Kitabı oku: «Skarby», sayfa 3

Yazı tipi:

Rozdział VII. Julcia

Ania dostała na imieniny mnóstwo ciekawych i pięknych rzeczy. Więc przede wszystkim niebywałych rozmiarów pudło łakoci, którymi obdarowała wspaniałomyślnie swe bliższe otoczenie. Następnie cały stos starych żurnali, z których wycinała lalki, tworząc całe rodziny, klany, narody papierowe. Potem kilka ogromnych ilustrowanych ksiąg, roczników pism, których ryciny kolorowała Ania z mniejszym powodzeniem niż zapałem. Poza tym szpica Pusia z różową kokardą i piłkę.

W końcu dostała trzy lalki; pierrota, kolombinę i Julcię.

Pierrot i kolombina zyskali ogólne uznanie. Nawet Olek, obracając w rękach śliczną, zgrabną lalkę o olbrzymich oczach i giętkich członkach, raczył zauważyć, że: „ten pierrot to wcale ładny”, a Nik roztkliwiał się nad białą, lekką jak puch kolombiną. Ale Julcia spotkała się z niechęcią i ostrą krytyką.

– Hapka jakaś czy Pryśka – rzucił pogardliwie Olek, wychodząc z dziecinnego pokoju.

– Nawet trochę podobna do Jewdochy – dodał Nik, idąc w ślad za bratem.

Tom poddał Julcię ściślejszemu badaniu.

– Dlaczego nazwałaś ją Julcią? Takie imię jak gdyby się masło roztopiło na słońcu! Fe! Obrzydliwość.

– Niania mi poradziła – rzekła srodze stroskana niepowodzeniem córki Ania.

– Z czegóż ona jest zrobiona?

– Właśnie – ożywiła się Ania nadzieją poprawienia reputacji swego dziecięcia – właśnie! Niania powiedziała, ze nigdy się nie stłuce, bo ciało ma wypchane trlocinami, a głowę blasaną!

– Ech! – rzekł powątpiewająco Tom.

– Na pewno – krzyknęła z mocą Ania – zapytaj niani.

– Gdyby koń na nią nadeptał, stłukłaby się – zawyrokował Tom, pukając palcem w rumiany policzek Julci, która zdawała się z tego zadowoloną i szczerzyła białe malowane ząbki.

Ania zadumała się, szukając w myśli sposobu uchronienia zagrożonej córy przed tak straszną ewentualnością. Tom zaś, skonstatowawszy, iż pod różową, atłasową sukienką znajdują się kremowe, twardo wypchane członki, rzucił nietłukącą się Julcię na dywan i poszedł w ślady starszych braci.

Ania pozostała sama w swoim królestwie, ze swymi poddanymi. Pierwszym jej porywem był wybuch czułości ku Julci. Schwyciła wzgardzoną córkę w ramiona, utuliła ją serdecznie, pocieszając i pieszcząc. Potem zastanowiła się, czy rzeczywiście koń by ją rozdeptał. Ażeby się przekonać, położyła Julcię na dywanie i siadła na niej – Julcia wyszła z tej próby cało! Wówczas Ania jedną nogą stanęła jej na nosie, przy tej sposobności przewróciła się na podłogę, ale Julcia i to zniosła mężnie.

„Ba! – pomyślała Ania. – I koń by jej nie rozdeptał!” – i postanowiła poddać Julcię ostatecznej próbie.

Cicho, by nie zwrócić uwagi szyjącej pod oknem niani, wysunęła się z dziecinnego pokoju na korytarz, przebiegła go pędem i wpadła do sali jadalnej, gdzie w owej poobiedniej porze cicho było i pusto. Tu krokiem pewnym podeszła do gdańskiej szafy, bez wahania wzięła Julcię za nogi i z całych sił głową nieszczęsnej ofiary uderzyła w kant bufetu.

Nic nie pękło, ani trzasnęło. Ania z dumą spojrzała w twarz swego dziecięcia i… zdrętwiała.

Pośrodku różowej, stale uśmiechniętej twarzyczki zamiast zadartego nosa ujrzała… małą, błyszczącą, obłupaną z farby wklęsłość.

Czerwona jak burak z irytacji i strasznie rozgoryczona stała Ania przed bufetem, nie śmiejąc ruszyć się z miejsca. Julcia zrobiła jej straszny zawód, skompromitowała ją, pokryła wstydem!

Ania postanowiła ukryć tę hańbę głęboko. Wtłoczyła Julcię pod fartuszek i cicho, na palcach wróciła do swego pokoju.

Dalsze losy Julci były również smutne! Odgrodzona od świata w ciemności i ciszy szafki z zabawkami musiała pędzić pokutnicze życie. Nikt nie miał nad nią litości. Pierrot, ile razy spojrzał na jej błyszczący, wytłuczony nos, wybuchał szyderczym śmiechem. Kolombina odwracała się z pogardą. Biały niedźwiedź, trochę już brudny, ale zawsze jednak królewsko wspaniały, poradził jej uprzejmie, żeby się powiesiła, bo niczego już od życia nie powinna się spodziewać. Piłka, ile razy mogła, wskakiwała jej lekceważąco na głowę, a dwunastu żołnierzy ołowianych nazwało ją starą czarownicą.

Mimo to – trwała.

W bardzo krótkim czasie pierrot, zmęczony sztukami i błazeństwem swego życia, stracił jeden po drugim wszystkie członki i umarł w końcu, zawsze ironiczny i złośliwy. Kolombina, tańcząc niestrudzenie, złamała obie nogi, ale nie pozwoliła umieścić się obok Julci, w składzie zepsutych zabawek, wolała dumnie pójść na śmietnik.

Niedźwiedź z wydartym ogonem i obciętymi uszami wywędrował na strych wraz ze starszyzną, gdy niania robiła miesięczny porządek, a piłka, która z nadmiaru pustoty i dumy pękła ściśnięta między drzwiami, została przez Toma pokrajana na pasy i użyta do jakichś wyższych celów.

A Julcia wciąż trwała.

Wszystko zmieniło się koło niej, poruszane psotnymi rękami Ani. Szafka zabawek napełniała się i wypróżniała kolejno. Co raz to nowi współtowarzysze okazywali Julci swoją pogardę.

W końcu życie zbrzydło jej tak dalece, że w chwili zamykania szafki, chytrze wsunęła głowę między drzwiczki, by zginąć śmiercią samobójczą. I w tej właśnie pozycji ujrzał ją Tom, chwilowo bawiący w gościnie u Ani.

– Cóż to za potwór? – zapytał – to zdaje się ta twoja cudna Julcia.

Ania zaczerwieniła się aż po włosy.

– Nie bawię się nią już zupełnie! – rzekła, starając się wcisnąć kompromitującą Julcię z powrotem do szafki.

Ale Tom nie dał się zbyć, wyciągnął beznosą desperatkę na światło dzienne i krytycznie patrzał na jej rozpłaszczoną twarz.

– Rzeczywiście, nie tłucze się – rzekł po chwili – skoro nawet ty jej nie stłukłaś. Ale ładnieś ją urządziła, istne czupiradło!

– To twoja wina – wykrzyknęła Ania ze złością – powiedziałeś, że koń by ją rozdeptał, więc naturlalnie chciałam sprlobować!

Tom smutnie pokiwał głową.

– Cóż z nią teraz zrobisz? – zapytał.

Ani dotychczas nie przychodziło na myśl, że trzeba się zastanowić nad przyszłością córki, teraz wszelako konieczność ta przedstawiła się jej w całej rozciągłości.

– Mogłabym podarlować ją Tekli – rzekła, myśląc o dwuletniej córeczce gospodyni Jewdochy.

Tom pokręcił głową.

– Tekla ma już ze dwadzieścia zepsutych lalek – odparł – lepiej…

Ale w tejże chwili za oknem rozległo się wołanie Nika. Tom skoczył co prędzej i Ania nie dowiedziała się, co byłoby lepiej zrobić z Julcią.

Wobec tego włożyła ją z powrotem do szafki, a kiedy przyszedł miesięczny przegląd gratów, wcisnęła ją chytrze a podstępnie na dno koszyka przeznaczonego do przeniesienia na strych. Niania bowiem, złudzona świeżością różowej, atłasowej sukienki, wciąż jeszcze uważała Julcię za godną szafki z zabawkami.

Tym razem jednak udało się. Julcia wyjechała z dziecinnego pokoju, ku wielkiej radości Ani.

Ale to nie był jeszcze koniec jej smutnego żywota.

Rozdział VIII. O żałosnym końcu Julci, o konfiturach i jak z panny Dziudzi zrobiła się fontanna

– Ale prawda, Gabro, że Mirza ma lepsze nogi od Orlęcia?

Gabriel, który siedział na ławce przed stajnią z fajką w zębach i reperując zerwany popręg, patrzał krytycznie na Michałka, siodłającego dla paniczów konie, złożył na chwilę ręce na kolanach i rzekł z namysłem:

– Żeby tak powiedzieć koniecznie, że lepsze… to nie. Młodszy jest i tyle. Ale Orlę to taki zawsze po Sulamicie, to i dobry musi być.

Ale Nik się upierał.

– Ma lepszego kłusa, a przeszkody to bierze tak, że wprost rozkosz!

– A Orlę to może nie? Co? – spytał Olek głosem niby obojętnym, ale w którym brzmiała groźba.

Nik spostrzegł, że lepiej nie nalegać, więc wskoczył lekko na swego Mirzę i klepiąc go po ślicznej, wygiętej szyi, rzekł do Gabra.

– Ta nasza nowa czwórka kasztanów to będzie najładniejsza na całą okolicę?

– Phii… prawy, dyszlowy to całkiem jakby niedobrany! Ja już i mówił jaśnie panu, ale jaśnie pan to aby ze swojej stadniny, a już dobrze! Bo to i jakby jaśniejszy trochę, i noga zadnia prawa biała! Ja to już i nawet upatrzył w Hołowinie będzie taki trzylatek, klacz po Kasztelance, co to przecież od nas poszła do Hołowina. To tak by nam zamienić, bo jakby ulał do naszych podejdzie!

– Mówił Gabro papie?

– Mówił. Ale jaśnie pan to nic do końskich spraw niezdatny, nie to co jaśnie pani! A to powiada, mieniać nie lubi i żeby wszystko, powiada, było ze swego stada. Toż Kasztelanka od nas do Hołowina poszła, to jakby własnego chowu źrebak po niej.

Ale Nik, pod którym kręcił się niespokojnie Mirza, spojrzał niecierpliwie na Olka, Olek systematycznie sprawdzał, czy popręgi dociągnięte, przewracał strzemiona, klepał Orlę po szyi i wreszcie wskoczył sprężyście, a umieściwszy się w siodle, poprawił na głowie czapkę.

Ruszyli.

Minąwszy dziedziniec, zatrzymali się u drzwi kredensowych i posłali Hawryłka do pana Martin z zapytaniem, do której wolno im zostać na spacerze. Czekając, naradzali się.

– Pojedziemy do lasu – rzekł Nik.

– Właśnie! Żeby nam konie muchy zjadły! A zresztą trzeba pojechać do żniw. Kończą dzisiaj pszenicę na fermie i pewnie papa tam będzie. Trzymajże Mirzę krócej i nie pakuj się na mnie! – dodał, gdy kręcący się pod Nikiem Mirza zbyt blisko natarł na Orlę.

Hawryłko powrócił z odpowiedzią pana Martin i właśnie mieli ruszać, gdy z korytarza wypadł zziajany Tom z twarzą wyrażającą niepomierne oburzenie.

– Jak to? – zawołał, nie zdążywszy jeszcze odsapnąć – Olku! Obiecałeś przecie, że pojadę dzisiaj z wami konno za to, że oddałem ci tego dudka, co go Sławian dla mnie złapał, a teraz jedziecie sami!

Olek się stropił, zapomniał bowiem zupełnie o danej obietnicy.

– Bo dziś jedziemy bardzo daleko – spróbował się wykręcić.

– To i ja mogę jechać daleko – wybuchnął Tom – pójdę i każę osiodłać muckę!

– Och, już za późno – rzekł Olek i obaj z Nikiem pomknęli ku bramie.

– Na drugi raz będę wiedział, jak to pan Aleksander dotrzymuje obietnic! – krzyknął za nimi groźnie Tom, ale pomimo tej obelgi został na schodach wielce zawiedziony i smutny.

Poczuł się tak wykolejonym, że już wcale nie miał ochoty powracać do przerwanej zabawy. Zawrócił w głąb korytarza i szedł z rękami w kieszeniach, krokiem człowieka, którego los ciężko doświadczył.

Mijając drzwi śpiżarni, zauważył, że są uchylone, wszedł więc do środka, błysła mu bowiem myśl o migdałach i rodzynkach.

W spiżarni, na stołku przystawionym do świeżo wymytych półek, stała klucznica i ustawiała jedne przy drugich słoje świeżo usmażonych konfitur, które podawała jej z kosza gospodyni piekarniana, Jewdocha.

Klucznica była to osoba bardzo godna. Tęga, wysoka, nosiła głowę do góry, przemawiała z łaskawą godnością i robiła wrażenie królowej. Żyła w stałej wojnie z całym fraucymerem, a szczególniej z panną Dziudzią, szwaczką, ale dzieci kochała jak swoje, choć łajała przy każdej sposobności.

Nazywała się Czarniecka i zaufanym mówiła czasem, że właśnie z tych Czarnieckich po hetmanie. Z tego powodu dzieci szanowały ją bardzo.

Na wchodzącego do śpiżarni Toma pani Czarniecka ani spojrzała; ustawiała dalej ślicznie wymyte słoiki podług wielkości i gatunku konfitur. Do usmażonych na początku lata czerwonych truskawek, poziomek, purpurowych wisien, zielonkawego agrestu i żółtych porzeczek przybywały teraz okrągłe, złote kule moreli, renklod, rumiane i wesołe rajskie jabłuszka, maliny – duma pani Czarnieckiej, ani trochę nierozgotowane, soczyste i duże, spokojnie pływające w jaskrawym syropie.

Tom stanął i zadarł głowę.

– Może bym spróbował tych konfitur? – zaproponował uprzejmie.

– Do próbowania amatorów nie brak! – rzekła pani Czarniecka i zaraz krzyknęła na Jewdochę. – Bacz szo myni dajesz! Durna jaka, teper jabloka stawlaju6!

Potem zwróciła się do Toma.

– Kto pomaga, ten próbuje – rzekła – Marta od rana przy robocie to i napróbowała się niemało!

Tom odparł sucho:

– Konfitury to babska robota, co ja tam mogę pomóc! – Ledwo dokończył, a już gorzko pożałował tych lekkomyślnych słów.

– Patrzcie państwo! Babska robota! A jeść nie babska? – rozgniewała się setnie pani Czarniecka. – To i jaśnie pan jak był mały nieraz dla kompanii z panienkami wiśnie „drelował”, a dla Toma to babska sprawa!

Tom spróbował kapitulować, albowiem spostrzegł w wazie na stole parę ślicznie wysmażonych moreli, które nie zmieściły się do słoi. Rzekł więc:

– Jak były wiśnie, to i ja drylowałem, i Nik, i Olek także. Ale malin to się nie dryluje, ani rajskich jabłuszek.

– Ale można przebierać, układać w cukrze… Jest tam robota dla wszystkich!

– To może przyjdę pomagać – zgodził się Tom – tylko zapytam mamę, czy pozwoli.

– A niech tam Tomek weźmie sobie morelę z wazy! – krzyknęła za nim pani Czarniecka z wysokości stołka.

Tom nie kazał się prosić, zawrócił, wziął na łyżkę ogromną morelę i ostrożnie wyszedł na korytarz. Szedł powoli z oczami utkwionymi w łyżkę, na której okrągły owoc chybotał się apetycznie. Tom doszedł do drzwi swego pokoju i właśnie w chwili, gdy podnosił lewą rękę do klamki, prawa mu zadrgała i morela spadła na podłogę.

Tom jęknął. Błyskawicznie rozejrzawszy się, czy nikt nie widzi, podniósł morelę, położył na łyżkę, wszedł do pokoju i siadł na krześle. Zastanowił się głęboko; godzi się czy nie godzi zjeść owoc, który leżał na podłodze? „Podłoga na korytarzu jest bardzo czysta, kamienna i błyszcząca” – pomyślał sobie. Spojrzał na morelę. Uśmiechała się do niego kusząco, okrągła i słodka. Wcale nie znać po niej było upadku. Wobec tego Tom zamknął oczy i szybko włożył owoc w usta. Potem z sumieniem niezbyt spokojnym, ale za to z zadowolonym podniebieniem, postanowił pójść pomagać w ważnym dziele konfiturowym, albowiem bardzo cenił sobie swoje słowo i dotrzymywał go zawsze.

Na korytarzu spotkał nianię z Anią i wielkim koszem pełnym rupieci. Ania była tajemnicza…

– Gdzie idziesz? – spytał podejrzliwie Tom.

– Na strych – rzekła Ania i podskoczyła trzy razy, tłukąc trzewiczkami o kamienną posadzkę korytarza.

– Skaczesz jak piłka tenisowa, nic nie masz powagi – zauważył krytycznie Tom, potem dodał łaskawie: – Mogę pójść z tobą – i poszli oboje za nianią, która już była na pierwszym zawrocie schodów.

Chodzenie na strych pełne było uroku i jakiegoś specjalnego dostojeństwa, toteż krocząc po schodach, Tom z zadowoleniem myślał o tym, jak po powrocie braci, będzie mógł im powiedzieć: „Bardzo szczęśliwie, że nie pojechałem z wami, bo byłem na strychu” – i z rozkoszą wyobrażał sobie zawiedzione ich miny.

Strych był duży, wysoki, ciemny; rozciągał się nad całą parterową częścią domu, a miał wejście z korytarza pierwszego piętra. Kryły się w nim prawdziwe skarby: paki pełne tajemniczych, kurzem okrytych przedmiotów, stare, połamane meble, kosze przedwiecznych, jedwabnych sukien, wielce komicznych robronów z girlandami, krynolin i turniur, jakieś niewiadomego użytku sprzęty, roczniki ilustrowanych pism, stare lampki oliwne, łapki na muchy, paki starych listów i fotografii, połamane albumy.

Wszystko to miało specjalną wartość i urok tajemniczy rzeczy ongiś niezbędnych, codziennych towarzyszy życia kilku pokoleń.

Wszystko miało się ochotę wziąć w rękę, obejrzeć, zachować dla siebie, znieść znowuż na dół, na światło dzienne. Miało się ochotę otworzyć każdą szafę, zajrzeć do każdej paki, w najciemniejszą skrytkę, tam właśnie bowiem kryło się może coś niezmiernie przydatnego.

Najciekawszą jednak była paka zabawek, zawsze się w niej odnalazło coś, co jeszcze nie było „takie złe”; inwalida przed kilku miesiącami zdegradowany, a który poleżawszy czas jakiś na strychu, dziwnej nabierał wartości. Można go było okurzyć, wyprostować, naprawić i zabrać z powrotem do dziecinnej szafki.

Podczas gdy niania nachylona nad skrzynią składała coś w jej głębi, Tom i Ania krążyli po strychu, każdy na własną rękę.

Tom znalazł w kącie wyłamane i zardzewiałe herby z dawnych, żelaznych sztachet i namyślał się, jaki by z tego można zrobić użytek.

Ania, wlazłszy na pakę, wyglądała przez okrągłe okno na świat Boży.

– Gołębie chodzą po dachu! Tom, chodź prędko! – wykrzyknęła nagle.

– Cóż to wielkiego, że gołębie chodzą po dachu? – rzekł spokojnie Tom, nieskłonny do entuzjazmu. – Tobie się, Aniu, wydaje, że wszystko jest bardzo ciekawe. Tysiąc razy widziałem gołębie, a dach więcej niż tysiąc pięćset.

Mimo tych uwag, wypowiedzianych tonem starego nudziarza, Tom podszedł do okna i wyjrzał wraz z Anią.

Zobaczył panią Czarniecką, która wracała z wazą i z Jewdochą na werandę śpiżarnianą, gdzie smażyły się konfitury. To mu przypomniało dane słowo. Zeszedł więc z paki i skierował się ku wyjściu, tym bardziej że i niania nawoływała już do odwrotu.

U drzwi wejściowych stała skrzynka ze starymi zabawkami, oko niani padło na nią.

– Patrz no Aniu, jaka to jeszcze porządna lalka – rzekła, wyciągając ze skrzynki jakiś różowy przedmiot.

Ania spojrzała i oczy jej stały się okrągłe i wielkie jak dojrzałe kasztany. Poznała… Julcię.

– Bierz – rzekła niania – i idźcie naprzód.

Ania cicho wzięła lalkę za koniec żółtego pantofla i poszła pod pręgierzem szyderczych spojrzeń złośliwego Tomka. Na korytarzu pierwszego piętra niania rzekła do dzieci:

– Idźcie na dół, ja muszę zajrzeć do gościnnych pokojów.

Ale Ania i Tom nie poszli na dół, tylko w ślad za nią. W pierwszym pokoju zatrzymali się oboje. Tom rzekł złośliwie.

– Będziesz miała pyszną zabawę z tą Julcią czarodziejską!

– Nie – powiedziała Ania z rozpaczliwą mocą w głosie – nie będę się nią bawić. Nie będę, nie będę!

– Cóż więc z nią zrobisz? – zapytał Tom.

– Wyzucę ją, wyzucę prec!

– Ale gdzie ją wyrzucisz, biedna Aniu? Przecież wszędzie ją znajdą i odniosą!

Anię nagle olśniła myśl:

– Do studni – rzekła krótko, lecz kategorycznie.

– Fe! Wstydź się topić! – oburzył się Tom; potem się zamyślił.

– Daj no ją tu – rzekł. Wziął Julcię do rąk, zdjął z niej cenną, różową sukienkę, podszedł do umywalni, nachylił się nad wiadrem, wyjął z kieszeni scyzoryk i… nim Ania pojęła, co zamierza uczynić, nagłym ruchem rozciął korpus od szyi aż do pięty.

Ania nawet nie krzyknęła. Stanęła z drugiej strony wiadra i patrzała w skupieniu na sypiące się z szelestem trociny. Julcia chudła, chudła, nikła w oczach. Tom potrząsał nią z lekka, sumiennie wykonując swoje dzieło zniszczenia.

W drugim pokoju rozległy się kroki powracającej niani, wówczas Tom puścił ofiarę, która wpadła do wiadra, tłukąc blaszaną głową o porcelanowe dno.

Idąc za Tomem po schodach, Ania rzekła cicho, z głębokim zadowoleniem:

– Już jest umarta.

– Najpierw nie umarta, a umarnięta – poprawił Tom – a po wtóre zobaczysz, ja ci mówię, że ona jeszcze do ciebie wróci!

Ale Ania nie posłyszała już tych wieszczych słów. Krokiem pełnym pląsów, z uczuciem osoby, której ogromny kamień spadł z serca, pobiegła jak lekki biały motyl za nianią.

Tom zaś poczuł konieczną potrzebę dotrzymania swego słowa, toteż puścił się pędem ku śpiżarni, by znowu nie zapomnieć po drodze.

Od samego rana Marta smażyła konfitury i suche owoce w cukrze.

To jest właściwie sama nie smażyła, nie dorosła bowiem jeszcze do tak odpowiedzialnego zadania, ale uczyła się właśnie pod kierunkiem klucznicy.

Konfitury oraz suche owoce smażono w Niżpolu na obszernej werandzie, przylegającej do budynku zwanego spiżarnią. Był to spory, czworokątny dom, składający się z jednej wielkiej izby, w której przechowywały się zapasy mąki, kaszy, grochu, fasoli. Stały tu bańki spirytusu, beczki z naftą, leżały sznury, sieci i siatki, rogoże7 i brezenty, płótno szare w sztukach, puste słoje i pęcherze, szkiełka do lamp, zapasowe szyby, gwoździe w paczkach, rolki tapet i wszelakiego rodzaju dobytek.

W śpiżarni znajdowały się dość strome schody prowadzące na strych, gdzie mieszkały gołębie. Pod śpiżarnią były piwnice na zimowe owoce i kwaszone ogórki.

Cały ten budynek od podstaw do szczytu, wraz z werandą i dachem, tak był przez dzikie wino zarosły, iż stanowił niby żywy, roślinny czworokąt, zielony latem, czerwono-złoty jesienią, z małym tylko otworem u góry, skąd wylatywały gołębie, i z wykrojonymi z boku drzwiami werandy.

Weranda była bardzo duża, na całą długość budynku, zacieniona i chłodna. Z jednego jej końca stał piec z blachą, na której smażono konfitury, z drugiej magiel. Środek zajmował długi stół, na którym w danej chwili piętrzyły się stosy owoców obieranych, nakłuwanych, cukrzonych.

Przy tym stole siedziały trzy dziewczyny piekarniane, gospodyni Jewdocha i Wikcia, mała siostrzenica niani. Cały ten sztab niewieści szybko i sprawnie wykonywał wstępne prace i przygotowywał owoce do smażenia.

Nad blachą królowała pani Czarniecka, wspaniała, w ogromnym fartuchu i czerwonej chustce na głowie. Spocona od żaru, purpurowa jak syrop malinowy na miednicy, smażyła, zbierała szumowiny, kręciła miednicami i odstawiała je na stół: złoto-miedziane, duże i małe, a wszystkie pełne w syropie przeźroczystym pływających owoców, nad którymi natrętnie brzęcząc, latały setki os i pszczół zwabionych zapachem słodyczy.

Marta, zawinięta w biały fartuch, siedziała na stołeczku, obierane przez dziewczęta gruszki nakłuwała gęsto i wrzucała do hładyszki8 z wodą.

Niska furtka werandy była zamknięta, ponad nią sterczała cierpliwie okrągła główka stojącej na schodkach Tekli.

Tekla była to córeczka Jewdochy. Miała okrągłe, niebieskie oczy, okrągły nosek, okrągłą bródkę i dwa lata. Obok niej Ursus oparł o furtkę swój włochaty łeb i wywiesił z gorąca język, którym od czasu do czasu oblizywał policzek obojętnej na ten rodzaj demonstracji uczuciowych Tekli.

– Tekla, poszła precz do piekarni, bo cię osy zjedzą – rozkazała pani Czarniecka.

Tekla śmiertelnie się jej bała, ale widok konfitur był przemożny.

Właśnie w tej chwili nadszedł Tom, Ursusa klapnął po łbie, Teklę bezwzględnie odsunął, otworzył furtkę i wkroczył na werandę.

– Cóż mam robić? – zapytał, stając na szeroko rozstawionych nogach, akurat na drodze klucznicy, która właśnie przenosiła rozpaloną miednicę, pełną kipiących gruszek.

– Z drogi! – wrzasnęła pani Czarniecka, potem zbywszy się ciężaru, rzekła pokojowo.

– Niech Tom owiąże się fartuchem, siada przy Marcie i nakłuwa gruszki.

Tom owiązał się fartuchem, zepchnął Martę na sam koniec ławki, usadowił się i nie namyślając się długo, zanurzył obie ręce w hładyszce pełnej pływających w wodzie gruszek.

– Tom! – krzyknęła Marta – masz ręce brudne jak błoto!

– Właśnie się umyją – rzekł niewzruszony Tomek.

– Ależ tu gruszki obrane!

– Phii… – odparł młody kpiarz – jeszcze się będą potem tak długo gotować! – i bez dłuższego gadania zaczął nakłuwać gruszki drewnianą igłą.

Wcale mu się to nie udawało. Robota owa wydała mu się nieodpowiednią do jego męskiej godności, wykonywał ją niedbale, od niechcenia, nakłuwał byle gdzie, w jednym miejscu robił tysiące zbyt głębokich dziur, w drugim zaś wcale, wygniatał gruszki niepotrzebnie, że wychodziły z jego rąk wcale do gruszek niepodobne! Pani Czarniecka uznała tę robotę za nieudaną i spróbowała wykorzystać zdolności Toma w innym kierunku. Mianowicie poleciła mu obieranie. Ale i ta dziedzina okazała się dla Toma nieodpowiednią. Obierał grubo, krzywo, w końcu zaciął się w palec i zaproponował, że może zdejmować szumowiny z konfitur; ta wszelako propozycja została odrzucona jako nieodpowiadająca kwalifikacjom.

Zrobiono więc ostatnią próbę i Tom został odkomenderowany do przebierania malin i układania ich w cukrze. Gdy jednak po chwili okazało się, że z koszyczka malin zaledwie kilkanaście znalazło się w cukrze, reszta zaś zniknęła w sposób zarówno niepowrotny jak niewytłumaczony, pani Czarniecka wpadła w zrozumiały gniew i wygnała Toma ścierką, jak anioł Adama mieczem ognistym z raju.

Tom nie bardzo się zmartwił, tym mniej, iż przez gałęzie wina zobaczył, że mama stoi przed domem i patrzy na polewanie gazonów; wylizał więc jeden spodek z konfitur i wybiegł, energicznie roztrącając na dwie strony wytrwałą Teklę i Ursusa z wywieszonym jęzorem.

Na parterze kwiatowym stał pomocnik ogrodnika Wincenty, a z rury, którą trzymał w rękach, długi strumień srebrzystej wody z sykiem i szelestem opadał na kwiaty barwne i pachnące w zachodzącym słońcu. W słońcu tym, łagodnym a złotym, polane trawniki błyszczały wesoło, niby posypane deszczem brylantów.

Filipek z Józiem, ogrodniczkowie, pompowali przy beczce wodę, a matka stała między klombami purpurowych begonii i patrzała, taka rozpromieniona, jak gdyby to na nią w ten wieczór upalny spadał ów ożywczy, dobroczynny deszcz.

Z daleka przy bramie Tom zobaczył wjeżdżających stępa braci, postanowił im zaimponować; rzucił się tedy ku matce i chwyciwszy ją za kolana, zaczął całować w spódnicę, błagając.

– Mamo moja złocista, moja morelowa, proszę mi pozwolić polewać.

– Ależ i owszem, jeśli tylko udźwigniesz węża. Wincenty daj no paniczowi rurę.

Tom w obie pięści ujął gardziel stalowego węża. Pierwszy snop wody poszedł w ziemię, drugi w niebo, ale trzeci trafił już w kwiaty.

Tom, jednym okiem patrząc na zbliżających się braci, drugim pilnie baczył na kierunek strumienia.

Spod kolumn balkonu wyszła szwaczka, panna Dziudzia i szła spokojnie ku mamie po klucze od bieliźniarki. I wtem nagle… nie wiem, skąd ta szatańska myśl powstała w Toma głowie! Ale jeszcze nikt nie zdołał zrozumieć, co się stało, gdy już panna Dziudzia, od stóp do głów zlana syczącym strumieniem, stała oniemiała i ciekąca na środku gazonu.

– Tomku! Smyku jakiś! Złe dziecko! – krzyknęła matka i w ciągu jednej, jednej sekundy Tom dostał w odpowiednim miejscu trzy klapsy, z których poznał nieomylnie, że drobna i biała ręka matki jest równie silna i błyskawiczna, jak zdecydowana.

Przez cały ten wieczór i następny dzień Tom siedział w swoim pokoju, na pokucie, pozbawiony leguminy i deseru. Trzeciego dnia dowiedział się, że na obiedzie mają być goście i krem mrożony z brzoskwiniami, poczuł więc lekkie wyrzuty sumienia i zdecydował się przeprosić pannę Dziunię. Rozstając się jednak z nią, już w drzwiach odwrócił się i powiedział:

– Przecież to było zupełnie jak prysznic, więc po co było tyle krzyczeć? Ja bardzo lubię prysznic.

Wszystkie dzieci były oburzone i zdecydowały, że Tom pewnie wcale nie ma sumienia.

6.Bacz szo myni dajesz! Durna jaka, teper jabloka stawlaju (gw. ukr.) – Uważaj, co mi dajesz! Jaka ty głupia, teraz jabłka stawiam. [przypis edytorski]
7.rogoża – pleciona mata z sitowia. [przypis edytorski]
8.hładyszka (z ukr.) – bańka a. wysoki garnek. [przypis edytorski]