Kitabı oku: «Wycieczki po Litwie w promieniach od Wilna, tom II», sayfa 5
Znicz zgasnął na wieki z litewskich ołtarzy,
Nie smuć się, narodzie nasz stary!
Bóg Znicza nowego w twej piersi rozżarzy,
Ognisko Miłości i Wiary.
Twa jutrznia różowa, twa jutrznia promienna,
Choć ciemnym się mrokiem pokryła,
Nie smuć się narodzie! jest światłość odmienna,
Co z nieba Duch święty posyła.
Na miejscu Perkuna, co gromem się gniewał,
Piorunem roztrącał wam głowę,
Masz Boga, co za cię krew swoją wylewał
I ręce wyciągnął ojcowe.
W ojcowe ramiona – ugiąwszy kolano,
Litwini rzucajcie się radzi!
W chrześcijan i ludów społeczność wybraną
On znakiem krzyżowym prowadzi.
Nad miasty waszemi dzwon niechaj uderza,
Z modlitwą do Pana nad Pany,
Niech w falach rzek waszych, szmer cichy pacierza
A w wietrze hymn będzie słyszany.
Gdzie żyli bożkowie, co chat waszych strzegli.
Niech pańscy latają anieli,
Krzyż stawcie na kopcach, gdzie ojce polegli,
A będzie im w grobach weseléj.
W Kiernowie nie palą dziś krwawéj ofiary,
Stargano z bogami ogniwa,
Kościółek Chrystusa drewniany i stary
Pod swoje sklepienia was wzywa.
Pobożnie, na tacy, połóżcie grosz wdowi,
Zmurujcie tu ściany i wieże,
Niech ręka ochocza podźwignie, odnowi
Ołtarze ku świętéj ofierze.
Nie krwawéj ofiary, lecz cichej modlitwy
Chce Ojciec – wysłucha swe dziecię,
Tu dobrzy Litwini o dobry los Litwy,
Skuteczniéj się modlić możecie.
Zanadto Kiernów był ważnym punktem pod względem religijnym, aby można było przypuścić, że tu zaraz po wprowadzeniu chrześcijaństwa nie zbudowano świątyni Bogu prawdziwemu. Wprawdzie Jagiełło, nie chcący swojego apostolstwa poczynać od prześladowania, dozwolił spokojnie ostatniemu Krywe Krywejcie Litwy, starcowi Lizdejce, ujść do Kiernowa i tam oddawać cześć Bogom, ale po zgonie arcykapłana, na jednej z gór kiernowskich musiało błysnąć znamię krzyża, choć z drewnianego dachu jakiej kaplicy. Ale na to nie mamy dowodów, a pierwszy ślad kościoła w Kiernowie, znajdujemy w nadaniu Zygmunta I w r. 151282 w dziesięć lat później r. 1522, w dzień św. Mikołaja tenże monarcha to nadanie potwierdził, nadając proboszczowi kilku poddanych, których nazwiska są czysto litewskie: Juksczonis, Mieszkonis, Miczonos, Mankunas, Kniboj itd.83.
Dziedzicem Kiernowa z nadania tegoż Zygmunta I był Siemion Jamontowicz Podbereski. On i inni okoliczni panowie i szlachta, jako to: Białozorowie, Stańczykowie84, książęta Giedroyciowie, Ostykowie, potem w ich stopniu książęta Zbarawscy i Dowborowie Muśniccy, hojną ręką przykładali się do fundacji, budowy i ozdoby kiernowskiego kościoła85. Najhojniejszym dobroczyńcą był Jan Piotr Dowbor Muśnicki, dziedzic na Muśnikach, Ojranach, Duksztach i innych przyległych dobrach, który umarł tu w swoich posiadłościach, a zwłoki jego spoczywają w Kiernowie. Po jego zgonie, matka jego Dorota z Giedroyciów Dowborowa86 w r. 1647 fundowała w Kiernowie altarię, pod tytułem Zwiastowania N. P. Marii, zapisując na Duksztach – Ojranach pewną sumę i 17 chat włościan. Fundacja ta późniéj do Dukszt przeniesiona dała osnowę tamecznéj parafii. Widzimy fundacje innych altarii przy kościele kiernowskim, z których altaria św. Mikołaja datuje od 1579 r. Znaleźliśmy ślad w papierach kościoła, że około tego czasu był plebanem kiernowskim sławny i uczony prawoznawca Maurus Rojziusz Hiszpan, ulubieniec Zygmunta Augusta, przyjaciel Jana Kochanowskiego87. Około r. 1560 był tu plebanem niejakiś Wojciech Leonardus, kanonik wileński. Kiernów więc musiał być probostwem intratném, kiedy go dawano zasłużonym w kościele kanonikom i prałatom.
Ale za nadejściém reformy religijnéj, kiedy sąsiedni obywatele przyjęli protestantyzm, każdy z nich cofał nadania swoje lub swych przodków, a fundusze obracał na potrzeby zboru swojego wyznania, który tu o wiorstę od Kiernowa się znajdował, a którego ruiny na górze nad Wilią trwają dotąd pod nazwą ariańskiéj kaplicy. Hieronim Nieborowski i Jan Przystanowski, wdzierali się do altarii św. Mikołaja. A choć się potém wyrzekło wiary Lutra i Kalwina, nie przyszło jakoś do zwrotu funduszów kościołowi rzymskiemu. Żyjący w końcu przeszłego wieku ks. Lendzina pleban kiernowski, a pierwiéj jeszcze ks. Michał Oleszkiewiez wytaczali szlachcie procesa za zabory funduszów kościelnych, ale z małym albo żadnym skutkiem.
Kościół kiernowski przestał już nęcić prałatów. Odbudowano go w środku XVII wieku, ale nie było dosyć rąk troskliwych czy zamożnych do jego utrzymania. W r. 1698 dach w świątyni, jeszcze nowej, zaciekał, psuła wilgoć ściany, szpeciła ozdoby, które kiedy niekiedy ręka pobożna składała na ołtarz Pański. Nie brakło jeszcze tych pobożnych ludzi: Hieronim Muśnicki, Hieronim Hordziejowski i kilku innych z uboższéj szlachty nieśli na ołtarz Pański ozdoby, światło. Żony ich i córki szyły aparaty kościelne. Sprawiono do obrazu Matki Boskiéj srebrną, pozłocistą z dwunastu gwiazdami koronę. Ale duchowieństwo nie chciało czy nie mogło trudnić się kościołem. Od połowy do końca siedemnastego wieku nie był nawet konsekrowanym, nie ma nawet śladu, czy obrządek konsekracji odbył się kiedy na dzwonach dotąd będących.
Kościół ów stał blisko wieku, teraźniejszy, na jego miejscu będący, datuje od 1739, niewielkim tylko uległszy erekcjom. Rzecz więc jasna, że jest starym i zbutwiałym. Przykład Dukszt może mieszkańców okolicznych zachęci do dźwignienia okazałej świątyni w Kiernowie: początek jaki uczyniła pewna obywatelska rodzina, opłakując zgon w kwiecie wieku zmarłej córki, może będzie fortunnym węgielnym kamieniem, świetnéj, murowanéj przyszłéj świątyni w Kiernowie. Murowana kaplica z rodzinnemi grobami Römerów, będąca na cmentarzu, dziwną stanowi sprzeczność ze starym, drewnianym kościołem i jego dzwonicą, formy staroświeckiéj, malowniczéj, uświęconéj wiekowém podaniem.
Z miejscowości bliższych Kiernowa zasługują na uwagę, tak pod względem piękności natury, jako i nadziei, jaką archeologowie mieć mogą, co do starożytniczych poszukiwań:
Stary Kiernówek z ruinami, ruiny kaplicy ariańskiej, dolina Pojaty, łąka, a raczéj trzęsawisko, zwane Pragarine (bezdenne) jezioro Dełna (dłoń), z pięciu rozgałęzieniami, a nade wszystko nasyp ziemny i niezliczonych szereg kurhanów zwany ziemnemi wrotami (Zemej wartas), ciągnący się półkoliście od Kiernowa, po miasteczko Mejszagołę, najmniéj wiorst 10.
Na samem odjezdném dowiedzieliśmy się o tém miejscu! Tu byśmy może byli szczęśliwsi w naszych poszukiwaniach z rydlem, niż w samym Kiernowie. Ale nie mając czasu, z żalem zostawiliśmy to przyjaźniejszéj chwili albo szczęśliwszemu poszukiwaczowi88.
Droga z Wilna do Kowna
(Urywek z dalszej podróży)
Wyjazd z Wilna – Przystanek w Jewju – Żyżmory – Przygoda pana burmistrza – Rumszyszki – Rapy niemnowe – Opis dawnego Pożajścia – Przybycie do Kowna
Dzisiaj, kiedy po całej Europie odbywają się już tylko przejażdżki i przechadzki, podróż z Wilna do Warszawy jest w całém znaczeniu podróżą. Nieczęste stosunki pomiędzy stolicami Królestwa i Litwy, nie dały uczuć potrzeby ułatwienia komunikacji.
Nim przyjdzie czas, że szybką jak wiatr lokomotywą wkrótce latać poczniemy na wspólny rozhowor jak w Walenrodzie słowiki, teraz peregrynujemy żółwim krokiem w tradycyjnej żydowskiéj budzie, w któréj drzemiąc rozmyślamy, jak to się w Londynie zapala cygaro od prądu elektrycznego przysłanego z Ameryki.
Wyjeżdżając do Warszawy z Wilna, musimy, jak za starych czasów zaopatrzyć się w jadło, mieć trzos pieniędzy i niemal uczynić testament, jak średniowieczni rycerze idący na krucjatę. Jedzie się zwykle na Kowno, albo wprost, albo na Wiłkomierz, w wątpliwéj nadziei znalezienia miejsce w idącym z Petersburga do Warszawy dyliżansie. Ale tam miejsca pospolicie są zajęte. Z Kowna do Warszawy niegdyś wygodne i tanie pięcioosobowe karetki już nie chodzą: najprostszy więc sposób nająć w Wilnie Żyda bałagułę, w jego budzie dojechać do stacji Wejwer, piéwszéj za Kownem w Królestwie Polskiém, a stamtąd pojechać daléj kosztowną ekstra-pocztą, która przynajmniéj zaręcza pośpiech i swobodę jazdy.
Takim sposobem postanowiłem dostać się do Warszawy.
Czwartek, dzień 15 (27) maja 1858, stanowczo oznaczywszy na wyjazd, opuściłem moję wiejską zagrodę i przybyłem do Wilna w zamiarze wyjechania zaraz w dalszą drogę. Ale tu wybory podróżne, pożegnania z przyjaciółmi, wyszukanie furmana; który z właściwą im wszystkim punktualnością o sześć godzin się spóźnił, – to były przyczyny, dla których zaledwie zmrokiem udało mi się wyjechać z Wilna.
Nie będę opisywał drogi z Wilna do Ponar, bom już nudził czytelnika tym opisem, na początku pierwszego tomu tej książki. Od razu stajemy na wysokiéj piasczystej Górze Ponarskiej, a zmówiwszy pacierz przed tutejszym kościółkiem, wymijamy gościniec pocztowy i z trzech dróg, które stąd się rozchodzą, bierzemy się na lewo.
Zawsze piaski i piaski, zarośle, las sosnowy, spoza lasu widnieje jeszcze na prawo kochane Wilno, ze swojemi zamglonemi okolicami. Konie zmęczone, potrzebują wytchnienia, – a oto karczma Tatarka, uprzywilejowana przystań furmanów żydowskich, jadących do Kowna i z Kowna. Wyborna studnia do napojenia koni, kilka żłobów na kozłach w poprzek drogi ustawionych, wskazują przeznaczenie miejsca. Żyd gospodarz, z siwą brodą, z patriarchalną powagą, ważną jest figurą u tutejszych furmanów: u niego znajdują wygodne noclegi i popasy, od niego się dowiadują o rozmaitych wieściach, które inni furmani przywieźli, a które oni w inne strony, innym rozwiozą. Nie wiem, czy choć jeden woźnica żydowski odważył się ominąć Tatarkę, nie zatrzymawszy na dłużej lub krócej, choćby dla napojenia koni, choćby dla zapalenia lulki i zamienienia kilku słów z gospodarzem. Wierny tej zasadzie i mój woźnica wstąpił do karczmy, gdzie odprawiwszy długą konferencją z drugim furmanem, który jechał z Kowna do Wilna, wstąpił na swój wysoki kozieł, klasnął z bicza, zaciął szkapy i buda ciężko ruszyła się z miejsca. Karczma Tatarka przypomina swoją nazwą Tatarów; jesteśmy w okolicach ich posiadłości Waki, spotykamy prześliczną rzekę i dwór tegoż nazwiska należący do hr. Tyszkiewicza, – a po trzech godzinach powolnej jazdy, okolicą bardziej już urozmaiconą, stajemy w miasteczku Jewju.
Jewje, mała licha żydowska mieścina, ma ładny murowany kościół w stylu niby-włoskim, drugą cerkiew niedawno ukończoną; położenie miejsca niczem się nieodznaczające. Jesteśmy nieopodal Trok, które jadącym do Kowna z Wilna zostają na lewo. Na prawo mamy Wilię, dosyć niedaleko stąd Kiernów, pierwotna książąt litewskich stolica, blisko stąd być musi miasteczko Żośle, gdzie był pierwiastkowy mityczny cmentarz tychże wielkich książąt, gdzie spoczywają popioły Kiernusa i jego córki Pojaty, których były drewniane posągi, a na miejscu których porosły lipy miane za święte za czasów Jagiełły. Niedaleko to wszystko od Jewja, ale zbaczać nie było czasu; zaledwieśmy tyle go mieli, aby koniom znużonym dać wypoczynek i nieco zasnąć. Ujechaliśmy mil już cztery po bardzo złéj drodze: ma słuszność woźnica, że odprzęga szkapy; – i nam sen klei powieki.
Nazajutrz równo ze światem znowuśmy w drodze.
Ostatni rzut oka na miasteczko, na jego kościół i cerkiew, przypomniał mi, że Jewje ma u nas swoją wspomnieniową ważność. Około 1600 roku rodzina Ogińskich, wyznająca wtedy protestantyzm, fundowała tu zbór helwecki; były tu później szkoły i zbór socyniański, ale to wszystko do drugiej połowy XVII wieku upaść musiało. Jednocześnie Bogdan kniaź Ogiński, wyznawca obrządku wschodniego, założył tu cerkiew grecką, pod zwierzchnością wileńskiego monasteru św. Ducha, a mnisi utrzymywali tu słowiańską drukarnię, gdzie wyszedł kirylicą Nowy Testament oraz książka także kirylicą pt. Zwierciadło świata (Зеркало мірозрительное), w Jewju wydano jeszcze Gramatykę słowiańską przez M. Smotryckiego i parę druków polskich.
Woń farby drukarskiéj, zmieszana z wonią dziegciu żydowskiéj frachtowéj budy i ze wspomnieniem wileńskich księgarzy, tak mię przykro uderzyła, żem się mimowolnie wychylił z mojej płóciennéj pieczary, aby odetchnąć wonią majowego poranka. Niebo pogodne, słoneczko czyste, brzózki świeżo rozpękłe, zdrowy aromat wlewają do chorych piersi – myśl się orzeźwia, serce zdrowieje. Skowronek zaśpiewał nad samą głową; jakem umiał zawtórowałem mu piosenkę:
Co ci się w piersiach twych cieśni,
Co ci twa główka wymarza,
Skowronku! wydajesz pieśni,
Nie potrzebując drukarza.
A Bóg twą piosnkę przygarnie,
Rozsypie ziarnko po roli,
A na zakąskę po ziarnie,
Muszkę ci złowić pozwoli.
O ptaszku! dola twa błoga!
Śpiewaj do późnej jesieni:
Twe honorarium u Boga,
A nie w żydowskiéj kieszeni.
W parę godzin, ominąwszy murowaną, ale opuszczoną stację Strejpuny (bo tu niegdyś był trakt pocztowy), stanęliśmy w miasteczku Żyżmorach, mało co większém od Jewja. Murowana karczma i kilka drewnianych, kościół w cieniu drzew, rynek i kramy, na koniec wspomnienie prawa magdeburskiego, jakiém się to miasteczko dawniej rządziło, nadają mu pewną przewagę w liczbie innych okolicznych miasteczek. Tu było za polskich czasów starostwo. Zygmunt I, w początku XVI wieku, fundował w Żyżmorach kościół, w XVII uposażył go któryś z Sokolińskich, w XVIII odnowił Michał Pociej, a teraz nie wiem, kto restaurował. Nieopodal Żyżmor Litwini pod naczelnictwem Kiejstuta i Olgierda stoczyli walną, ale nieszczęśliwą bitwę z Krzyżakami w 1348, gdzie straciwszy swoich do 18 000, a 4 000 Krzyżaków położywszy trupem, odparli ich jednak zwycięsko, a Kiejstut zwróciwszy się na Prusy, spalił tam mnóstwo wsi i wrócił z bogatym łupem… Na próżno usiłowałem przypomnieć jeszcze coś więcej ze starych dziejów przywiązanego do Żyżmor. Nie wiem, czy zawiodła pamięć, czy w istocie nic tu nie zaszło godnego uwagi, dosyć, żem nic nie przypomniał, oprócz artykułu w „Wiadomościach brukowych”, pt. Jak śpiewają w Żyżmorach. Ciekawa to historia łaskawi czytelnicy, godna służyć za przedmiot do poematu, – posłuchajcie.
W roku 1792, kiedy większéj części miast i miasteczek litewskich odjęto ich przywileje, burmistrz żyżmorski udał się do Warszawy i przez usilne starania zdołał dla swojego miasta uzyskać ich potwierdzenie. Wrócił z przywilejem królewskim, nadającym miastu swobody i nową pieczęć wyobrażającą biskupa i klęczącą przed nim niewiastę, z Opatrznością u góry i napisem: „Pieczęć miasta J. K. M. i K. P. miasta Żyżmor”. (Pieczęć tę sztychował p. Baliński w Starożytnej Polsce, t. III, s. 349.). Tryumfalny ten powrót napełnił radością serce magistratu i sławetnych obywateli żyżmorskiego grodu. W kościele śpiewano Te Deum, w mieście bito z moździerzy (w Żyżmorach były moździerze), a w izbie obrad miejskich dano ucztę, na którą oprócz mieszczan zjechało się wiele okolicznej szlachty. W liczbie tej ostatniej przybył zaproszony dyspozytor czy ekonom z pobliskiego miasteczka Strawiennik.
No! gdzie uczta, tam i wrzawa,
A gdzie wrzawa – tam i bitwa.
Więc jak należy i jak niesie obyczaj, przyszło do bitwy między szlachtą a mieszczanami; pierwszymi dowodził ekonom ze Strawiennik, drugimi burmistrz żyżmorski. Szablic nie było, szlachta ich nie wzięła z domu, mieszczanie nosić nie mieli prawa, więc się bito wedle klasycznej tradycji na kije i pięście. W piérwszém natarciu ekonom strawiennicki ugryzł nos burmistrzowi. Nie znam w literaturze nikogo, co by tak dobrze opisywał bitwy, jak w Grecji Homer, w Anglii Walter Skotta, u nas Kaczkowski; ale żaden z nich nie wpadł na myśl ugryzienia nosa któremu ze swoich bohaterów. Ani pod Troją, ani w górach mglistej Kaledonii, ani Sanockiém do niczego podobnego nie przyszło jak w Żyżmorach. Jak się skończyła Monachomachia historia podaniowa milczy: nie wiadomo, czy urodzona szlachta, czy sławetni mieszczanie otrzymali plac boju; to pewna, że burmistrz został bez nosa, a w aktach wileńskich zapisano pod d. 13 marca 1792 manifest, w którym mieszczanie żyżmorscy, żaląc się na wijolencyją, piszą: „że odtąd stróżowie nocni w Żyżmorach, zamiast wołania: ostrożnie z ogniem wołają: ostrożnie z nosem!”. Czy teraz są tu stróżowie nocni? czy śpiewają, jak dawniej śpiewano w Żyżmorach? nie mogłem sprawdzić, bom rankiem przejeżdżał przez to miasto; ale gdy konie wytchnęły, gdy furman ruszył po drodze, która stąd do Kowna poczyna być fatalnie grząską, nie patrzyłem na fizjonomię spotykanych ludzi – tylko na ich nosy.
Z miasteczka Żyżmor jedziemy do Rumszyszek… Tu mam się zobaczyć z ukochanym, a tak dawno niewidzianym Niemnem. Serce bije gorączkowo… zda mi się, że pomimo chłodnej jeszcze pory, kiedy się wykąpię w Niemnie, to odmłodnieję, jakem był młody przed lały, że łzy gorzkich doświadczeń kiedy wpuszczę do Niemna, to one mi na zawsze wypłyną z oczu albo zamienią się na łzy radosne. Niemen, powiernik, brat, przyjaciel, ochłodzi mię albo ociepli w miarę potrzeby, stanie się dla mnie Jordanem, chrzestną rzeką odrodzenia.
Od lat sześciu, od czasu jakem się kąpał w Niemnie, wszystko się zmieniło na świecie. Kąpałem się w Niemnie w Rumszyszkach… i cóż powiecie? Niemen się zmienił – Niemen stracił swoję lekarską dla ducha własność…
Pod Rumszyszkami Krzyżacy nieraz staczali walkę z Litwą, bo tu była ich przeprawa przez Niemen do naszej krainy. Zresztą miasteczko małe, na wzgórzach położone, ma kościół odwieczny, którego Zygmunt III w r. 1599 pomnażał fundusze – plebanię na górze za miastem, trzy czy cztery karczmy, a resztę nic, co by zasługiwało na uwagę. Ale minąwszy je, otwiera się na lewo wspomniały widok na Niemen, którego drugi brzeg należy już do Królestwa Polskiego. Tu się rozpoczynają groźne dla żeglarza niemeńskie rapy, czyli kamienie granitowe zawalające koryto rzeki i kupą rozrzucone po obu jéj stronach. Niektóre z nich, zdaje się, że przy małéj wodzie w jesieni, z niewielkim trudem dałyby się wydobyć z rzeki, innych, jeszcze za Stanisława Augusta sprowadzeni z Anglii nurkowie, skruszyć nie mogli.
Oto są nazwiska celniejszych rap pomiędzy Rumszyszkami a Kownem, któreśmy wypisali z rękopiśmiennego pamiętnika, jakiegoś szypra płynącego wiciną w 1824 r: Kozak przy wiosce Pilon; Szołudźko przy folwarku Lewonowo; Wrona z grupą kamieni zwanych Wronięta, nieopodal wsi Kępisko; Księdzowa Soła, tamże; Biczenięta przy wsi Gostełanach; Bicze przy wsi Sołomiance, najgroźniejsza z rap okolicznych; Kania przy Zegrzu; Bojarka, tamże; Dziewięć ostrowów, pod Pożajściem; Czortowa łaźnia, tamże; na koniec Jodź przy miasteczku Królestwa Poniemuniu. Do któréjś z tych rap, podobno do Czortowéj łaźni, przywiązana jest legenda, że szatan zniósł kamień na obalenie jakiegoś kościoła jezuitów czy kamendułów budującego się w Pożajściu; lecz gdy nade dniem kur zapiał, upuścił go do rzeki.
Rapy te, groźne dla żeglugi niemeńskiéj, dla wicin wiozących Niemcom nasze litewskie zboże, już w XVI wieku zwróciły uwagę rządu. Mikołaj Tarło, chorąży przemyski za Zygmunta Augusta, większe i niebezpieczniejsze skały od Grodna aż do granic pruskich wielkim kosztem usunął; resztę téj wielkiéj, prawdziwie obywatelskiéj roboty, zamierzał dokonać król Stanisław August. Komisji skarbowéj poruczono to dzieło, za naleganiem wiekopomnego podskarbiego Tyzenhauza. Jezuita Narwojsz kierował robotą, do której ostatecznego końca nie przyszło. Z głazów wyjętych z rzeki miał być pod Rumszyszkami pomnik, a na nim napis łaciński. Do pomnika podobno nie przyszło; ale Krasicki zachował w swoich pismach ów łaciński projektowany napis. Przyda się kiedyś może, gdy obywatelskie usiłowania usuną z Niemna owe bicze, konie, kozaki i wrony, o których twardą pierś rozbijają się krwawo wypracowane plony naszych pól i złote nadzieje naszego biednego handlu. A my tymczasem przetłumaczmy na polski język owe łacińskie wiersze: może przyszły pogromca rap niemnowych zechce po polsku utrwalić pamięć swojego dzieła.
„Illa ego tot saeclis latitans sub flumine rupes”.
Skała przez tyle wieków w głębi wód ukryta,
Wyparta silną ręką, dzienne światło wita.
Com darła piersi statków, łamała je w drodze,
Dziś na ląd wydobyta, nikomu nie szkodzę.
Płyń wiosłem tryumfalném flisie ośmielony,
Bogactwa twego kraju wieź w dalekie strony,
I pomnij: że choć spotka najtwardsza mozoła,
Zawsze miłość ojczyzny zwyciężyć ją zdoła.
Ale jeszcze nie przyszły te błogie czasy: rapy rumszyskie są postrachem litewskiego wicinnika; kilka czeladzi, czyli wicinnych osad żeglarskich, dla przeprowadzenia statku sprzęgają się razem; sternik i odbojnik ustępują swój stér i rudel doświadczeńszym miejscowym wieśniakom, – a mimo to nieraz wiciny nasze padają ofiarą rap rumszyskich.
„A ojciec Niemen, mnogich piastun łodzi,
Gdy rumszyskiego napotka olbrzyma,
Wkoło go mokrém ramieniem obchodzi,
Dnem podkopuje, pierś górą wydyma;
Tém natarczywiéj broniąc się powodzi,
Na twardych barkach gwałt jéj dotąd trzyma:
Ani się wzruszy skała w piasek wryta,
Ani jéj rzeka ustąpi koryta”.
(Mickiewicz – Grażyna).
Dla kontrastu, obok poetycznego opisu rap niemnowych umieśćmy prozaiczny ich opis z pamiętnika prostego szypra, na który jużeśmy się przy wyliczeniu tychże rap powoływali.
„Rapa burzyła się jak woda gorąca w garnku, cała woda z dna wytryskiwała. Łoskot wody o skałę nie jest prostym szumem, ale, jak mię upewniali sternicy, jest szczekaniem suki wodnéj, która dawniéj nazbyt srodze kąsała wiciny. Rozwalono ją prochem, a na brzegu naliczyłem do 80 większych odłamków; było ich więcej, ale zabrano do folwarku na różne potrzeby. Przy rapie jest jakby wodospad i widocznie woda po kamieniach rzuca się w pochodzistość. Szumi w całej szerokości rzeki, a huk rozbijania się wody o kamienie prawie głuszy. Na brzegu (w Biczach) widać dziesięć kamieni z wody wyciągniętych; niektóre o półtora raza wyższe ode mnie”.
Takie kaprysy ma nasz cichy, potulny Niemen. O! bo czasem najcierpliwszemu nie stanie cierpliwości.
Niemen, nasz rodak, gniewa się jak może
Za naszej ziemi owoce:
Nierad, że Niemcom prowadzimy zboże,
Nasze wiciny gruchoce.
Tak sobie po prostu sformułowałem potrzebę groźnych rap na cichym Niemnie – bo u Boga nic się nie dzieje bez przyczyny.
Monotonna i mało urozmaicona droga z Wilna do Żyżmor, odtąd aż do Kowna poczyna być prawdziwie malowniczą. Długo po lewéj naszéj ręce mamy Niemen, po prawej lasy liściowe i sosnowe, niegdyś ciągnące się bez przerwy, dziś poprzerzedzane, góry, które przeklina furman, ale które dają przecudne widoki.
Ujechawszy parę mil z Rumszyszek wśród cudnej miejscowości, ujrzeliśmy na lewo wychylające się z lasu wieże kościelne: – to Pożajście, niegdyś najbogatsza w Polsce fundacja, kościół kamedułów, dziś cerkiew greko-rosyjska.
Choćbym miał znudzić czytelników, opiszę dawny stan tego kamedulskiego klasztoru i kościoła. Jedno źródło mamy w Starożytnej Polsce, drugie w rękopiśmiennym pamiętniku szypra wicinnego, na który już się parę razy powoływałem, a który przed 34 laty, zwiedzał ów kościół i klasztor pod przewodnictwem brodatego, w biały habit ubranego mnicha.
Jadąc z Wilna do Kowna zbacza się z drogi na lewo i po kwadransie drogi jadąc sosnowym lasem, jesteśmy już w eremitorium kamedulskiém, Pożajściu, po łacinie Mons Pacis – po polsku Góra Paca albo góra pokoju. Kościół o dwóch zegarowych wieżach uderzał swym majestatem; otaczał go ogród owocowy, a w ogrodzie były osamotnione domki zakonników, Takie jak na Bielanach pod Warszawą i Krakowem. To miejsce zowie się Forestarium, stanowi plac czworoboczny otoczony zabudowaniami. Trzy skrzydła tych zabudowań składały się z pomieszkań przeznaczonych dla tych, którzy tu żądali gościnności; czwarte skrzydło zajmował kościół. Od bramy w prawo była tak zwana sala Pacowska, jednopiętrowa, ozdobiona pięknemi malowidłami89. Nade drzwiami portrety fundatorów (Krzysztofa Paca, kanclerza litewskiego i jego żony, Elżbiety Eugenii z hrabiów de Mailli); po rogach widoki kościołów kamedulskich w Polsce, jako to: w Wigrach, na Bielanach pod Warszawą, na Bielanach pod Krakowem (Mons Argentini), – portrety fundatorów tych miejsc były pod każdym widokiem. W tej sali są znakomitego włoskiego pędzla cztery obrazy: pierwszy Nawiedzenie św. Elżbiety; drugi Obrzezanie Chrystusa; trzeci Wniebowzięcie z podpisem Ferdinando della Croce 1671; czwarty Rozmowa Chrystusa z doktorami. Piąty obraz św. Romualda otoczonego aniołami, lubo wartością pędzla ustępował poprzednim, zawsze jednak był dziełem, którego by się nie powstydziła żadna galeria obrazów90. „W téj sali zachowano ekran, na którym tak doskonale odmalowany był kominek z palącym się ogniem, że Karol XII, przybywszy tu w r. 1706, kiedy wszedł do sali zziębły, chciał się przy nim ogrzać. Lecz poznając złudzenie, zagniewany trącił go nogą, od czego została plama z błota, któréj kameduli dla pamiątki zmywać nie chcieli91”.
Sam kościół jest rotundą spartą między przyległemi murami. Wznoszą się nad nim dwie niewielkie wieże, które razem z półowalnym przedsionkiem stanowią jego fronton. Wszystko z ciosowego kamienia. Ogół tego, lubo niewielkiego, kościoła, uderza harmonią i majestatem. Wszystkie ściany są powleczone marmurem czarnym i czerwonym, we fladry. W wielkim ołtarzu jest Nawiedzenie Najświętszej Panny, – takiż sam obraz znajdował się za ołtarzem, w chórze, gdzie się modlili zakonnicy. Oba obrazy miały być ozdobione kamieniami, złotem i argenterią, ale Francuzi w 1812 roku zrabowali te kosztowności. Inne ołtarze są: św. Marii Magdaleny92, św. Krzysztofa, św. Kazimierza (1714 przez Kazimierza Ancutę biskupa wileńskiego), św. Benedykta, Romualda i Bonifacego. Kościół łączy się z resztą zabudowań korytarzem, także ozdobionym w obrazy i freski. W zakrystii był obraz Karola V cesarza w płaskorzeźbie i kilka malowideł. Pod kościołem znajdują się sklepy ze zwłokami fundatorów. Ciemna marmurowa tafla na posadzce kościoła złotemi literami wskazuje ich miejsce. Leży tu fundator Krzysztof Pac, jego żona Elżbieta de Mailli, troje ich dzieci, kilku wiernych sług i jakaś Pacowa z domu Potocka. Kościół nie ma organów, których ścisłość reguły kamedulskiéj nie dopuszcza. Malowidła odznaczały się niepospolitym pędzlem, kościół celował smaku pełną, włoską strukturą. Rzadkim w Polsce przykładem, ocalało tu imię architekta kościoła: był nim Ludwik Fredo, Włoch, który późniéj zostawszy braciszkiem kamedulskiego zakonu, tutaj umarł. W refektarzu był jego portret93.
Osiem milionów złotych polskich miała kosztować fundacja kościoła i klasztoru w Pożajściu; sam szatan (według podania) miał przeszkadzać téj budowie. Pobożność i wytrwałość zaradziły kosztom, przemogły przeszkody. Konstytucje sejmowe parę razy utwierdzały tę fundację; kameduli trwali tu od r. 1667 do 1831, to jest: blisko przez lat 200. Nie zostawili żadnego śladu swojego bytu, żadnego dzieła w druku, żadnéj kroniki w rękopiśmie.
Prawda, że Francuzi w r. 1819 zniszczyli Pożajść, ale do przechowania jego pamiątek nie przyczyniali się wcale księża kameduli. Niemcewicz zwiedzający to miejsce w r. 1819 na próżno się dopytywał o treść niektórych z uwiezionych obrazów.
„Zapytywałem prowadzącego mię kleryka, potem i zakonnika, krótką odebrałem odpowiedź: nie wiemy. Przecież kleryk lat już 4, zakonnik 22 tu mieszkali.
Pytałem o bibliotekę; odpowiedziano mi, że od czasów wojny francuskiej, jak była przerzuconą, dotąd w nieporządku zostaje w stosach pod dachem.
– Przecież – rzekłem – przez lat siedem był czas ułożyć ją i spisać.
– My się w tych rzeczach nie kochamy – była cała odpowiedź”.
Za bytności Niemcewicza w Pożajściu było już tylko czterech kapłanów i 5 kleryków. Znaczna część dóbr oderwana została od Pożajścia, jednakże 70 000 zostawało im jeszcze dochodu. Nie mając pod ręką ścisłego wykazu funduszów kamedulskich, bierzemy o nich jaką taką wiadomość z pamiętników szypra. „Za Apnarami leży okolica Zegrz nad Niemnem, tu orano popar komedulski. Ekonom staruszek z tak długim, szerokim i gęstym wąsem, jakiego jak żyję nie widziałem, opowiadał mi, że się zowie Ż., że służył niegdyś w brygadzie kowieńskiej. Objaśnił, że kameduli mieli dawniej więcej niż 200 chat, ale po rozbiorze kraju Prusak zabrał ich majątki za Niemnem i ledwie tu zostało chat 70 do 80, w dwóch folwarkach i dlatego księża tak się odłużyli, że nie mają z czego żyć”. To było w r. 1829, to jest w lat 10 po bytności Niemcewicza. „Pod pozorem szczupłej intraty, – pisze Niemcewicz – zakonnicy wyrobili sobie pozwolenie jedzenia z mięsem. Idąc nazad (z Eremitorium) przechodziłem około potężnej skrzyni pełnej spleśniałej wody. Tam kameduli, gdy jeszcze ściśle trzymali się reguły, chowali i mnożyli żółwie; dziś kurczęta, wołowina i barany zastępują te nędzne płazy”.
Nigdzie może jak w Polsce zakony nie odznaczały się takiém niedbalstwem z jednéj, a taką zasługą krajową z drugiéj strony. Jezuici (mówimy tylko o zasługach i pracy), pijarowie, dominikanie, bazylianie, misjonarze, jakże rażącą stawią sprzeczność z bernardynami, franciszkanami, kamedułami i innemi zakonami strictae observantiae. Nie obchodziły ich rzeczy światowe, a przecież pełne są dawne akta ich spraw ze szlachtą, o kawał gruntu czy łąki, o toń rybną. Ale dajmy pokój uwagom, które dziś już do niczego nie posłużą.