
– Same cudowności, milusi!
– Dobijam: as atutowy, co czyni siedmdziesiąt jeden i partya moja.
– Twoja, serdce, twoja – odpowiedział śpiewnym głosem, ale zupełnie obojętnie Gliniewicz. – Skroiłeś mi kurtę, serce moje, a!
– Nóżki na stół i płacić!
– Zapłaci się, serdce, jeno krzyknę na swoich chłopców.
Wyszedł przed szałas, za ognisko, dłonie zwinął koło ust w tubę i krzyknął:
– Chamy! a ruszać się tam.
Wiatr zakotłował gwałtownie, zakręcił się po szałasie, wyrwał kilka płonących szczap z ogniska i przepadł z niemi w nocy i szarudze październikowej. Gliniewicz cofnął się pod szałas, zapłacił i zaczął grać drugą partyę, spoglądając co chwila przed siebie w noc i nasłuchując.
– Raz… dwa… puszczaj! – rozległa się głucha komenda i huk kafarów, wbijających pale; a gdy ognisko, ustawicznie podsycane smolnemi szczapami, buchnęło żywszym płomieniem, wtedy wyłaniały się z ciemności wysokie rusztowania podobne do wież, stojące znacznie niżej od ognia, i cały las olbrzymich pni sosnowych, odartych z kory, ustawionych obok siebie, i niewyraźne zarysy robotników, obracających kołowroty. Nasyp kolejowy był rozkopany na przestrzeni kilkudziesięciu metrów, stary most zniesiony i po obu stronach bystrej i wezbranej październikowymi deszczamirzeki wbijano pale pod fundamenty nowego mostu. Roboty prowadzono pośpiesznie.
– Raz dwa… Puszczaj! – kołowrót, ciągnący babę, stawał kleszcze rozwierały się, i baba, trzymana z tyłu przez dwie wysokie strzały rusztowania, zsuwała się po nich z szybkością piorunującą i uderzała w podstawiony pal z siłą czterdziestu pudów, aż wielkie wypory, podtrzymujące rusztowanie i umocowane przy ziemi w kwadracie z belek, a złączone przecznicą tak, że tworzyły literę A, trzęsły się i trzeszczały złowrogo.
– Jaazda… w góree!
Niby pająki, spadały ze szczękiem kleszcze na babę, chwytały ją zębami z wierzchu, rozlegał się zgrzyt kołowrotu, kilkanaście rąk zaciskało się silniej przy korbie, ośm postaci prężyło się ogromnym wysiłkiem i, wolno, automatycznie zginając się i podnosząc, obracali koło.
Ośm kafarów biło bez ustanku, i na obu brzegach co chwila rozlegała się komenda, i co chwila przecinał powietrze ostry świst i huk głuchy, podobny do oddalonego grzmotu, drżał ciężko w zadeszczonem powietrzu i wstrząsał szałasem.