Kitabı oku: «Pan Tadeusz», sayfa 4

Yazı tipi:

KSIĘGA TRZECIA
UMIZGI

TREŚĆ.

Wyprawa Hrabi na sad – Tajemnicza nimfa gęsi pasie – Podobieństwo grzybo-brania do przechadzki cieniów elizeyskich – Gatunki grzybów – Telimena w świątyni dumania – Narady tyczące się postanowienia Tadeusza – Hrabia pejzażysta – Tadeusza uwagi malarskie nad drzewami i obłokami – Hrabiego myśli o sztuce – Dzwon – Bilecik – Niedźwiedź Mospanie!

Hrabia wracał do siebie lecz konia wstrzymywał,

Głową coraz w tył kręcił, w ogród się wpatrywał;

I raz mu się zdawało, że znowu z okienka

Błysnęła tajemnicza, bieluchna sukienka,

I coś lekkiego znowu upadło z wysoka,

I przeleciawszy cały ogród w mgnieniu oka,

Pomiędzy zielonemi świeciło ogórki:

Jako promień słoneczny wykradłszy się s chmurki,

Kiedy śród roli padnie na krzemienia skibę,

Lub śród zielonéj łąki w drobną wody szybę.

Hrabia ssiadł s konia, sługi odprawił do domu,

A sam ku ogrodowi ruszył pokryjomu;

Dobiegł wkrótce parkanu, znalazł w nim otwory,

I wcisnął się pocichu, jak wilk do obory;

Nieszczęściem trącił krzaki suchego agrestu.

Ogrodniczka jak gdyby zlękła się szelestu,

Oglądała się wkoło, lecz nic niespostrzegła;

Przecież ku drugiéj stronie ogrodu pobiegła.

A Hrabia bokiem, między wielkie końskie szczawie,

Między liście łopuchu, na rękach, po trawie,

Skacząc jak żaba, cichu, przyczołgał się blisko,

Wytknął głowę, i ujrzał cudne widowisko.

W téj części sadu, rosły tu i ówdzie wiśnie,

Sród nich zboże, w gatunkach zmieszanych umyślnie:

Pszenica, kukuruza, bob, jęczmień wąsaty,

Proso, groszek, a nawet krzewiny i kwiaty.

Domowemu to ptastwu, taki ochmistrzyni

Wymyśliła ogródek: sławna gospodyni,

Zwała się Kokosznicka, z domu Jendykowi —

czówna; jéj wynalazek epokę stanowi

W domowém gospodarstwie; dziś powszechnie znany,

Lecz w owych czasach jeszcze za nowość podany,

Przyjęty pod sekretem od niewielu osób,

Nim go wydal kalendarz, pod tytułem! Sposób

Na jastrzębie i kanie, albo nowy środek

Wychowywania drobiu – był to ów ogródek.

Jakoż zaledwie kogut co odprawia warty

Stanie, i nieruchomie dzierżąc dziob zadarty,

I głowę grzebieniastą pochyliwszy bokiem,

Aby tém łacniéj w niebo mógł celować okiem,

Dostrzeże wiszącego jastrzębia śród chmury;

Krzyknie: zaraz w ten ogród chowają się kury,

Nawet gęsi i pawie, i w nagłym przestrachu

Gołębie gdy niemogą schronić się na dachu.

Teraz w niebie żadnego niewidziano wroga,

Tylko skwarzyła słońca letniego pożoga,

Od niéj ptaki w zbożowym ukryły się lasku;

Tamte leżą w murawie, te kąpią się w piasku.

Sród ptaszych głów sterczały główki ludzkie małe,

Odkryte; włosy na nich krótkie, jak len białe;

Szyje nagie do ramion, a pomiędzy niemi

Dziewczyna głową wyższa, z włosami dłuższemi;

Tuż za dziećmi paw siedział, i piór swych obręcze

Szeroko rosprzestrzenił w różnofarbną tęczę,

Na któréj główki białe jak na tle obrasku,

Rzucone w ciemny błękit, nabierały blasku,

Obrysowane w koła kręgiem pawich oczu

Jak wiankiem gwiazd, świeciły w zbożu jak w przezroczu

Pomiędzy kukuruzy złocistemi laski,

I angielska trawicą posrebrzaną w paski,

I szczyrem koralowym, i zielonym ślazem,

Których kształty i barwy mieszały się razem,

Niby krata ze srebra i złota pleciona

A powiewna od wiatru jak lekka zasłona.

Nad gęstwą różnofarbnych kłosów i badylów

Wisiała jak baldakim jasna mgła motylów,

Zwanych babkami, których poczwórne skrzydełka

Lekkie jak pajęczyna, przejrzyste juk szkiełka,

Gdy w powietrzu zawisną zaledwo widome,

I chociaż brzęczą, myślisz że są nieruchome.

Dziewczyna powiewała podniesioną w ręku

Szarą kitką, podobną do piór strusich pęku,

Nią zdała się oganiać główki niemowlęce

Od złotego motylów deszczu – w drugiéj ręce

Coś u niej rogatego, złocistego świeci,

Zdaje się że naczynie do karmienia dzieci:

Bo je zbliżała dzieciom do ust po kolei,

Miało zaś kształt złotego rogu Amaltei.

Tak zatrudniona, przecież obracała głowę

Na pamiętne szelestem krzaki agrestowe,

Niewiedząc, że napastnik już s przeciwnéj strony

Zbliżył się czołgając jak wąż przez zagony;

Aż wyskoczył z łopucha, spóyrzała, – stał blisko,

O cztery grzędy od niéj i kłaniał się nisko.

Już głowę odwróciła i wzniosła ramiona,

I zrywała się lecieć jak kraska spłoszona,

I już lekkie jéj stopy wionęły nad liściem,

Kiedy dzieci przelękłe podróżnego wniściem

I ucieczką dziewczyny, wrzasnęły okropnie;

Posłyszała, uczuła że jest nierostropnie

Dziatwę małą, przelękłą i samą porzucić:

Wracała wstrzymując się, lecz musiała wrócić,

Jak niechętny duch, wróżka przyzwany zaklęciem;

Przybiegła z najkrzykliwszém bawić się dziecięciem,

Siadła przy niém na ziemi, wzięła je na łono,

Drugie głaskała ręką i mową pieszczoną;

Aż się uspokoiły, objąwszy w rączęta

Jéj kolana i tuląc główki jak pisklęta

Pod skrzydło matki. Ona rzekła: czy to pięknie

Tak krzyczeć? czy to grzecznie? ten Pan was się zlęknie,

Ten Pan nieprzyszedł straszyć, to nie dziad szkaradny,

To gość, dobry Pan, patrzcie tylko jaki ładny.

Sama spójrzała: Hrabia uśmiechnął się mile,

I widocznie był wdzięczen jéj za pochwał tyle;

Postrzegła się, umilkła, oczy opuściła,

I jako róży pączek cała się spłoniła.

W istocie był to piękny Pan; słusznej urody,

Twarz miał pociągłą, blade lecz świeże jagody,

Oczy modre, łagodne, włos długi, białawy;

Na włosach, listki ziela i kosmyki trawy,

Które Hrabia oberwał pełznąc przez zagony.

Zieleniły się jako wieniec rospleciony.

«O ty, rzekł, jakiémkolwiek uczczę cię imieniem,

Bóstwem jesteś czy Nimfą, duchem czy widzeniem!

Mów! własnali cię wola na ziemię sprowadza,

Obcali więzi ciebie na padole władza?

Ach domyślam się – pewnie wzgardzony miłośnik

Jaki Pan możny, albo opiekun zazdrośnik,

W tym cię parku zamkowym jak zaklętą strzeże!

Godna by o cię bronią walczyli rycerze.

Byś została romansów heroiną smutnych!

Odkryj mi Piękna tajnie twych losów okrutnych!

Znajdziesz wybawiciela – odtąd twém skinieniem,

Jak rządzisz sercem mojém, tak rządź mém ramieniem.

Wyciągnął ramie —

                                      Ona z rumieńcem dziewiczym

Ale z rozweseloném słuchała obliczém:

Jak dziecie lubi widzieć obraski jaskrawe

I w liczmanach błyszczących znajduje zabawę,

Nim rozezna ich wartość, tak się słuch jéj piśsci

Z dźwięcznemi słowy, których niepojęła treści.

"Nakoniec zapytała: skąd tu Pan przychodzi?

I czego tu po grzędach szuka Pan Dobrodziéj?

Hrabia oczy ronstworzył, zmieszany, zdziwiony,

Milczał; wreszcie zniżając swéj rozmowy tony,

Przepraszam, rzekł, Panienko! widzę żem pomieszał

Zabawy! ach przepraszam, jam właśnie pośpieszał

Na śniadanie; już późno, chciałem na czas zdążyć,

Panienka wié że drogą trzeba w koło krążyć,

Przez ogród zdaje mi się jest do dworu prościej.

Dziewczyna rzekła: tędy droga Jegomości;

Tylko grząd psuć nietrzeba; tam między murawą

Scieszka – W lewo, zapytał Hrabia, czy na prawo?

Ogrodniczka podniósłszy błękitne oczęta,

Zdawała się go badać ciekawością zdjęta:

Bo dom o tysiąc kroków widny jak na dłoni,

A Hrabia drogi pyta? Ale Hrabia do niéj

Chciał koniecznie coś mówić i szukał powodu

Rozmowy-Panna mieszka tu? blisko ogrodu?

Czy na wsi? jak to było, żem Panny we dworze

Niewidział? czy niedawno tu? przyjezdna może?

Dziewczę wstrząsnęło głową; – Przepraszam Panienko,

Czy nie tam pokój Panny, gdzie owe okienko?

Myślił zaś w duchu, jeśli niejest Heroiną

Romansów, jest młodziuchną, prześliczną dziewczyną,

Zbyt często wielka dusza, myśl wielka ukryła

W samotności, jak róża śród lasów roskwita;

Dosyć ją wynieść na świat, postawić przed słońcem

Aby widzów zdziwiła jasnych barw tysiącem!

Ogrodniczka tymczasem powstała w milczeniu,

Podniosła jedno dziécie źwisłe na ramieniu,

Drugie wzięła za rękę, a kilkoro przodem

Zaganiając jak gąski, szła dalej ogrodem.

Odwróciwszy się rzekła – czy też Pan niemoże

Rozbiegłe moje ptastwo wpędzić nazad w zboże?

– Ja ptastwo pędzać? krzyknął Hrabia z zadziwieniem;

Ona tymczasem znikła zakryta drzew cieniem.

Chwilę jeszcze s szpaleru przez majowe zwoje

Przeświecało coś na wskróś jakby oczu dwoje.

Samotny Hrabia długo jeszcze stał w ogrodzie:

Dusza jego jak ziemia po słońca zachodzie,

Ostygała powoli, barwy brała ciemne:

Zaczął marzyć, lecz sny miał bardzo nieprzyjemne.

Zbudził się, sam niewiedząc, na kogo się gniewał;

Niestety mało znalazł! nadto się spodziewał!

Bo gdy zagonem pełznął ku owéj pasterce,

Paliło mu się w głowie, skakało w nim serce;

Tyle wdzięków w tajemnéj nimfie upatrywał,

W tyle ją cudów ubrał, tyle odgadywał!

Wszystko znalazł inaczéj: prawda że twarz ładną,

Kibić miała wysmukłą, ale jak nieskładną!

A owa pulchność liców i rumieńca żywość

Malująca zbyteczną, prostacką szczęśliwość!

Znak że myśl jeszcze drzémie, że serce nieczynne

I owe odpowiedzi, tak wiejskie, tak gminne!

Pocóż się łudzić, krzyknął, zgaduję, po czasie!

Moja nimfa tajemna pono gęsi pasie!

    Z Nimfy zniknieniem całe czarowne przezrocze

Zmieniło się: te wstęgi, te kraty urocze

Złote, srebrne, niestety! więc to była słoma?

Hrabia z załamanemi poglądał rękoma

Na snopek uwiązanej trawami mietlicy,

Którą brał za pęk strusich piór w ręku dziewicy.

Niezapomnial naczynia: złocista konewka,

Ow rożek Amaltei, była to marchewka!

Widział ją w ustach dziecka pożeraną chciwie:

Więc było po uroku! po czarach! po dziwie!

Tak chłopiec kiedy ujrzy cykoryi kwiaty

Wabiące dłoń miękkiemi, lekkiemi bławaty,

Chce je pieścić, zbliża się, dmuchnie, i s podmuchem

Cały kwiat na powietrzu rozleci się puchem,

A w ręku widzi tylku badacz zbyt ciekawy

Nagą łodygę szarozielonawéj trawy.

Hrabia wcisnął na oczy kapelusz i wracał

Tamtędy kędy przyszedł, ale drogę skracał,

Stąpając po jarzynach, kwiatach i agreście,

Aż przeskoczywszy parkan odetchnął nareście!

Przypomniał że dziewczynie mówił o śniadaniu;

Może już wszyscy wiedzą o jego spotkaniu

W ogrodzie, blisko domu? może szukać wyślą?

Postrzegli że uciekał? kto wié co pomyślą?

Więc wypadało wrócić. Chyląc się u płotów

Około miedz i zielska, po tysiącach zwrotów

Rad był przecież że wyszedł w końcu na gościniec,

Który prosto prowadził na dworski dziedziniec.

Szedł przy płocie a głowę odwracał od sadu

Jak złodziej od spichlerza, aby niedać śladu

Że go myśli nawiedzić, albo już nawiedził.

Tak Hrabia był ostróżny choć go nikt nieśledził;

Patrzył w stronę przeciwną ogrodu, na prawo.

Był gaj zrzadka zarosły, wysłany murawą,

Po jéj kobiercach, na wskroś białych pniów brzozowych,

Pod namiotem obwisłych gałęzi majowych,

Snuło się mnóstwo kształtów, których dziwne ruchy,

Niby tańce, i dziwny ubiór: istne duchy

Błądzące po księżycu. Tamci w czarnych, ciasnych,

Ci w długich, rospuszczonych szatach, jak śnieg jasnych;

Tamten pod kapeluszem jak obręcz szerokim,

Ten z gołą głową; inni jak gdyby obłokiem

Obwiani, idąc, na wiatr puszczają zasłony

Ciągnące się za głową, jak komet ogony.

Każdy w innéj postawie: ten przyrosł do ziemi,

Tylko oczyma kręci nu dół spuszczonemi,

Ów patrząc wprost przed siebie, niby senny kroczy

Jak po linie, ni wprawo, ni w lewo niezboczy;

Wszyscy zaś ciągle w różne schylają się strony

Aż do ziemi, jak gdyby wybijać pokłony.

Jeżeli się przybliżą albo się spotkają,

Ani mówią do siebie, ani się witają,

Głęboko zadumani, w sobie pogrążeni.

Hrabia widział w nich obraz Elizejskich cieni.

Które chociaż boleściom, troskom niedostępne,

Błąkają się spokojne, ciche, lecz posępne.

Któżby zgadnął że owi, tak mało ruchomi,

Owi milczący ludzie, są nasi znajomi?

Sędziowscy towarzysze! z hucznego śniadania

Wyszli na uroczysty obrzęd grzybo-brania:

Jako ludzie rozsądni, umieją miarkować

Mowy i ruchy swoje, aby je stosować

W każdéj okoliczności do miejsca i czasu.

Dla tego, nim ruszyli za Sędzią do lasu,

Wzięli postawy, tudzież obiory odmienne,

Służące do przechadzki opończe płócienne

Któremi osłaniają po wierzchu kontusze,

A na głowy słomianne wdziali kapelusze,

Stąd biali wyglądają, jak czyscowe dusze.

Młodzież także przebrana, oprócz Telimeny

I kilku po francusku chodzących.

                                                                        Téj sceny

Hrabia niepojął, nieznał wiejskiego zwyczaju,

Więc zdziwiony nieźmiernie biegł pędem do gaju.

Grzybów było w bród: chłopcy biorą krasnolice,

Tyle w pieśniach litewskich sławione lisice,

Co są godłem panieństwa: bo czerw ich niezjada

I dziwna, żaden owad na nich nieusiada.

Panienki za wysmukłym gonią borowikiem

Którego pieśń nazywa grzybów półkownikiem.

Wszyscy dybią na rydza; ten wzrostem skromniejszy

I mniej sławny w piosenkach, za to najsmaczniejszy,

Czy świeży, czy solony, czy jesiennéj pory,

Czy zimą. Ale Wojski zbierał muchomory.

Inne pospólstwo grzybów pogardzone w braku

Dla szkodliwości albo niedobrego smaku,

Lecz niesą bez użytku, one zwierza pasą.

I gniazdem są owadów i gajów okrasą.

Na zielonym obrusie łąk, jako szeregi

Naczyń stołowych sterczą: tu s krągłemi brzegi

Surojadki srebrzyste, żółte i czerwone,

Niby czareczki rożném winem napełnione;

Koźlak jak przewrócone kubka dno wypukłe,

Lejaki jako szampańskie kieliszki wysmukłe,

Bielaki krągłe, białe, szerokie i płaskie,

Jakby mlekiem nalane filiżanki saskie,

I kulista, czarniawym pyłkiem napełniona

Purchawka, jak pieprzniczka – zaś innych imiona

Znane tylko w zajęczym, lub wilczym języku,

Od ludzi nieochrzczone; a jest ich bez liku.

Ni wilczych ni zajęczych nikt dotknąć nieraczy,

A kto schyla się ku nim, gdy błąd swój obaczy,

Zagniewany, grzyb złamie, albo nogą kopnie;

Tak szpecąc trawię, czyni bardzo nierostropnie.

Telimena ni wilczych, ni ludzkich niezbiera,

Rostargniona, znudzona, do koła spoziera,

Z głową w górę zadartą. Więc Pan Rejent w gniewie

Mówił o niéj, że grzybów szukała na drzewie;

Assessor ją złośliwiej, równał do samicy,

Która miejsca na gniazdo szuka w okolicy.

Jakoż zdała się szukać samotności, ciszy,

Oddalała się zwolna od swych towarzyszy,

I szła lasem na wzgórek pochyło wyniosły,

Ocieniony, bo drzewa gęściéj na nim rosły.

Wśrodku szarzał się kamień; strumień s pod kamienia

Szumiał, tryskał, i zaraz, jakby szukał cienia

Chował się między gęste i wysokie zioła,

Które wodą pojone bujały do koła;

Tam ów bystry swawolnik spowijany w trawy

I liściem podesłany, bez rucha, bez wrzawy,

Niewidzialny i ledwie dosłyszany szepce,

Jako dziecię krzykliwe złożone w kolebce,

Gdy matka nad niém zwiąże firanki majowe

I liścia makowego nasypie pod głowę:

Miejsce piękne i ciche, tu się często schrania

Telimena, zowiąc je Świątynią dumania.

Stanąwszy nad strumieniem, rzuciła na trawnik

Z ramion, swój szal powiewny, czerwony jak krwawnik,

I podobna pływaczce, która do kąpieli

Zimnéj schyla się, nim się zanurzyć ośmieli,

Klęknęła i powoli chyliła się bokiem;

Wreszcie, jakby porwana koralu potokiem,

Upadła nań i cała wzdłuż się rospostarła,

Łokcie na trawie, skronie na dłoniach oparła,

Z głową na dół skłoniona; na dole o głowy,

Błysnął francuskiéj książki papier welinowy;

Nad alabastrowemi stronicami księgi,

Wiły się czarne pukle i różowe wstęgi.

W szmaragdzie bujnych traw, na krwawnikowym szalu,

W sukni długiéj, jak gdyby w powłoce koralu,

Od któréj odbijał się włos z jednego końca,

Z drugiego czarny trzewik; po bokach błyszcząca

Śnieżną pończoszką, chustką, białością rąk, lica,

Wydawała się zdała jak pstra gąsienica,

Gdy wpełźnie na zielony liść klonu.

                                                                      Niestety!

Wszystkie tego obrazu wdzięki i zalety,

Darmo czekały znawców, nikt niezważał na nie,

Tak mocno zajmowało wszystkich grzybobranie

Tadeusz przecież zważał i w bok strzelał okiem,

I nieśmiejąc iść prosto, przysuwał się bokiem:

Jak strzelec gdy w ruchoméj, gałęzistéj szopie,

Usiadłszy na dwóch kołach, podjeżdża na dropie,

Albo na siewki idąc, przy koniu się kryje,

Strzelbę złoży na siodle lub pod końską szyję,

Niby to bronę włóczy, niby idzie miedzą,

A coraz się przybliża kędy ptaki siedzą;

Tak skradał się Tadeusz.

                                              Sędzia czaty zmieszał

I przeciąwszy mu drogę, do źródła pośpieszał.

Z wiatrem igrały białe poły szarafana,

I wielka chustka w pasie końcem uwiązana;

Słomiany, podwiązany kapelusz, od ruchu

Nagłego chwiał się z wiatrem jako liść łopuchu,

Spadając to na barki, to znowu na oczy;

W ręku ogromna laska: tak Pan Sędzia kroczy.

Schyliwszy się i ręce obmywszy w strumieniu,

Usiadł przed Telimeną na wielkim kamieniu,

I wsparłszy się oburącz na gałkę słoniową

Trzciny ogromnéj, s taką ozwał się przemową.

Widzi Aśćka od czasu jak tu u nas gości

Tadeuszek, niemało mam niespokojności;

Jestem bezdzietny, stary; ten dobry chłopczyna,

Wszakto moja na świecie pocięcha jedyna,

Przyszły dziedzic fortunki mojéj. Z łaski nieba

Zostawię mu kęs niezły szlacheckiego chleba;

Już mu też czas obmyśleć los, postanowienie:

Ale zważajno Aśćka moje utrapienie!

Wiesz że Pan Jacek brat mój, Tadeusza ociec

Dziwny człowiek, zamiarów jego trudno dociec,

Niechce wracać do kraju, Bóg wié gdzie się kryje,

Nawet niechęć synowi oznajmić że żyje,

A ciągle nim zarządza. Naprzód w legiony

Chciał go posyłać; byłem okropnie zmartwiony.

Potem zgodził się przecie by w domu pozostał

I żeby się ożenił. Jużbyć żony dostał;

Partyę upatrzyłem; nikt z obywateli

Niewyrówna z imienia ani z parenteli

Podkomorzemu; jego starsza córka Anna

Jest na wydaniu, piękna i posażna Panna.

Chciałem zagaić. – Na to Telimena zbladła,

Złożyła książkę, wstała nieco i usiadła.

Jak Mamę kocham, rzekła, czy to Panie bracie

Jest w tém sens jaki, czy wy Boga w sercu macie?

To myślisz Tadeusza zostać Dobrodziejem,

Jeśli młodego chłopca zrobisz grykosiejem!

Świat mu zawiążesz! wierz mi, kląć was kiedyś będzie!

Zakopać taki talent w lasach i na grzędzie!

Wierz mi, ile poznałam, pojętne to dziecie,

Warto, żeby na wielkim przetarło się świecie;

Dobrze brat zrobi gdy go do stolicy wyśle;

Naprzykład do Warszawy? lub wié brat co myślę,

Żeby do Peterburka? Ja pewnie téj zimy

Pojadę tam dla sprawy; razem ułożymy

Co zrobić s Tadeuszem; znam tam wiele osób,

Mam wpływy: to najlepszy kreacyi sposób.

Za mą pomocą znajdzie wstęp w najpierwsze domy,

A kiedy będzie ważnym osobom znajomy,

Dostanie urząd, order; wtenczas niech porzuci

Służbę, jeżeli zechce, niech do domu wróci,

Mając już i znaczenie i znajomość świata.

I cóż brat myśli o tem? – Jużci w młode lala,

Rzekł Sędzia, nieźle chłopcu trochę się przewietrzyć,

Obejrzeć się na świecie, między ludźmi przetrzéć;

Ja za młodu niemało świata objechałem,

Byłem w Piotrkowie, w Dobnie, to za trybunałem

Jadąc jako palestrant, to własne swe sprawy

Forytując, jeździłem nawet do Warszawy.

Człek niemało skorzystał! chciałbym i synowca

Wysłać pomiędzy ludzie, prosto jak wędrowca,

Jak czeladnika który terminuje lata

Ażeby nabył trochę znajomości świata.

Nie dla rang, ni orderów! proszę uniżenie,

Ranga moskiewska, order, cóż to za znaczenie?

Któryż to z dawnych Panów, ba nawet dzisiejszych,

Między szlachtą w powiecie nieco zamożniejszych,

Dba o podobne fraszki; przecież są w estymie

U ludzi, bo szanujem w nich ród, dobre imie,

Albo urząd, lecz ziemski, przyznany wyborem

Obywatelskim, nie zaś czyimś tam faworem. —

Telimena przerwała: «Jeśli brat tak myśli,

Tém lepiej, więc go jako wojażom wyślij.»

Widzi siostra, rzekł Sędzia, skrobiąc smutnie głoę,

Chciałbym bardzo, cóż kiedy mam trudności nowe!

Pan Jacek niewypuszcza z opieki swéj syna,

I przysłał mi tu właśnie na kark Bernardyna

Robaka, który przybył s tamtéj strony Wisły,

Przyjaciel brata, wszystkie wié jego zamysły;

A wiec o Tadeusza już wyrzekli losie,

I chcą by się ożenił, aby pojął Zosię,

Wychowankę Wać Pani; oboje dostaną,

Oprócz fortunki mojéj, z łaski Jacka wiano

W kapitałach; wiesz Aśćka że ma kapitały

I z łaski jego mam też fundusz prawie cały,

Ma więc prawo rozrządzać – Aśćka pomyśl o tém

Żeby się to zrobiło najmniejszym kłopotem;

Trzeba ich s sobą poznać. Prawda, bardzo młodzi,

Szczególnie Zosia mała, leci to nic nieszkodzi;

Czasby już Zośkę wreszcie wydobyć z zamknięcia,

Bo wszakci to już pono wyrasta z dziecięcia.

Telimena zdziwiona i prawie wylękła,

Podnosiła się coraz, na szalu uklękła,

Zrazu słuchała pilnie, potém dłoni ruchem

Przeczyła, ręką żwawo wstrząsając nad uchem,

Odpędzając jak owad nieprzyjemne słowu

Na powrót w usta mówcy —

                                                 «A! A! to rzecz nowa!

Czy to Tadeuszowi szkodzi czy nieszkodzi,

Rzekła z gniewem, sądź o tém sam W Pan Dobrodziéj,

Mnie nic do Tadeusza, sami o nim radźcie,

Zróbcie go ekonomem, lub w karczmie posadźcie,

Niech szynkuje lub z lasu niech zwierzynę znosi:

Z nim sobie co zechcecie zróbcie; lecz do Zosi?

Co Wać Państwu do Zosi? ja jéj ręką rządzę,

Ja sama. Że Pan Jacek dawał był pieniądze

Na wychowanie Zosi i że jéj wyznaczył

Małą pensyjkę roczną, więcéj przyrzec raczył;

Toć jej jeszcze niekupił. Z resztą Państwo wiecie,

I dotąd jeszcze o tém wiadomo na świecie,

Że hojność Państwa dla nas nie jest bez powodu,

Winni coś Soplicowie dla Horeszków rodu.»

(Téj części mowy Sędzia słuchał z niepojętém

Pomieszaniem, żałością i widocznym wstrętem;

Jakby lękał się reszty mowy, głowę skłonił,

I ręką potakując, mocno się zapłonił.)

Telimena kończyła: byłam jéj piastunką,

Jestem krewną, jedyną Zosi opiekunką.

Nikt oprócz mnie niebędzie myślił o jéj szczęściu —

A jeśli ona szczęście znajdzie w tém zamęściu?

Rzekł Sędzia, wzrok podnosząc; jeśli Tadeuszka

Podoba? – Czy podoba? to na wierzbie gruszka;

Podoba, niepodoba, a to mi rzecz ważna!

Zosia niebędzie, prawda, partya posażna,

Ale też niejest z lada wsi, lada szlachcianka,

Idzie z Jaśnie Wielmożnych, jest Wojewodzianka,

Rodzi się z Horeszkówny; małżonka dostanie!

Staraliśmy się tyle o jéj wychowanie!

Chybaby tu zdziczała – Sędzia pilnie słuchał

Patrząc w oczy; zdało się że się udobruchał,

Bo rzekł dosyć wesoło: no to i cóż robić,

Bóg widzi, szczérze chciałem interessu dobić;

Tylko bez gniewu, jeśli Aśćka się niezgodzi,

Aśćkama prawo; smutno – gniewać się nie godzi;

Radziłem bo brat kazał, nikt tu nieprzymusza;

Gdy Aśćka rekuzuje Pana Tadeusza,

Odpisuję Jackowi że nie z mojéj winy,

Niedojdą Tadeusza z Zosią zaręczyny.

Teraz sam będę radzić; pono s Podkomorzym

Zagaimy swatostwo i resztę ułożym.

Przez ten czas Telimena ostygła z zapału:

«Ja nie nierekuzuję, braciszku, pomału!

Sam mówiłeś że jeszcze za wcześnie – zbyt młodzi —

Rospatrzmy się, czekajmy, nic to niezaszkodzi,

Poznajmy s sobą Państwa młodych; będziem zważać,

Niemożna szczęścia drugich tak na traf narażać:

Ostrzegam tylko wcześnie, niech brat Tadeusza

Nienamawia, kochać się w Zosi nieprzymusza,

Bo serce niejest sługa, niezna co to pany,

I nieda się przemocą okuwać w kajdany. —

Zaczém Sędzia powstawszy odszedł zamyślony;

Pan Tadeusz s przeciwnéj przybliżył się strony.

Udając że szukanie grzybów tam go zwabia;

W tymże kierunku zwolna posuwa się Hrabia.

Hrabia podczas Sędziego sporów s Telimeną

Stał za drzewami, mocno zdziwiony tą sceną;

Dobył s kieszeni papier i ołówek, sprzęty

Które zawsze miał s sobą, i na pień wygięły

Rospiąwszy kartkę, widać że obraz malował,

Mówiąc sam s sobą: Jakbyś umyślnie grupował,

Ten na głazie, ta w trawie, grupa malownicza!

Głowy charakterowe! s kontrastem oblicza!

Podchodził, wstrzymywał się, lornetkę przecierał,

Oczy chustką obwiewał i coraz spozierał —

Miałożby to cudowne, śliczne widowisko

Zginąć albo zmienić się gdy podejdę blisko?

Ten aksamit traw, będzież to mak i botwinie?

W Nimfie téj czyż obaczę jaką ochmistrzynię?

    Choć Hrabia Telimenę już dawniej widywał

W domu Sędziego, w którym dosyć często bywał,

Lecz mało ją uważał; zadziwił się z razu,

Rozeznając w niéj model swojego obrazu.

Miejsca piękność, postawy wdzięk i gust ubrania,

Zmieniły ją, zaledwo była do poznania.

W oczach świeciły jeszcze niezagasłe gniewy;

Twarz ożywiona wiatru świeżemi powiewy,

Sporem s Sędzią i nagłym przybyciem młodzieńców,

Nabrała mocnych, żywszych niż zwykłe rumieńców.

Pani, rzekł Hrabia, racz méj śmiałości darować,

Przychodzę i przepraszać i razem dziękować.

Przepraszać, że jéj kroków śledziłem ukradkiem;

I dziękować, że byłem jéj dumania świadkiem;

Tyle ją obraziłem! winienem jéj tyle!

Przerwałem chwilę dumań: winienem ci chwile

Natchnienia! chwile błogie! potępiaj człowieka,

Ale sztukmistrz twojego przebaczenia czeka!

Na wielem się odważył, na więcéj odważę!

Sądź! tu ukląkł i podał swoje peizaże.

    Telimena sądziła malowania próby

Tonem grzecznéj lecz sztukę znającéj osoby;

Skąpa w pochwały lecz nieszczędziła zachętu,

Brawo, rzekła, winszuję, niemało talentu.

Tylko Pan niezaniedbuj; szczególniéj potrzeba

Szukać pięknéj natury! O szczęśliwe nieba

Krajów włoskich! różowe Cezarów ogrody!

Wy klassyczne Tyburu spadające wody!

I straszne Pauzylipu skaliste wydroże!

To Hrabio kraj malarzów! u nas żal się Boże.

Dziecko muz w Soplicowie oddane na mamki

Umrze pewnie. Mój Hrabio, oprawię to w ramki,

Albo w Album umieszczę do rysunków zbiorku,

Które zewsząd skupiałam: mam ich dosyć w biorku.

Zaczęli więc rozmowę o niebios błękitach,

Morskich szumach, i wiatrach wonnych, i skał sczytach,

Mieszając tu i ówdzie, podróżnych zwyczajem,

Śmiéch i urąganie się nad oyczystym krajem.

A przecież w około nich ciągnęły się lasy

Litewskie! tak poważne, i tak pełne krasy! —

Czeremchy oplatane dzikich chmielów wieńcem,

Jarzębiny ze świeżym pasterskim rumieńcem,

Leszczyna jak menada z zielonemi berły,

Ubranemi jak w grona, w orzechowe perły;

A niżéj dziatwa leśna: głóg w objęciu kalin,

Ożyna czarne usta tuląca do malin.

Drzewa i krzewy liśćmi wzięły się za ręce,

Jak do tańca stojące panny i młodzieńce,

W koło pary małżonków. Stoi pośród grona

Para, nad całą leśną gromadą wzniesiona

Wysmukłością kibici i barwy powabem,

Brzoza biała, kochanka, z małżonkiem swym grabem,

A daléj jakby starce na dzieci i wnuki

Patrzą, siedząc w milczeniu, tu sędziwe buki,

Tam matrony topole, i mechami brodaty

Dąb włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty,

Wspiera się jak na grobów połamanych słupach,

Na dębów, przodków swoich skamieniałych trupach.

Pan Tadeusz kręcił się nudząc niepomału

Długą rozmową, w któréj niemogł brać udziału;

Aż gdy zaczęto sławić cudzoziemskie gaje,

I wyliczać s kolei wszystkich drzew rodzaje:

Pomarańcze, cyprysy, oliwki, migdały,

Kaktusy, aloesy, mahonie, sandały,

Cytryny, bluszcz, orzechy włoskie, nawet figi,

Wysławiające ich kształty, kwiaty i łodygi,

Tadeusz nieprzestawał dąsać się i zżymać,

Nakoniec niemógł dłużéj od gniewu wytrzymać.

Był on prostak, lecz umiał czuć wdzięk przyrodzenia,

I patrząc w las ojczysty, rzekł pełen natchnienia:

«Widziałem w botanicznym Wileńskim ogrodzie,

Owe sławione drzewa rosnące na wschodzie

I na południu, w owéj pięknéj Włoskiej ziemi;

Któreż równać się może z drzewami naszemi?

Czy aloes z długiemi jak konduktor pałki?

Czy cytryna karlica z złocistemi gałki?

Z liściem lakierowanym krótka i pękata,

Jako kobieta mała, brzydka, lecz bogata?

Czy zachwalony cyprys długi, cienki, chudy!

Co zdaje się być drzewem nie smutku lecz nudy;

Mówią że bardzo smutnie wygląda na grobie,

Jest to jak lokaj niemiec we dworskiéj żałobie,

Nieśmiejący rąk podnieść, ani głowy skrzywić,

Aby się etykiecie niczém niesprzeciwić.

Czyż nie piękniejsza nasza, poczciwa brzezina,

Która, jako wieśniaczka kiedy płacze syna

Lub wdowa męża, ręce załamie, rostoczy

Po ramionach do ziemi strumienie warkoczy!

Niema z żalu, postawą jak wymownie szlocha!

Czemuż Pan Hrabia, jeśli w malarstwie się kocha,

Niemaluje drzew naszych pośród których siedzi?

Prawdziwie, będą s Pana żartować sąsiedzi,

Ze mieszkając na żyznéj Litewskiéj równinie,

Malujesz tylko jakieś skały i pustynie.

Przyjacielu, rzekł Hrabia! piękne przyrodzenie

Jest formą, tłem, materyą, a duszą natchnienie

Które na wyobraźni unosi się skrzydłach,

Poleruje się gustem, wspiera na prawidłach.

Niedość jest przyrodzenia, niedosyć zapału,

Sztukmistrz musi ulecieć w sfery ideału!

Niewszystko co jest piękne wymalować da się!

Dowiesz się o tém wszysykiem s książek w swoim czasie.

Co się tycze malarstwa: do obrazu trzeba

Punktów widzenia, grupy, ansemblu i nieba,

Nieba włoskiego! stąd też w kunszcie peizażów,

Włochy były, są, będą, ojczyzną malarzów.

Stąd też oprócz Brejgela, lecz nie Van der Helle

Ale pejzażysty (bo są dwaj Brejgele)

J oprócz Ruisdalla, na całéj północy

Gdzież był pejzażysta który pierwszéj mocy?

Niebios, niebios potrzeba. – Nasz malarz Orłowski,

Przerwała Telimena, miał gust Soplicowski.

(Trzeba wiedzieć że to jest Sopliców choroba,

Ze im oprócz Ojczyzny nic się niepodoba)

Orłowski który życie strawił w Peterburku,

Sławny malarz, (mam jego kilka szkiców w biórku)

Mieszkał tuż przy Cesarzu, na dworze, jak w raju,

A nieuwierzy Hrabia jak tęsknił po kraju,

Lubił ciągle wspominać swéj młodości czasy,

Wystawiał wszystko w Polszcze: ziemię, niebo, lasy…

I miał rozum, zawołał Tadeusz z zapałem:

Te państwa niebo Włoskie, jak o niém słyszałem,

Błękitne, czyste, wszak to jak zamarzła woda;

Czyż nie piękniejsze stokroć wiatr i niepogoda?

U nas dość głowę podnieść, ileż to widoków!

Ileż scen i obrazów s saméj gry obłoków!

Bo każda chmura inna: na przykład jesienna

Pełźnie jak żółw leniwa, ulewą brzemienna,

I z nieba aż do ziemi spuszcza długie smugi

Jak rozwite warkocze, to są deszczu strugi.

Chmura z gradem, jak balon szybko z wiatrem leci

Krągła, ciemno-błękitna, w środku żółto świeci,

Szum wielki słychać w koło: nawet te codzienne,

Patrzcie Państwo, te białe chmurki, jak odmienne!

Z razu jak stada dzikich gęsi lub łabędzi,

A s tyłu wiatr jak sokół do kupy je pędzi:

Ściskają się, grubieją, rosną, nowe dziwy!

Dostają krzywych karków, rospuszczają grzywy,

Wysuwają nóg rzędy, i po niebios sklepie

Przelatują jak tabun rumaków po stepie:

Wszystkie białe jak srebro, zmieszały się – nagle

Z ich karków rosną maszty, z grzyw szerokie żagle,

Tabun zmienia się w okręt i wspaniale płynie

Cicho, zwolna, po niebios błękitnéj równinie!

    Hrabia i Telimena poglądali w górę;

Tadeusz jedną ręką pokazał im chmurę,

A drugą ścisnął zlekka rączkę Telimeny;

Kilka już upłynęło minut cichéj sceny;

Hrabia rozłożył papier na swym kapieluszu,

I wydobył ołówek: wtem przykry dla uszu

Odezwał się dzwon dworski, i zaraz śród lasu

Głuchego, pełno było krzyku i hałasu.

Hrabia kiwnąwszy głową, rzekł poważnym tonem:

Tak to na świecie wszystko los zwykł kończyć dzwonem.

Rachunki myśli wielkiéj, plany wyobraźni,

Zabawki niewinności, uciechy przyjaźni,

Wylania się serc czułych! gdy śpiż zdala ryknie,

Wszystko miesza się, zrywa, mąci się i niknie!

Tu obróciwszy czuły wzrok ku Telimenie,

«Cóż zostaje?» a ona mu rzekła: «wspomnienie»

I chcąc Hrabiego nieco ułagodzić smutek,