Kitabı oku: «Skarby»

Yazı tipi:

Tam skarb mój, gdzie serce moje

Dla Ani


 
– Miła oku, a licznym rozżywiona płodem
Witaj, kraino mlekiem płynąca i miodem —
 

Rozdział I. Po którym nie należy sądzić o pozostałych

– Przecież już jest wiosna! – rzekł Olek, wyglądając przez otwarte okno sali jadalnej na rosnące w podwórzu kasztany. – Jest już wiosna, pączki lada chwila popękają, wiśnie w Niżpolu już na pewno kwitną, a pola są zielone i miękkie jak atłas. A my siedzimy w Warszawie! A to wszystko dlatego, że ja chodzę do szkoły. Bodajby piorun trzasnął tę szkołę!

Marta, która właśnie nalewała dla kota mleko na spodek swej filiżanki, choć miała to surowo wzbronione, postawiła ów spodek pod stołem i rzekła ze smutkiem:

– Na pewno jest teraz mnóstwo małych kurcząt i żółtych kaczuszek, jak przyjedziemy, już będą duże!

– Wolałbym nie mieć jeszcze trzynastu lat! Uczyłbym się w domu i siedzielibyśmy jak dawniej cały rok w Niżpolu – dodał Olek z głęboką goryczą. – Głupi byłem, ciesząc się z tej szkoły, wielka pociecha być dorosłym i siedzieć całą wiosnę w mieście. A teraz w dodatku spóźnię się na łacinę – dodał, rzucając okiem na zegar. – Zresztą nic mnie to nie obchodzi, chciałbym, ażeby mnie wyrzucili! Przynajmniej wrócilibyśmy zaraz do Niżpola.

– Och, Olku! – jęknęła zgorszona Marta, ale w tej właśnie chwili weszła matka i z uśmiechem pełnym radosnego zawstydzenia rzekła:

– Dzieci, zdecydowaliśmy z ojcem, że pojutrze jedziemy do Niżpola. Olek skończy kurs w domu. Jest wiosna… – mówiąc to, matka wyglądała trochę jak przyłapany na gorącym uczynku figlarz, zarumieniony, ale i pełen uciechy.

Olek oszołomiony nagłą wiadomością w pierwszej chwili nie zrozumiał, a Marta uchwyciła matkę za rękę i spytała drżącym z radości głosem:

– Jak to, mamo, doprawdy pojutrze wracamy do Niżpola?

– Tak – odpowiedziała matka – właśnie pojutrze. Przez dziś i przez jutro trzeba zwinąć mieszkanie i spakować rzeczy, jeśli więc chcecie, ażebyśmy zdążyli, musicie dołożyć wszelkich starań, a głównie nie przeszkadzać starszym.

Teraz dopiero Olek zrozumiał, że to nie sen i z radości cisnął teczkę z książkami pod sam sufit.

Trzeba było czym prędzej oznajmić nowinę młodszemu rodzeństwu; puścił się więc do dziecinnego pokoju, przedeptując po drodze ogon kota, który nazywał się Mokronowski i lubił spokój.

Ale Marta chciała być pierwszą zwiastunką radosnej wieści, więc zamiast biec przez przedpokój, przeleciała przez sypialnię rodziców i wpadła do pokoju dziecinnego o jedną sekundę wcześniej niż Olek. Zasapana nie zdążyła jeszcze powiedzieć pierwszego słowa, gdy we drzwiach ukazał się Olek. Zobaczywszy Martę pierwszą, obraził się:

– Dobrze! Mów sobie sama! – wykrzyknął i odwrócił się plecami do pokoju z zamiarem wyjścia..

Teraz Marta się obraziła:

– Ależ nie! Proszę cię, mów! – Ania zaczęła się strasznie śmiać, a Tom, który pisał właśnie w pocie czoła „Mama kupiła maku”, położył pióro i zapytał:

– Co się stało?

Wtedy Olek i Marta zdecydowali się i powiedzieli jednocześnie:

– Pojutrze jedziemy do Niżpola!

Na te słowa powstał hałas nieopisany. Nik, Tom i Ania, pochwyciwszy się za ręce, zaczęli tańczyć w środku pokoju, wyśpiewując na całe gardło pieśń małp z Księgi Dżungli, a Olek zatopił ręce w kieszeniach i patrząc z pogardą na niesforne rodzeństwo, rzekł:

– Oto są prawdziwe małpy. – Nim się jednak opamiętał, został schwycony za ręce i musiał tańczyć pospołu z rodzeństwem, śpiewając zwycięsko:

 
trop stracony
mniejsza o to!
my z ochotą
ciągniem siebie
za ogony!
 

Całe szczęście, że właśnie niania i panna Maria były w kuchni, inaczej nie wiem, jak by się to wszystko skończyło.

Tymczasem Marta, widząc, że te objawy dzikiej radości coraz gwałtowniejsze zaczynają przybierać formy, zawołała bardzo głośno:

– Jeżeli nie uciszycie się natychmiast, nic wam już więcej nie powiem – uciszyło się więc i Tom rzekł:

– Mów – i nastała chwila ciszy, bowiem Marta, Bogiem a prawdą, nie wiedziała wcale, co by tu powiedzieć; wkrótce jednak przypomniała sobie słowa matki, rzekła więc:

– Jeżeli chcecie, żebyśmy zdążyli wyjechać pojutrze, trzeba się o to postarać. Powinniśmy zgromadzić nasze rzeczy, zachować się przyzwoicie, pomagać starszym, a nie przeszkadzać.

– No tak, to już na dziś dosyć pisania – zawyrokował Tom i włożył kajet do szuflady, gdzie w największym porządku, jedne obok drugich leżały ołówki, gumki, farby, papiery, sznureczki, buteleczki od perfum, zepsute lampki elektryczne i tysiące potrzebnych rzeczy, które zapobiegliwy Tom gromadził, mając najgłębsze przekonanie, że wszystko przydać się może w odpowiedniej chwili.

Wszystkie te osobiste drobiazgi postanowił spakować w wielkie pudło od klocków i właśnie zaczął zabierać się do tej czynności, gdy spotkało go wielkie rozczarowanie. Panna Maria, powróciwszy z kuchni, zdziwiła się bardzo, iż przerwano lekcje, i kazała natychmiast do nich powrócić.

– Na pakowanie czas jeszcze będzie, przede wszystkim trzeba spełnić swoje obowiązki – oznajmiła.

Tak, i ten dzień wyjątkowo trzeba było spędzić jak każdy inny, toteż dzieci poczuły się pokrzywdzone. Olek spóźnił się do szkoły, Nik dostał trójkę za nieuwagę, wszystko poszło źle i zdaje mi się, że wieczorem nikt nie był zadowolony ani z dnia, ani z siebie.

Rozdział II. Tom i bilet

Naprzód pojechali na stację: Jan, Marysia, Brygida, Mokronowski i rzeczy, potem ojciec z Olkiem, Martą i Nikiem dorożką, a na końcu powozem: matka, panna Maria, Tom, Ania i foks.

Na stacji było jak zwykle straszne zamieszanie. Z trudem się odnaleziono i umieszczono wygodnie; matka z dziewczynkami i panną Marią w jednym przedziale, ojciec z chłopcami i foksem w drugim.

Ze dwadzieścia razy przybiegł jeszcze Jan z przeróżnymi paczkami i pytaniami, z pięć razy przybiegła Marysia; Brygida, ma się rozumieć, nie ruszała się już wcale ze swego wagonu, w śmiertelnej obawie, że zostanie.

Parę razy jacyś państwo chcieli wsiąść do tego samego przedziału, ale ojciec bronił go mężnie i musieli pójść dalej; nareszcie wszystko się uspokoiło i pociąg ruszył.

Prawie zaraz potem Nik z Tomem pobili się przy oknie, Nik bowiem usiadł na stoliku i zasłonił sobą całe okno tak, że nikt już więcej prócz niego nie mógł wyglądać; Tom naturalnie chciał również oddać się tej najmilszej w kolei czynności, a że Nik nie uważał na jego grzeczne prośby, pociągnął go więc znienacka za nogi. Nik spadł, ale przewrócił sobą Toma na ławkę, przy czym dał mu parę porządnych szturchańców.

– Wstydźcie się, chłopcy! Ledwo ruszyliśmy, a już rozpoczynacie kłótnie – zgromiła panna Maria, wchodząc do przedziału. – Nik, usiądź tu z boku na ławce, to będziecie mogli razem wyglądać.

Ale Tom zniechęcił się do wyglądania, siadł w rogu ławki i nadął się.

Tymczasem ojciec powrócił z drugiego przedziału, usiadł, wyjął z kieszeni bilety i zaczął je przeliczać. Tom przysunął się do niego.

– Który bilet jest mój, papo? – zapytał.

– Ten, który sobie wybierzesz, mój mały – odparł ojciec z uśmiechem.

– Jak to? Który sobie wybiorę? Więc proszę papy mi dać ten bilet.

– Dobrze, ten właśnie może być twój, ale ci go dać nie mogę, bo zgubisz. Schowam go tu do kieszeni, a kiedy przyjdzie konduktor, powiem, że ten właśnie jest twój – odparł ojciec.

Ale Tom się uparł:

– Nie zgubię, papo, słowo daję, że nie zgubię. Schowam go doskonale. Och, proszę mi go dać!

– No dobrze – zgodził się ojciec – pamiętaj jednak, Tomku, że jeśli go zgubisz, będziesz musiał wysiąść na najbliższej stacji. Nic nie pomoże! Bez biletu jechać nie pozwolą nikomu.

Tom wziął bilet i schował go do kieszeni spodni, ręki jednak nie wyjmował z kieszeni, aby dobrze czuć pod palcami twarde jego końce. Chwilę siedział napuszony i dumny. W końcu jednak nie wystarczyło mu wewnętrzne poczucie własnej odpowiedzialności i wagi. Postanowił zaimponować innym. Wstał więc i przeszedł do przedziału dziewczynek.

– Czy masz swój bilet? – spytał Marty z pozorną niedbałością w głosie.

– Swój bilet? Nie, nie mam – odrzekła Marta bez wzruszenia i wskoczyła na ławkę, by położyć beret w siatce.

Tom zniżył się do Ani, pewien tym razem efektu.

– Aniu, czy masz swój bilet? – powtórzył pytanie.

– Nie mam – powiedziała Ania i spojrzała na Toma z zaciekawieniem.

Wówczas Tom wyciągnął z kieszeni biały, sztywny kawałek kartonu i rzekł z godnością:

– A ja mam!

– To jest bilet? Prawdziwy? – zapytała Ania, dotykając go paluszkiem.

– Nie dotykaj, bo zgubisz – rzekł Tom pełen powagi i majestatu – a wówczas musiałbym wysiąść na najbliższej stacji. Nie mógłbym przecież jechać bez biletu!

– Mógłbyś wleźć pod ławkę – rzekła, śmiejąc się, Marta – a tymczasem puść mnie do okna.

– To nie byłoby uczciwie! – zaprotestował Tom.

– Owszem, bo przecież bilet naprawdę jest kupiony, a gdyby zginął, to byłby tylko wypadek.

Tom nie był przekonany; zawrócił i wyszedł na korytarz. Bilet swój schował do kieszeni kurtki, ale po chwili nie wydało mu się to bezpieczne. Wyjął więc chusteczkę do nosa, zawinął nią bilet i schował do kieszeni spodni. Potem zaczął wyglądać oknem.

Było niezmiernie przyjemnie patrzeć, jak wszystko ucieka sprzed oczu z szybkością niepomierną, jak dym wielkimi kłębami przelatuje, układając się w najdziwaczniejsze kształty i formy, jak widok zmienia się z sekundy na sekundę. Drzewa, chaty, słupy uciekały zawrotnie szybko i patrząc na nie, Tom rozmyślał nad tym, jak dobrze jest być małym człowieczkiem i pędzić naprzód godzinami bez najmniejszego zmęczenia.

– Ale ta biedna lokomotywa to już sapie! – przewinęło mu się przez odurzoną myśl.

Napatrzywszy się do syta, wrócił do przedziału. Olek właśnie zabierał się do książki, a Nik rozparty na ławce starał się dobrać jakąś melodię do skocznego taktu pędzących wagonów. Ojciec czytał gazetę.

– Chłopcy, oto macie bułeczki z szynką i czekoladę – rzekła panna Maria, wchodząc i położywszy dwie serwetki na stole, wyszła. Olek i Nik, bliżej siedzący, schwycili serwetki, okryli się i zaczęli jeść. Tom zaś wyjął chusteczkę, rozpostarł ją na kolanach i zabrał się również do jedzenia. Potem wstał, wytarł usta i wyszedł godnie na korytarz.

Wtem drzwi przeciwległego końca wagonu otworzyły się i weszli dwaj konduktorzy; zaraz też odsunęli drzwi pierwszego z brzegu przedziału i Tom usłyszał głos:

– Proszę o bilety.

Wtedy przypomniał sobie bilet i spokojnie włożył rękę do kieszeni, ale pod palcami poczuł tylko chusteczkę. Wyjął ją więc i wytrząsnął. Nic nie wyleciało. Tom włożył rękę do drugiej kieszeni… scyzoryk i sznurek… do kieszeni górnych… kalendarzyk, notesik!

W śmiertelnym przerażeniu Tom przypomniał sobie, że w przedziale wyjmował chustkę do obtarcia ust, wszedł więc nieśmiało i spojrzał na podłogę, potem pod ławkę, potem na ławki… nigdzie! Rozejrzał się: ojciec i Olek czytają, Nik wygląda oknem.

Tymczasem kroki konduktorów już blisko. Tom wykrztusił więc:

– Papo…

– A co, Tomku? – spytał ojciec zza gazety.

– Zgu… zgubiłem mój bi… bilet! – gazeta uchyliła się i ojciec spojrzał zdziwiony.

– Zgubiłeś bilet? Ależ to niemożliwe!

– Tak… zgubiłem!

– Nigdy w to nie uwierzę! Przecież miałeś go tak dobrze schować! Poszukaj, tylko starannie.

Wówczas Tom wywrócił jedną kieszeń, potem drugą, potem obie kieszenie kurtki. Wyleciało dużo rzeczy, ale biletu nie było.

Tom siadł na ławce i zaczął rzewnie płakać.

Ojciec tymczasem rzekł stanowczo:

– Będziemy musieli zatrzymać pociąg i wysadzić cię, nie ma innej rady!

Rozpacz ogarnęła Tomka. Pozostać tu, gdzieś w polu, sam jeden? Może jeszcze na całą noc? Nie, nigdy!

– Papo – wyszlochał – może bym mógł wleźć pod ławkę?

Wówczas stało się coś dziwnego, ojciec wybuchnął śmiechem, śmiał się tak, aż mu łzy spływały po twarzy. Śmiali się również Olek i Nik, aż Marta i Ania przybiegły z tamtego przedziału i także zaczęły się śmiać, choć same nie wiedziały czego.

Tom osłupiał. Łzy zawisły mu na rzęsach, a usta się otworzyły. Nie mógł zrozumieć, jak mogą się śmiać z tego, że on, mały, bezradny chłopiec będzie musiał zostać sam jeden w lesie albo na polu!

W końcu ojciec uspokoił się, przyciągnął Tomka i rzekł:

– Trwoga, którą przed chwilą przebyłeś, niech ci będzie słuszną karą. Mam nadzieję, że zapamiętasz to sobie na przyszłość. Oto jest twój bilet; zgubiłeś go, wyciągając chustkę z kieszeni.

Kamień spadł z serca Toma. Ucałował rękę ojca.

Właśnie konduktorzy weszli i jeden powiedział:

– Panowie, proszę o bilety.

Tom wyciągnął swój i odwrócił się do okna, aby nie zobaczyli, że płakał.

Rozdział III. Nasze domy

Kiedy już minął pierwszy szał radości wywołanej przyjazdem, kiedy już dzieci jak rozbrykane źrebięta przebiegły cały dom, park, ogród owocowy, stajnie i obory, zebrały się wszystkie na końcu parku, w dużej, okrągłej altanie, utworzonej z wielkich, starych lip stojących kręgiem.

Liście na wszystkich drzewach były jeszcze malutkie i cudnie zielone, ciemne, pachnące fiołki pokryły cały trawnik nad stawem, że się wydawał fioletowy.

Powietrze napełnione było tym cudownym, świeżym zapachem wilgotnej, ciepłej ziemi, kwiatów wiosennych, na wpół rozwiniętych drzew, aż dzieciom piersi rozsadzała niepojęta radość i wesele.

Nik coraz to śpiewał i wykrzykiwał, aż echo niosło po parku, a Ania jednej chwili nie mogła ustać na miejscu, podskakiwała, kręciła się na jednej nodze, wywracała, tarzała w wilgotnej trawie.

– Cy widzieliście scenięta Ledy? – zapytała. – Są to najładniejse scenięta na świecie! I jeden jest mój. Tak, Tomie, naplawdę mój. Papuś mi go dalował!

– Ech! Co tam twoje „scenięta” – rzekł lekceważąco Tom – ale co za cudownego źrebaka ma Sułtanka! To dopiero jest na co patrzeć. Prawda, Olek?

Ale Olek w tej chwili był bardzo zajęty, złapał bowiem małą, zieloną żabkę i przyglądał się jej tak, jakby nigdy w życiu zielonej żabki nie widział.

– Olek, chodźmyż nareszcie do naszych domów – zaproponował Nik.

– Przypatrz się tylko, Niku, co za śmieszna żabka, mokra, śliska…

– A… podoba ci się tak bardzo? Masz ją! – zawołał Nik i nim się Olek spostrzegł, pochwycił żabkę i wpuścił ją bratu za kołnierz. Olek wrzasnął jak opętany, czując, jak mokre, zimne stworzenie zsuwa mu się po piersiach do pasa i rzuca niespokojnie w okolicach żołądka.

Podskakując nerwowo, rozpiął energicznie bluzę, krzycząc wciąż, zapuścił rękę za koszulę, złapał niewinne stworzenie i cisnął daleko od siebie. Potem puścił się za Nikiem, który przezornie nie czekał na wynik całej sprawy. Że miał dłuższe nogi dopadł go przy murze i obaj potoczyli się po trawie, nie żałując sobie kuksańców, ku wielkiej uciesze Ani i Toma, którzy pokładali się ze śmiechu, patrząc na tak zajmujące widowisko. Marta jednak nie lubiła tego rodzaju przyjemności, rzuciła się więc między braci jako rozjemca, przy czym oberwała sporo na własny rachunek.

Po paru chwilach wszystko się uspokoiło, chłopcy wstali, otrzepali ubrania, przygładzili włosy i wszyscy razem zgodnie udali się do „swoich domów”.

Osobiste domy dzieci znajdowały się w sadzie pod postacią wspaniałych, rozłożystych jabłoni. Każde z nich miało swój dom o większej lub mniejszej ilości pokojów i pięter, zależnie od szczęścia. Jaki kto sobie obrał dom, przy takim musiał pozostać przynajmniej przez tydzień, pod grozą utraty szacunku innych.

Olek, Marta i Tom wiernie trzymali się swoich siedzib od lat już wielu, ale Nik nie mógł jakoś miejsca zagrzać. Mieszkał już w ciągu burzliwego swego żywota w wielkich kamienicach o czterech i więcej piętrach, to w parterowych lepiankach, to w zgrabnych pałacykach o szerokich, wygodnych gałęziach, przepraszam – pokojach, to znowuż w gotyckich apartamentach niesłychanie podobnych do starych grusz.

Olek pogardzał podobną zmiennością upodobań, był już jednak ustalony zwyczaj wybaczania Nikowi więcej niż innym.

Nikowi zaś każde nowe mieszkanie wydawało się z początku idealne i niezmiernie przyjemne, właśnie najlepsze i z pewnością ostatnie; po upływie jednak pewnego czasu spostrzegał nowe, bardziej urocze i po krótkich wahaniach przenosił się ku zgorszeniu rodzeństwa.

Olek był w swoich upodobaniach stały, kochał swój dom. Od dawien dawna zajmował jedną i tą samą jabłoń, a raczej dom, o dwu piętrach, niedaleko muru. Na lewo od wieków sąsiadował z Martą, która była wierna swemu pawilonowi, gdyż zawsze zadowolona była z tego, co miała i nie pragnęła nigdy więcej ani inaczej.

Tom zaś był stały przez miłość własną… Oto kiedy obejmował swój dom w posiadanie, wszyscy starali się go od tego odwieść. Olek twierdził, że jabłka, które drzewo rodzi, są kwaśne, Nik – że dom jest stary, że tę a tę gałąź na wpół uschniętą trzeba będzie zrąbać, a więc zmniejszy się ilość pokoi, że mrówek na nim więcej niż gdziekolwiek, a całość w ogóle robi wrażenie fatalne!

Ale Tom się uparł; upodobał sobie to stare, powyginane drzewo o gałęziach pokręconych dziwacznie i odtąd, pomimo że ogrodnik w istocie odpiłował jedną gałąź, pomimo że jabłka okazały się nie tylko kwaśne, ale i robaczywe, pomimo że mrówek było więcej niż gdzie indziej, a całość robiła wrażenie fatalne – trwał na stanowisku.

Daremnie Nik go nęcił, wskazując to a to drzewo bez porównania bardziej zachęcające. Tom był jak opoka, wolał spróchnieć razem ze swym drzewem i wraz z nim się zwalić, aniżeli dać za wygraną i przyznać, że zły zrobił wybór.

Ania znów była niesłychanie chwiejna w swych gustach; ile razy ktoś ze starszego rodzeństwa zachwalił dom jakiś, wnet Ania pałała chęcią posiadania go, choć włazić mogła zaledwie na najniższą gałąź. Zawsze jej się zdawało, że wszyscy mają domy lepsze od niej i zwykle dziedziczyła przybytki zmiennego Nika, z których wszakże niewiele mogła korzystać, albowiem zbyt były niedostępne na jej czteroletnie nogi.

Jabłonie w sadzie jeszcze nie kwitły, zaledwie wiśnie osypały się białym, puszystym kwiatem, tak delikatnym jak to pierwsze tchnienie wiosny, a tak radosnym jak uśmiech dobrego dziecka. Białe kule kwitnących wisien, pachnące i urocze, napełniły dzieci radością i weselem. Prawie że zapomniały o celu swego przybycia. Stały z zadartymi w górę głowami, wchłaniając rozkoszny, delikatny zapach. Nik westchnął głęboko i rzekł:

– Jest tak cudnie, że aż coś boli!

Ale Olek ofuknął go:

– Dziwak jesteś! Cóż cię ma boleć!

Nagle wszystkie dzieci krzyknęły z oburzenia: oto Ania nagięła ku sobie białą, rozkwitłą gałązkę i złamała ją, nieświadoma zła, które czyni.

– Wstydź się, Aniu – wołał Tom, zacisnąwszy pięści – wstydź się! Złamałaś kwitnącą gałąź. To musi ją strasznie boleć!

– Mój Boże, taka śliczna gałązka – westchnął Nik, a Marta dodała z przekonaniem:

– To wielki grzech niszczyć kwitnące drzewo.

Ania przeraziła się bardzo. Stała na środku ścieżki, kręcąc niepewnie ułamaną gałązkę… Miała wielką ochotę rozpłakać się, ale ambicja nie pozwalała jej na to. Dzieci zaś stały naokoło, trzęsąc głowami nad nią i nad jej gałęzią. W końcu zdecydowano wyruszyć do domów. Ania poszła ostatnia i puściła nieznacznie gałąź na ziemię, by zapomnienie pokryło tę sprawę, ale Tom, który zawsze wszystko widział i był nielitościwy, krzyknął:

– Tak, po to ułamała, żeby teraz rzucić! Brzydka dziewczyna!

Naturalnie tego już Ania znieść nie mogła, powiedziała krótko:

– Jesteś gorszy od Heroda! – zawróciła na pięcie i poleciała do domu.

– Bardzo dobrze – rzekł Tom obojętnie, choć mu porównanie nie poszło w smak, podniósł gałązkę i w kilku skokach dogonił dzieci, które dotarły do domów, Olek już nawet siedział w najlepszym pokoju ponad drogą i z zadowoleniem rozglądał się po okolicy, Nik ze zwinnością wiewiórki latał po swym ostatnim domostwie, a Marta spokojnie i statecznie sadowiła się między dwoma potężnymi konarami. Tom obszedł swą ruderę wokoło, wyrwał przez chustkę parę pokrzyw broniących wstępu i dostał się do przedpokoju. Potem podniósł głowę i poczuł najwyraźniej, że coś się zmieniło; bo czyż możliwe, żeby dostawał się wyżej przy pomocy tej tam gałęzi, której zaledwie dosięga palcami? Mój Boże, cóż to się stało? Naturalnie! Odpiłowano gałąź stanowiącą schody! Tom zlazł z drzewa, siadł na trawie i gorzko zapłakał.

– Tom, co się stało? Czego ryczysz? – zapytał niezbyt uprzejmie Olek.

– Moje schody… mój dom!…

– Masz też czego płakać! – rzekł pogardliwie Nik. – Stara była rudera, wszystko się waliło!

Marta zeskoczyła z drzewa, kucnęła obok Toma i ocierając mu twarz fartuszkiem, starała się pocieszyć go.

– Tyle jest przecież innych, ładniejszych drzew.

Ale Tom był niepocieszony. Zresztą wszystko się nagromadziło, żal złamanej gałęzi, złość na Anię za Heroda, teraz ten dom! Słowem, Tom nie dał się ukoić, wstał i bardzo smutny poszedł do parku, aby nie patrzeć więcej na inne jabłonie, które sobie obrzydził.