Kitabı oku: «Trzej muszkieterowie», sayfa 16

Yazı tipi:

Rozdział XXIII. Schadzka

D’Artagnan pędem powrócił do siebie, a chociaż było już po trzeciej po północy i najgorsze dzielnice Paryża miał do przebycia, nie wydarzyło mu się jednak nic złego.

Wiadomo, iż jest jakiś bożek, strzegący pijaków i zakochanych.

Zastał drzwi wchodowe uchylone, wszedł na schody i zapukał leciutko, w sposób, umówiony pomiędzy nim a służącym.

Planchet, którego odprawił z ratusza przed dwiema godzinami z zaleceniem, aby na niego czekał, otworzył drzwi.

– Czy przyniesiono list do mnie? – żywo zapytał.

– Nikt nie przynosił listu – odpowiedział Planchet; lecz jest tu taki, który nie wiadomo skąd sam się wziął.

– Co przez to rozumiesz, błaźnie?

– Chcę powiedzieć, że, wróciwszy, zastałem w pana pokoju na stole list, chociaż klucz od mieszkania miałem ciągle w kieszeni i na chwilę nie wyjmowałem go stamtąd.

– A gdzież on jest?

– Zostawiłem go tam, gdzie leżał. To coś nadprzyrodzonego, żeby listy w ten sposób przychodziły do ludzi. Gdyby chociaż okno było otwarte lub uchylone, to nie mówię; lecz gdzie tam, wszystko szczelnie było zamknięte. Panie, strzeż się, w tem jest jakaś nieczysta siła.

W trakcie tej rozmowy młodzieniec wskoczył do pokoju i rozerwał list.

Był on od pani Bonacieux i zawierał te słowa:

„Gorące podziękowania czekają na ciebie. Bądź dziś wieczorem, o godzinie dziesiątej, w Saint-Cloud, przed pawilonem, który się wznosi na rogu domu pana d’Estrées.

K. B.”

D’Artagnan czytając, uczuł w sercu taki skurcz rozkoszy, jaki dręczy i uszczęśliwia zarazem serca kochanków.

Był to pierwszy w życiu bilecik i pierwsza schadzka, jaką mu wyznaczono.

Serce jego, wezbrane upajającą rozkoszą, zdawało się zamierać pod nawałem szczęścia, na wstępie do tego raju ziemskiego, który zwie się miłością.

– A co?… panie – odezwał się Planchet, widząc go płonącego i blednącego kolejno – a co? wszak zgadłem, że to jakaś sprawa nieczysta?

– Mylisz się, Planchetku, a na dowód masz talara i wypij za moje zdrowie.

– Dziękuję panu za talara i przyrzekam spełnić święcie jego rozkazy; lecz nie dowód to, żeby listy, które dostają się do zamkniętych domów…

– Spadają z nieba, mój drogi; z nieba prościuteńko.

– Więc jest pan bardzo zadowolony?

– Drogi Planchetku, jestem najszczęśliwszym z ludzi!

– Mogę więc skorzystać ze szczęścia pańskiego i spać się położyć?

– I owszem, kładź się.

– Oby wszystkie błogosławieństwa nieba spadły na pana, lecz prawdą a Bogiem, że ten list…

I Planchet oddalił się, potrząsając głową z powątpiewaniem, którego szczodrość d’Artagnana nie była w stanie rozproszyć.

D’Artagnan, pozostawszy sam, jął znowu odczytywać bilecik, obcałował każdą literkę, skreśloną ręką ślicznej swojej kochanki.

Położył się nareszcie i zasnął, snując sny złote.

O siódmej z rana zerwał się na równe nogi i zawołał Plancheta, który na powtórne wezwanie otworzył drzwi i zjawił się z twarzą, na której chmura niepokojów wczorajszych jeszcze zalegała.

– Planchecie, – rzekł doń d’Artagnan – wychodzę na cały dzień prawdopodobnie, jesteś więc do siódmej wieczorem wolny; lecz o tej godzinie bądź w pogotowiu i miej dwa konie.

– Masz tobie! znowu nam mają podziurawić skórę!

– Zabierzesz z sobą muszkiet i pistolety.

– A co? nie mówiłem? – wykrzyknął Planchet. – Byłem tego pewny! przeklęty list!

– Nie bój się, głupcze, idzie tu po prostu o przejażdżkę dla przyjemności.

– Zapewne! tak, jak tamta, gdzie kule gradem padały, a pułapki wyrastały z pod ziemi!…

– Zresztą, jeżeli tchórzysz, panie Planchecie – przerwał mu d’Artagnan – obejdę się bez ciebie; wolę podróżować sam, aniżeli mieć towarzysza, który trzęsie się ze strachu.

– Pan mi ubliża – rzekł Planchet – a o ile mi się zdaje, widział mnie pan w gorących wypadkach.

– Widziałem, lecz sądziłem, iż za jednym razem wyszafowałeś całą swoją odwagę.

– Zobaczy pan, że znajdzie się ona jeszcze w potrzebie; ale proszę pana, nie trwoń jej zbytecznie, jeżeli pan chce, aby wystarczyła na dłużej.

– A jak myślisz, czy masz jej jakikolwiek zapasik na dzisiejszy wieczór?

– Spodziewam się.

– A zatem liczę na ciebie.

– Będę gotów o oznaczonej godzinie, lecz ja myślałem, że pan jednego miał tylko konia w stajni gwardyjskiej.

– Być może, iż w tej chwili jeden jest tylko, lecz wieczorem będzie ich cztery – rzekł d’Artagnan i, skinąwszy Planchetowi głową, wyszedł.

Pan Bonacieux stał w drzwiach swego mieszkania. D’Artagnan chciał go ominąć, nie mówiąc nic do niego, lecz małżonek Konstancji tak mu się słodko i dobrodusznie ukłonił, że w ten sposób zniewolił swego lokatora nie tylko do odwzajemnienia się, lecz i do zawiązania rozmowy.

Jakże tu wreszcie nie mieć choć odrobiny pobłażania dla męża, którego żona wyznaczyła schadzkę.

Zbliżył się więc do niego z miną jak najbardziej uprzejmą.

Rzecz prosta, iż rozmowa zeszła na uwięzienie biedaka.

Bonacieux, nie wiedząc, że d’Artagnan wysłuchał jego rozmowę z nieznajomym z Meung, opowiedział młodemu lokatorowi o prześladowaniach tego potwora, pana de Laffemas, którego nie przestawał tytułować katem kardynalskim, przyczem rozwodził się obszernie o Bastylji, ryglach, zasuwkach, okienkach, kratach i przyrządach torturowych.

D’Artagnan słuchał z przykładną uwagą, nareszcie, gdy właściciel domu skończył mówić, odezwał się:

– A czy wiesz pan już, kto porwał panią Bonacieux? nie zapomniałem bowiem, iż tej właśnie przykrej okoliczności zawdzięczam szczęście poznania pana.

– O!… – odrzekł Bonacieux – mieli się oni dobrze na baczności i nie powiedzieli mi tego, a żona przysięga się na wszystkie świętości, że nic o tem nie wie. Ale cóż to się działo z panem tych dni ubiegłych – ciągnął dalej Bonacieux z miną najdobroduszniejszą – nie widywałem ani pana, ani przyjaciół pańskich, a sądzę, iż nie na bruku paryskim zebrałeś ten kurz, który wczoraj wieczorem Planchet z butów pańskich omiatał.

– Masz słuszność, drogi panie Bonacieux, przyjaciele moi i ja, odbyliśmy maleńką podróż.

– Daleko?

– O! mój Boże! czterdzieści mil zaledwie, odprowadziliśmy pana Athosa do wód w Forges, gdzie przyjaciele moi zostali.

– A pan powróciłeś, nieprawdaż? – mówił dalej Bonacieux, przybierając wyraz twarzy, jak mógł najzłośliwszy. – Taki piękny chłopiec, jak pan, nie dostaje długiego urlopu od kochanki. Z wielką niecierpliwością byliśmy oczekiwani w Paryżu nieprawdaż?

– Słowo daję, nie przeczę – odparł młodzieniec ze śmiechem – a mówię to tembardziej, bo widzę, że nic się przed panem nie ukryje. Tak, byłem oczekiwany, i bardzo niecierpliwie, zaręczam.

Lekka chmurka przemknęła po czole kramarza, lecz tak lekka, że d’Artagnan jej nie dostrzegł.

– I zostaniemy sowicie wynagrodzeni za pośpiech? – ciągnął kramarz z lekkiem wzruszeniem w głosie, wzruszeniem, którego także nie zauważył d’Artagnan, jak i poprzedniej chmury, która zaciemniła oblicze godnego człowieka.

– A!… bodajbyś pan był dobrym prorokiem! – zawołał d’Artagnan wesoło.

– E!… ja pytam tylko dlatego, aby wiedzieć, czy późno pan wrócisz?

– A na co ci to pytanie, gospodarzu drogi? – podchwycił d’Artagnan – czy chcesz czekać na mnie?

– Nie, ale od czasu uwięzienia mojego i kradzieży, spełnionej w mym domu, gdy kto otworzy drzwi, strach mnie przejmuje, a szczególniej w nocy. Cóż chcesz, u licha!… nie jestem żołnierzem!…

– Nie przestraszaj się pan więc, jeżeli wrócę o pierwszej, drugiej lub trzeciej nad ranem; a jeżeli wcale się nie zjawię, nie przerażaj się także.

Zapowiedź ta przyprawiła pana Bonacieux o taką bladość, że d’Artagnan nie mógł już jej nie spostrzedz i spytał o przyczynę.

– Nic, nic – odrzekł Bonacieux. – Widzisz pan, ja, od czasu moich nieszczęść, ulegam nagłym osłabieniom, a w tej chwili właśnie uczułem dreszcze. Nie zważaj pan na to i zajmij się raczej swojem szczęściem.

– Nie brak mi tego zajęcia, bo jestem szczęśliwy.

– Jeszcze nie, zaczekaj trochę, sam przecież mówiłeś że to dopiero wieczorem.

– Da Bóg, wieczór ten nadejdzie, może i pan oczekujesz go z równą niecierpliwością. Może pani Bonacieux ma odwiedzić gniazdo małżeńskie?

– Pani Bonacieux będzie dzisiejszego wieczora zajęta – odparł małżonek z powagą – zatrzymuje ją w Luwrze jej obowiązek.

– Tem gorzej dla ciebie, drogi gospodarzu, tem gorzej; ja, gdy jestem szczęśliwy, chciałbym świat cały takim widzieć, ha! widocznie to niemożebne.

I, śmiejąc się na całe gardło z żartu, który, jak sądził, sam tylko rozumie, pożegnał kramarza.

– Przyjemnej zabawy! – odezwał się głosem grobowym Bonacieux.

D’Artagnan był za daleko, aby mógł usłyszeć, a choćby nawet i usłyszał, nie zwróciłby na te słowa uwagi, tak miał rozpromieniony umysł na myśl o tem, co go czekało.

Poszedł prosto do pałacu pana de Tréville; przypominamy sobie, iż wczorajsze odwiedziny trwały krótko i nie dały żadnego wyjaśnienia.

Zastał pana de Tréville wielce rozradowanego.

Na balu król i królowa uprzejmi byli dla niego nad wyraz. Kardynał zaś kwaśny był okrutnie.

Richelieu, pod pozorem niedyspozycji, wymknął się z balu o pierwszej. Ich Królewskie Moście bawili się do szóstej z rana.

– A teraz – odezwał się pan de Tréville zniżonym głosem i, rozglądając się po wszystkich kątach pokoju, dla przekonania, czy sami są zupełnie – a teraz o tobie pomówmy, mój drogi. Jasnem jest, iż powrót twój szczęśliwy przyczynił się do rozradowania króla, triumfu królowej i pognębienia kardynała. Otóż musisz się mieć na baczności.

– A czegóż mam się lękać – odparł d’Artagnan – dopóki będę miał szczęście cieszyć się łaską Ich Królewskich Mości?

– Wszystkiego, wierzaj mi. Kardynał nie jest człowiekiem, któryby zapomniał, że wywiedziono go w pole i nie omieszka załatwić rachunków z winowajcą, a zdaje mi się, że jest nim pewiem znajomy mój, gaskończyk.

– Czy pan sądzisz, że kardynał również wie tyle, co i pan, że wiadomo mu o bytności mojej w Londynie?

– Do djabła!… w Londynie byłeś? Czyż to stamtąd wywiozłeś ten piękny djament, błyszczący na twoim palcu? Strzeż się, drogi d’Artagnanie, dar nieprzyjaciela to rzecz niedobra; opiewają to pewne wiersze łacińskie… Poczekaj no…

– Tak, niezawodnie – odparł d’Artagnan, który nigdy był nigdy w stanie wpakować sobie do głowy najpierwszych zasad łaciny, czem do rozpaczy przywodził nauczyciela swego – tak, zapewne, muszą być jakieś wiersze, które się do tego stosują.

– Z pewnością, że są – odparł pan de Tréville, który miał pociąg do literatury – cytował mi je niedawno pan de Beuserade… Zaraz, zaraz… poczekaj… A! wiem już:

…Timeo Danaos et dona ferentes.

Co ma znaczyć: „Nie dowierzaj nieprzyjacielowi, nawet gdy cię obdarza”.

– Djament ten nie od nieprzyjaciela, lecz od królowej pochodzi – rzekł na to d’Artagnan.

– Od królowej! o! o!… – odezwał się Tréville. – W istocie to klejnot prawdziwie królewski, wart tysiąc pistolów, jak jeden grosz. Przez kogóż kazała ci go doręczyć?

– Sama mi go dała.

– Gdzie?…

– W gabinecie przyległym do pokoju, w którym zmieniała ubranie.

– W jaki sposób?

– Podając mi rękę do pocałowania.

– Pocałowałeś w rękę królowę!… – wykrzyknął Tréville, wpatrując się w d’Artagnana.

– Jej Królewska Mość zrobiła mi zaszczyt, wyświadczając mi tę łaskę.

– I to przy świadkach? niebaczna!… po trzykroć niebaczna!…

– Uspokój się, panie, nikt tego nie widział – rzekł d’Artagnan.

I opowiedział jak się to stało.

– O kobiety! o kobiety!… – zawołał stary żołnierz – znam ja waszą wyobraźnię romantyczną; wszystko, co na tajemnicę zakrawa, zachwyca was; a zatem nie widziałeś nic więcej prócz ramienia i mógłbyś, spotkawszy królowę, nie poznać jej, a ona także, zobaczywszy ciebie, nie wiedziałaby kto jesteś.

– Zapewne, lecz dzięki temu klejnotowi… – podjął młodzieniec.

– Słuchaj – rzekł pan de Tréville – czy chcesz, abym ci dał radę, dobrą radę przyjacielską?

– Zaszczyt mi pan zrobi – odpowiedział d’Artagnan.

– Słuchaj więc: idź do pierwszego lepszego jubilera i sprzedaj ten djament za cenę, jaką ci ofiaruje, a choćby żydem był nawet, dostaniesz zawsze ośmset pistolów za niego. Pieniądze są bez nazwy, a pierścień ten posiada ją i to straszną, która zdradzić może tego, co go nosi.

– Sprzedać go?… pierścień od monarchini mojej?… nigdy! – zawołał d’Artagnan.

– Obróć go więc kamieniem pod spód, biedny szaleńcze, wiadomo bowiem, iż kadet gaskoński nie znajduje podobnych klejnotów w skarbcu swojej matki.

– Myślisz więc, panie, iż mam się czego obawiać?… – zagadnął d’Artagnan.

– Możnaby powiedzieć, młodzieńcze, że ten, co zasypia na minie, której lont jest zapalony, uważać może się za bezpieczniejszego w porównaniu z tobą.

– Do djabła! – rzekł d’Artagnan, którego przekonywająca mowa pana de Tréville zaczęła niepokoić – do djabła! co tu począć?…

– Przede wszystkiem mieć się bezustanku na baczności. Kardynał ma pamięć zawziętą, a rękę, sięgającą daleko; wierzaj mi, że on ci wypłata figla.

– Ale jakiego?…

– E, czy ja wiem!… posiada on wszystkie sztuczki djabelskie, któremi się posługuje! co najmniej spotkać cię to może, że cię uwiężą.

– Jakto! poważonoby się uwięzić człowieka, zostającego w służbie Jego Królewskiej Mości?

– O! przecież z Athosem nie robiono ceremonji. W każdym razie wierzaj człowiekowi, który trzydzieści lat spędził u dworu; nie zasypiaj spokojny, albo jesteś zgubiony. Przeciwnie, ja ci to mówię, wszędzie wroga upatruj. Gdy będzie szukał z tobą zaczepki, unikaj go, choćby to było dziecię dziesięcioletnie; jeżeli zostaniesz napadnięty czy w nocy, czy w dzień, bez żadnego wstydu rejteruj; gdy przez most przechodzić będziesz, pilnuj desek, aby się pod tobą nie zapadły; gdy iść będziesz koło budującego się domu, patrz w górę, aby cegła nie spadła ci na głowę; jeśli późno będziesz powracał, każ iść za sobą służącemu i uzbrój go, jeżeli pewnym go jesteś. Nie ufaj nikomu, przyjacielowi, bratu, kochance, a nade wszystko tej ostatniej.

D’Artagnan spochmurniał.

– Kochance! – powtórzył machinalnie – a czemuż jej więcej, niż komu innemu?

– Bo kochanka jest jednym z najulubieńszych środków kardynała, jednym z najskuteczniejszych. Kobieta sprzeda się za ośm pistolów, dowodem Dalilla. Znasz pewnie Stary Testament, co?

D’Artagnan pomyślał o dzisiejszem spotkaniu z panią Bonacieux; lecz, na pochwałę bohatera naszego, przyznać musimy, iż złe wyobrażenie pana de Tréville o kobietach w ogólności, nie natchnęło go najmniejszem podejrzeniem co do jego pięknej gosposi.

– Ale, ale – mówił dalej pan de Tréville – a co się stało z trzema twoimi towarzyszami?

– Chciałem właśnie zapytać pana, czy nie ma jakiej o nich wiadomości?

– Żadnej a żadnej.

– Ja zostawiłem ich po drodze: Porthosa w Chantilly, z pojedynkiem na karku; Aramisa w Crevecoeur z kulą w ramieniu; Athosa na koniec w Amiens, pod ciężarem zarzutu o fałszerstwo pieniędzy.

– A widzisz! – odezwał się pan de Tréville – a jakżeś ty tego uniknął?

– Cudem, przyznać to muszę, przy pomocy pchnięcia szpadą w piersi i przygwożdżenia na drodze do Calais, jak motyla do ściany, hrabiego de Wardes.

– A co, jeszcze jeden dowód! de Wardes, to stronnik kardynała a krewny Rocheforta. Słuchaj, mój drogi, przychodzi mi pewna myśl.

– Niech pan mówi, słucham.

– Będąc na twojem miejscu, jedną bym rzecz zrobił.

– Jaką?

– Skoro jego eminencja każe cię szukać w Paryżu, ja po cichu wróciłbym do Pikardji i postarałbym się dostać języka o trzech moich przyjaciołach. Cóż u djabła! przecie zasługują na ten dowód troskliwości z twej strony.

– Dobra rada pańska, jadę jutro.

– Jutro! a czemu nie dzisiaj?

– Dzisiaj zatrzymuje mnie sprawa nader ważna.

– A! młokosie! młokosie! miłostki pewno jakie?… Powtarzam ci, strzeż się: kobieta zgubiła nas wszystkich co do jednego, i gubi nas jeszcze tak samo. Wierzaj mi, jedź dzisiaj.

– Niepodobna.

– Dałeś więc tam słowo.

– Tak, panie.

– Ha! to już trudno; lecz przyrzeknij mi, że jeżeli nie zostaniesz zabity tej nocy, jutro wyjedziesz.

– Przyrzekam.

– Czy potrzebujesz pieniędzy?

– Chyba, że nie, mam pięćdziesiąt pistolów, tyle ile mi właśnie potrzeba.

– A twoi towarzysze?

– Myślę, że im także nie zbywa. Każdy z nas wyjeżdżając z Paryża, miał w kieszeni po siedemdziesiąt pięć pistolów.

– Czy zobaczę cię jeszcze przed wyjazdem?

– Pewnie już nie, chybaby zaszło coś nowego…

– Zatem szczęśliwej drogi!

– Dziękuję panu.

I pożegnał Trévilla, więcej wzruszony, niż kiedykolwiek jego prawdziwie ojcowską pieczołowitością dla muszkieterów.

Zaszedł jeszcze do Athosa, Porthosa i Aramisa. Żaden z nich nie powrócił. Służących nie było także i nic nie wiedziano ani o jednych, ani o drugich.

Mógłby wprawdzie dowiedzieć się czegoś od ich kochanek, lecz nie znał damy Porthosa, a tem bardziej Aramisa; Athos zaś nie miał jej wcale.

Mijając koszary gwardyjskie, zajrzał do stajen: trzy konie już były na miejscu.

Planchet osłupiały czyścił je zgrzebłem.

– A! panie – odezwał się Planchet, zoczywszy d’Artagnana – jakże się cieszę, żem pana zobaczył!…

– A to dlaczego, Planchetku?… – zagadnął młodzieniec.

– Czy pan dowierza naszemu gospodarzowi, panu Bonacieux?

– Ja? ani odrobinę.

– O! to bardzo dobrze!…

– Ale skąd to pytanie?

– Skąd? że kiedy pan z nim rozmawiał, ja się przypatrywałem, nie podsłuchując, broń Boże; o! panie, twarz mu się mieniła okropnie…

– Doprawdy!

– Pan był zajęty listem odebranym i nie zwrócił na to uwagi; lecz ja, któremu dziwne przedostanie się tego listu do nas dało do myślenia, ja nie straciłem ani jednej z jego min.

– Jakież to były miny?

– Zdradzieckie, proszę pana.

– Doprawdy?

– Co więcej, skoro tylko pan się z nim pożegnał i zniknął na zakręcie ulicy, on także porwał kapelusz, zamknął drzwi na klucz i popędził w stronę przeciwną.

– Masz słuszność, Planchecie, to bardzo podejrzanie wygląda, ale nie lękaj się, nie zapłacimy komornego, dopóki wszystko nie wyjaśni się należycie.

– Pan żartuje teraz, a zobaczy pan…

– Cóż ty chcesz, to, co zapisano tam w górze, spełnić się musi!…

– Więc pan nie zrzeka się dzisiejszej przejażdżki wieczornej?

– Przeciwnie, im więcej mam na pieńku z panem Bonacieux, tem usilniej pragnę stawić się na schadzce, jaką mi oznaczył list, który cię o taki niepokój przyprawił.

– Ha, kiedy pan tak chce…

– Nieodwołalnie, mój miły, bądź zatem tutaj w pogotowiu; o dziesiątej zajdę po ciebie.

Widząc, że nie ma sposobu powstrzymać pana od zamierzonego projektu, Planchet westchnął głęboko i jął z całych sił skrobać zgrzebłem trzeciego konia.

D’Artagnan zaś, jako chłopiec nader przezorny, udał się na obiad do owego księdza gaskońskiego, który onego czasu, kiedy trzej przyjaciele ciężkie przechodzili chwile, pożywił ich na śniadanie czekoladą.

Rozdział XXIV. Pawilon

O dziewiątej d’Artagnan był już w koszarach gwardji; Plancheta zastał gotowego. Czwarty koń już przybył.

Planchet uzbrojony był w muszkiet i pistolet.

D’Artagnan miał szpadę i dwa pistolety, za pas zatknięte.

Każdy dosiadł konia i wymknęli się po cichu.

Noc już zapadła, nikt ich wyjeżdżających nie widział.

Planchet pozostał z tylu i o dziesięć kroków podążał za panem.

Przebyli w poprzek bulwary i przez bramę Konferencyj wydostali się na drogę, prowadzącą do Saint-Cloud, o wiele, niż dzisiaj, piękniejszą.

W mieście Planchet trzymał się w przyzwoitej odległości, którą sobie nakazał; lecz w miarę, jak droga zaczynała być pusta i głucha, pomaleńku zbliżać się począł tak, że gdy wjechali do lasku Bulońskiego, znalazł się przy boku swego pana.

Trudno nam zataić, co prawda, iż kołysanie się drzew olbrzymich, łamanie się światła księżycowego w gęstych i ciemnych zaroślach wprawiało go w niemały niepokój.

Spostrzegł to d’Artagnan, że coś dziwnego dzieje się z jego pachołkiem.

– A co?… mości Planchecie – zapytał – co się dzieje z tobą?

– Czy pan nie uważa, iż te drzewa podobne są do kościołów ogromnych?

– A to dla czego?

– Bo pod ich sklepieniem, jak i w kościele, człowiek nie ma śmiałości odezwać się głośno.

– Czy dlatego, że strach cię przejmuje, Planchecie?

– Tak, panie, strach, aby kto nie usłyszał.

– Czemu? rozmowa nasza jest przecie pobożna, drogi Planchecie, nikt by jej nie mógł nic zarzucić.

– A! panie! – odrzekł Planchet, powracając do swej myśli zasadniczej – ten Bonacieux ma coś ponurego w oczach i wstrętnego w poruszeniu ust!

– Co cię zmusza, u djabła, myśleć o panu Bonacieux?

– Panie, człowiek nie myśli o tem, o czem chce, ale o tem, o czem musi!…

– E! tchórz z ciebie, Planchetku.

– Panie, nie trzeba mieszać przezorności z tchórzostwem; przezorność jest cnotą.

– A ty cnotliwy jesteś, wszak tak, Planchecie?

– O! panie, czy to nie lufa muszkietu błysnęła tam w dali? Możebyśmy głowy schylili?

– Doprawdy… – mruknął d’Artagnan, przypominając sobie przestrogi pana de Tréville – doprawdy, to bydlę i mnie w końcu nabawi strachu.

I puścił konia kłusem.

Planchet uczynił to samo i, jak cień swego pana, kłusował tuż przy nim.

– Czy całą noc tak jechać będziemy? – zapytał.

– Nie, Planchecie, bo ty już jesteś na miejscu.

– Ja? już na miejscu? a pan?…

– Ja pójdę jeszcze dalej kilka kroków.

– I pan zostawi mnie samego zupełnie?

– Boisz się, Planchecie!

– Nie, lecz zwracam pańską uwagę, że zanosi się na noc bardzo zimną. Chłody nabawiają reumatyzmu, a służący, który cierpi na tę chorobę, jest do niczego, zwłaszcza dla tak prędkiego pana.

– Dobrze!… jeżeli ci zimno, zajedziesz do jednej z tych karczem, które tam widzisz, i jutro o szóstej rano czekaj na mnie przed bramą.

– Proszę pana, przepiłem i przejadłem uczciwie talara, którego mi dziś rano dałeś; nie mam więc nawet podłego su na wypadek zziębnięcia.

– Masz tu pół pistola. Bywaj zdrów, do jutra.

I zeskoczył z konia, cugle rzucił Planchetowi i, owinąwszy się płaszczem, szybko się oddalił.

– Boże, jakże mi zimno! – zawołał Planchet, skoro tylko stracił z oczu swego pana; a ponieważ pilno mu było się rozgrzać, zapukał czem prędzej do drzwi domu, zdobnego we wszelkie pozory podmiejskiej karczmy.

D’Artagnan, który skierował się ścieżką poprzeczną, szedł dopóty, dopóki nie dotarł do Saint-Cloud.

Zamiast jednak trzymać się głównego traktu, zaszedł od tyłu pałacu, zapuścił się w zaułek bardzo ustronny i znalazł się wkrótce wprost oznaczonego pawilonu.

Było to miejsce zupełnie puste. Wielki mur, w którego rogu stał pawilon, stanowił jeden bok uliczki, a z drugiego boku żywopłot dzielił ją od ogródka, w którego głębi stała mizerna chałupka.

D’Artagnan stawił się na schadzkę, ponieważ jednak nie wskazano mu umówionego znaku, którym oznajmiłby swoją obecność, więc czekał.

Cisza panowała wokoło, sądzić mógł, iż go sto mil przedziela od stolicy.

Oparł się o płot plecami, bacznie wpierw obejrzawszy się po za siebie.

Poza płotem, ogrodem i chałupką, szare i nieprzejrzane mgły otaczały zwojami swemi tę bezmierną przestrzeń, w której zasypiał Paryż, tę otchłań rozwartą, bezbrzeżną, gdzie połyskiwało kilka światełek, jak gwiazdy.

W oczach d’Artagnana jednak wszystko przybierało kształty rozkoszne, każda myśl śmiała się do niego, ciemności nieprzebite stawały się przezroczyste.

Istotnie, po upływie chwil kilku, na wieży Saint-Cloud odwieczny dzwon wyrzucił ze swej ryczącej paszczy dziesięć powolnych uderzeń.

Głos spiżu zabrzmiał grobowym jękiem, który się rozpłynął w ciemnościach nocy.

Każde z tych uderzeń jednakże, tworząc godzinę tak upragnioną, cudowną harmonją dźwięczało w sercu młodzieńca.

Oczy miał utkwione w stojący w narożniku muru pawilonik, którego wszystkie okna były przysłonięte okiennicami, z wyjątkiem jednego na pierwszem piętrze.

Z okna tego dobywało się łagodne światło, srebrzące korony kilku razem stojących lip.

Z pewnością poza temi szybami, tak mile jaśniejącemi, oczekuje go piękna pani Bonacieux.

Kołysany tą myślą, pełną słodyczy, z całą cierpliwością czekał pół godziny jeszcze z utkwionym wzrokiem w to rozkoszne mieszkanko, gdzie dostrzegał część sufitu o listewkach złoconych, znamionujących elegancję i reszty pokoju.

Dzwon zegara wieżowego wybił wpół do jedenastej.

Tym razem odgłos ten, nie wiadomo dlaczego, przejął go zimnym dreszczem. Może przenikał go chłód i wrażenie czysto fizyczne przypisał uczuciom moralnym.

Potem zaczął przypuszczać, iż źle może przeczytał, że schadzka może oznaczona była na jedenastą. Podszedł do okna, stanął w promieniu światła, dobył list z kieszeni i raz jeszcze przebiegł go oczami.

Nie omylił się bynajmniej: oznaczona była godzina dziesiąta. Powrócił na stanowisko poprzednie; milczenie to i samotność poczynały go niepokoić.

Wybiła jedenasta.

Strach go przejął nie na żarty, czy nie wydarzyło się pani Bonacieux co złego.

Klasnął po trzykroć w dłonie, jak zwykle dają sobie znaki zakochani, lecz nikt mu nie odpowiedział.

Echo nawet milczało.

Wtedy pomyślał ze złością, że może młoda kobieta, oczekując na niego usnęła.

Podszedł do muru i usiłował się nań wdrapać, lecz tynk był świeży i gładki.

Daremnie połamał sobie paznokcie.

Naraz zwrócił uwagę na drzewa, wciąż srebrzone światłem, a ponieważ jedno z nich wyciągało ku drodze konary, pomyślał, że spośród nich mógłby łatwo zapuścić wzrok do wnętrza pawilonu.

Drzewo było do tego podatne. Zresztą d’Artagnan miał lat dwadzieścia zaledwie, nie zapomniał więc jeszcze ćwiczeń szkolnych.

W mgnieniu oka znalazł się pośród gałęzi i przez szyby przejrzyste zagłębił wzrok do wnętrza pokoju.

Zgroza przejęła go dreszczem od stóp do głowy.

Światło łagodne z lampy przyćmionej, oświetlało scenę przerażającego nieładu.

Jedna z szyb była stłuczona, drzwi pokoju, wysadzone i na pół złamane, wisiały na zawiasie; stół, który widocznie był zastawiony wytworną kolacją, leżał na ziemi; karafki w kawałkach, owoce zdeptane zalegały posadzkę; wszystko w tym pokoju świadczyło o walce gwałtownej i rozpaczliwej.

Zdało mu się nawet, iż w dziwnym tym nieładzie odróżnia strzępy ubrania i krwawe plamy na obrusie i firankach.

Z pośpiechem zsunął się na ziemię ze strasznie bijącem sercem, chcąc się przekonać, czy nie znajdzie innych jeszcze śladów niecnego gwałtu.

A w ciszy nocnej wciąż błyszczało spokojne i łagodne światło.

Wtedy spostrzegł d’Artagnan, czego nie zauważył poprzednio, że ziemia, wydeptana i rozrzucona miejscami, miała na sobie ślady stóp ludzkich i kopyt końskich. Koła powozu, przybyłego widocznie od strony Paryża, wyżłobiły na pulchnej ziemi głęboką brózdę równolegle z pawilonem, zataczając ją z powrotem ku miastu.

Szukając dalej, znalazł przy murze podartą rękawiczkę kobiecą.

Była to jedna z tych wonnych rękawiczek, za jakiemi przepadają kochankowie, gdy zerwać je mogą z pięknej ukochanej rączki.

Zimny pot kroplisty oblewał mu czoło, boleść okrutna serce ściskała, oddech stawał się szybki; a jednak dla własnego uspokojenia powtarzał sobie, iż ten pawilon niekoniecznie musi mieć łączność z panią Bonacieux, że ona mu oznaczyła schadzkę przed pawilonem, a nie w pawilonie, i służba, a prawdopodobnie zazdrość małżonka, zatrzymały ją w Paryżu.

Wszystkie te jednak rozumowania zostały zdruzgotane, zniweczone uczuciem niewytłomaczonego bólu, który w pewnych chwilach życia opanowywa całą naszą istotę i woła nam w duszy i tętni w uszach ponurym głosem, że wielkie nieszczęście nad nami krąży.

Wtedy ogarnęło go szaleństwo: pobiegł drogą, skąd przybył i nie zatrzymał się aż u przewozu, aby wybadać przewoźnika.

Ten mu powiedział, że około siódmej wieczorem przeprawił przez rzekę kobietę, zakrytą czarnym płaszczem tak, jak gdyby zależało jej na tem niezmiernie, aby nie była poznana; i właśnie, z powodu tych ostrożności, tem większą zwracał na nią uwagę, i przekonał się, że młoda jest i piękna.

W owych czasach dużo kobiet młodych i ładnych, starając się nie być poznanemi, przybywało do Saint-Cloud, jednakże d’Artagnan nie wątpił ani na chwilę, że to była pani Bonacieux.

Korzystając ze światła lampki, migocącej w chatce przewoźnika, raz jeszcze odczytał bilecik pięknej Konstancji, aby upewnić się, że nie jest w błędzie, że w Saint-Cloud, a nie gdzieindziej oznaczona była schadzka, przed pawilonem pana d’Estrées, a nie na żadnej innej ulicy.

Wszystko tak się składało, aby mu dowieść, że przeczucia jego nie były mylne.

Co tchu w piersiach wrócił do zamku; zdawało mu się, że pod nieobecność jego coś nowego w pawilonie zajść mogło i że nastąpi jakieś wyjaśnienie.

W uliczce ta sama pustka, to samo łagodne i spokojne światło rozlewało się z jedynego okna.

Wtedy przyszło mu na myśl, że ta niema rudera widziała coś niezawodnie, a może powiedziećby także była w stanie.

Drzwi ogrodzenia były zamknięte, przesadził więc płot i, pomimo ujadania psa na łańcuchu, zbliżył się do chaty.

Zrazu nikt nie odpowiedział na pukanie. Milczenie grobowe panowało w chatce, jak i w pawilonie; lecz gdy zaczął się do niej dobijać, posłyszał lekki szelest wewnątrz, tak lękliwy, jakby obawiał się zdradzić.

Przestał się więc dobijać, prosił z wyrazem takiego niepokoju, przerażenia i zarazem pieszczoty w głosie, że natchnąć był w stanie ufnością nawet największego tchórza.

Nareszcie uchyliła się stara spróchniała okiennica i zamknęła natychmiast, skoro tylko światło dymiącej lampki, palącej się w kącie, oświeciło szarfę, rękojeść szpady i kolby pistoletów d’Artagnana.

Jakkolwiek stało się to nader szybko, miał jednak czas dostrzedz siwą głowę starca.

– Na imię boskie! zaklinam was – zawołał – wysłuchajcie mnie: czekałem tu na kogoś i doczekać się nie mogę, umieram z niepokoju. Miałożby się tu jakie nieszczęście wydarzyć? powiedzcie.

Okno otworzyło się powoli i znowu ta sama twarz się ukazała; lecz bledsza jeszcze, niż za pierwszym razem.

D’Artagnan prostodusznie, nieledwie z imienia, opowiedział swoją historję; jak przed tym pawilonem miał schadzkę z młodą kobietą i jak, nie mogąc się jej doczekać, wdrapał się na lipę, a stamtąd przy świetle lampy ujrzał poprzewracane sprzęty w pokoju.

Starzec wysłuchał go z uwagą, potakując, a gdy d’Artagnan skończył, potrząsnął głową z miną złowróżbną.

– Cóż to ma znaczyć? – zawołał d’Artagnan. – Na Boga, błagam cię, tłumacz się jaśniej.

– O! panie – odezwał się starzec – o nic mnie nie pytaj; bo, gdybym opowiedział ci, co widziałem, nie wyszłoby mi na dobre z pewnością.

– Więc widziałeś? – podchwycił d’Artagnan. – W takim razie zaklinam cię! – ciągnął dalej, kładąc mu pistola – powiedz mi, powiedz, coś widział, a słowo szlacheckie ci daję, że ani słówka jednego nie uronię z mojego serca.

Tyle szczerości i bólu wyryło się na twarzy d’Artagnana, że starzec skinął na znak, iż mówić zacznie i odezwał się cichym głosem:

– Blisko dziewiątej było, gdy usłyszałem turkot na ulicy, a, pragnąc dowiedzieć się, coby to być mogło, podszedłem do moich drzwi i poznałem, że ktoś usiłuje wejść. Ponieważ ubogi jestem i nie lękam się złodziei, otworzyłem drzwi do chaty i ujrzałem trzech mężczyzn, stojących w pobliżu. Za nimi tuż w cieniu stała dwukonna kareta i konie wierzchowe. Należały one niechybnie do trzech mężczyzn, którzy przyjechali wierzchem.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
730 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 3,8, 4 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre