Kitabı oku: «Trzej muszkieterowie», sayfa 25
Rozdział IX. Marzenia o zemście
Wieczorem milady rozkazała służbie, aby skoro tylko d‘Artagnan według zwyczaju przybędzie, wprowadzono go do niej natychmiast. Czekała jednak daremnie.
Nazajutrz Katty poszła odwiedzić młodzieńca i opowiedziała mu, co zaszło dnia wczorajszego.
D‘Artagnan słuchał z uśmiechem; udręczenia milady, złość i wstyd jej tu była dlań zemsta prawdziwa.
Drugiego wieczora milady, niecierpliwsza jeszcze, powtórzyła rozkaz, dotyczący gaskończyka, lecz znów czekała napróżno. Rano Katty zjawiła się u d‘Artagnana, ale nie wesoła i lekka, jak dawniej, przeciwnie, blada i smutna śmiertelnie. D‘Artagnan pytał troskliwie, co jej jest; dziewczyna zamiast odpowiedzi list mu podała.
Poznał pismo milady; tylko tym razem adres był wyraźnie do d‘Artagnana, a nie do hrabiego de Wardes.
Rozpieczętował i czytał:
„Kochany panie d‘Artagnan; niedobrze jest zaniedbywać przyjaciół, a szczególnie, gdy ma się ich opuścić na czas tak długi. Szwagier mój i ja oczekiwaliśmy pana wczoraj i onegdaj, a pan się nie pokazałeś. Czy dziś wieczór będzie tak samo?
życzliwa Lady Clarick”
– Spodziewałem się tego listu – rzekł d‘Artagnan – taki musiał być rezultat. Papiery moje idą w górę, gdy spadają wartości hrabiego de Wardes.
– Pójdziesz pan? – zapytała Katyy8.
– Posłuchaj drogie dziecię – rzekł gaskończyk, starając się usprawiedliwić przed sobą samym, z niedotrzymania obietnicy, danej Athosowi – pojmujesz, że byłoby niepolitycznie wcale nie przyjąć tak wyraźnego zaproszenia. Gdybym nie poszedł, milady, nie mogąc pojąć, dlaczego bywać u niej przestałem, mogłaby tworzyć domysły rozmaite, a w końcu dojść prawdy. Niebezpieczna to rzecz zadzierać z kobietą tak mściwą, gdy przewidzieć niepodobna, co jest w stanie zrobić w zapędzie złości.
– O, mój Boże – rzekła Katty – pan potrafisz tak rzecz przedstawić, iż masz zawsze rację… Zaczniesz się znów do niej umizgać; a jeżeli teraz spodobasz się i zdobędziesz jej serce pod własnem imieniem, we własnej postaci, o! to będzie jeszcze gorzej.
Biedna dziewczyna instynktem odgadywała to, co miało nastąpić. D‘Artagnan pocieszał, jak mógł, dziewczynę i zapewniał, że oprze się mężnie wszelkim pokusom.
Kazał powiedzieć milady, iż czuje wdzięczność ogromną za jej łaskawość i stawi się na rozkaz, nie odważył się jednak odpisać, ze względu, iż wprawne jej oko mogłoby poznać jego pismo. Punktualnie o dziesiątej, d‘Artagnan był już na placu Królewskim. Służba, uprzedzona zapewne, oczekiwała w przedpokoju, i zanim zdążył prosić, już jeden z lokajów oznajmił go milady.
– Prosić – rzekła pani domu głosem dźwięcznym i przenikliwym, tak, że d‘Artagnan słyszał w przedpokoju.
– Nikogo więcej nie przyjmuję!… słyszycie, nikogo!
D‘Artagnan obrzucił milady ciekawym wzrokiem: blada była, a oczy zaczerwienione świadczyły o łzach lub bezsennie spędzonej nocy.
D‘Artagnan przysunął się ze zwykłą galanterją; wtedy wysiłkiem nadludzkim przybrała wyraz spokoju i uprzejmości, choć zapewne nigdy uśmiech tak przyjemny nie gościł na twarzy równie zmienionej.
Na zapytanie d‘Artagnana o zdrowie, odrzekła:
– Słaba jestem, bardzo nawet słaba…
– W takim razie mogę być natrętnym, pani potrzebuje wypocząć… zatem odchodzę…
– Przeciwnie – rzekła milady – zostań, panie d‘Artagnan, miłe twoje towarzystwo pozwoli mi zapomnieć o cierpieniu.
– Oho!… – pomyślał d‘Artagnan – nigdy jeszcze nie była tak przyjemna, miejmy się na baczności!
Milady roztoczyła cały swój powab; rozmawiała dowcipnie, uśmiechała się zalotnie, a jednocześnie gorączka, która ją na chwilę opuściła, powracała z całą potęgą, dodając blasku oczom i rozkosznego karminu usteczkom.
D‘Artagnan widział znów Circeę, która go napowrót ujęła w sidła zaczarowane.
Miłość szalona, uśpiona na chwilę, zbudziła się w jego sercu… Milady uśmiechnęła się, a on czuł, że duszę oddałby za ten uśmiech…
Powoli milady stawała się coraz serdeczniejsza. Zapytywała d‘Artagnana, czy miał kochankę?
– O! pani – rzekł młodzieniec z miną jak mógł najsentymentalniejszą – jesteś okrutna!… jak możesz pytać mnie o to, mnie… który od ujrzenia ciebie, oddycham i wzdycham jedynie dla ciebie i przez ciebie!
Milady uśmiechnęła się znacząco.
– Więc pan mnie kochasz? – rzekła.
– Czyż potrzebuję mówić? czyż pani tego nie widzi?…
– Przyznaję… domyśliłam się miłości pańskiej; lecz wiesz zapewne, że serce harde trudno jest zdobyć.
– O!… przeszkody mnie nie przerażają; boję się jedynie niepodobieństwa.
– Niema nic niepodobnego dla miłości prawdziwej.
– Tak pani myśli?
– Tak mówię i tak myślę – odparła milady.
– O! do djabła! – pomyślał d‘Artagnan – śpiewamy na inną nutę… – Czyżby się zakochała wypadkiem ta kapryśnica i czyżby miała zamiar obdarzyć mnie znów szafirem, podobnym do tego, jaki wziąłem za hrabiego de Wardes?
D‘Artagnan przysunął się z krzesłem do fotelu milady.
– Ciekawa jestem – rzekła – w jaki sposób dowiódłbyś miłości, o której tak mówisz?..
– Gotów jestem na wszystko, na każde żądanie… Czekam rozkazu.
– Nie cofniesz się przed niczem?
– Nigdy! – zawołał d‘Artagnan, wiedząc naprzód, że nie ryzykował wiele.
– Zatem, pogadajmy trochę – rzekła milady, przysuwając się jeszcze bliżej do młodego chłopca.
– Słucham z uwagą – rzekł tenże.
Milady milczała chwilkę zakłopotana; jak gdyby odwagi jej zabrakło; nareszcie udając nagłe postanowienie, rzekła:
– Mam wroga…
– Ty, pani!… – wykrzyknął d‘Artagnan, udając zdziwienie – na Boga!… czyż to możebne? taka piękna i taka dobra!
– Wroga śmiertelnego…
– Naprawdę?…
– Nieprzyjaciela, który znieważył mnie okrutnie… między nami teraz walka na śmierć… Czy mogę rachować, że pan mi dopomoże?
D‘Artagnan zrozumiał, do czego milady zmierza.
– Możesz pani liczyć na mnie – rzekł z przesadą – ramię moje i życie należą do pani, równie jak miłość moja.
– A więc – zaczęła milady – ponieważ jesteś szlachetny i zakochany…
Przerwała.
– Cóż dalej?… – zapytał d‘Artagnan.
– Co dalej? – ciągnęła milady. po chwili milczenia – przestań od dziś mówić o niepodobieństwach.
– O! pani, to szczęście nad siły moje – zawołał d‘Artagnan, rzucając się na kolana i okrywając pocałunkami białe rączki, których mu nie broniono.
– Pomścij mnie, zabij niegodnego de Wardes – myślała milady, zaciskając zęby – a potrafię się pozbyć i ciebie, głupcze jakiś, narzędzie bierne w moich rękach!…
– Rzuć się dobrowolnie w objęcia moje, ty, coś się tak bezwstydnie ze mnie naigrawała, obłudnico, niebezpieczna kobieto – myślał ze swej strony d‘Artagnan – a potem ja cię też wyśmieję, razem z tym, którego chcesz, abym zabił…
D‘Artagnan podniósł głowę wyzywająco.
– Gotów jestem! – powiedział.
– Zrozumiałeś mię zatem, kochany panie d‘Artagnan?
– Odgadywać będę chęci twoje ze spojrzenia…
– Gotów więc jesteś użyć dla mnie siły rammienia swego, tak już wsławionego powszechnie?
– Nawet w tej chwili.
– Lecz jakże zapłacę usługę podobną? znam dobrzezakochanych młodzieńców, nie lubią oni poświęcać się za darmo?
– Jednej tylko nagrody pragnę, wiesz o tem dobrze, jedynej, godnej mnie i ciebie!
Objął ją ramieniem i przyciągnął delikatnie ku sobie.
Prawie się nie opierała.
– Interesowny młodzieńcze!… – rzekła z uśmiechem.
– O!… – wykrzyknął d‘Artagnan, uniesiony namiętnością, którą ta kobieta umiała w sercach rozniecać – szczęście takie wydaje mi się niemożliwe i boję się, aby, jak sen, nie znikło, pragnę je jaknajprędzej w rzeczywistość zamienić!
– Trzeba najpierw zasłużyć na to mniemane szczęście.
– Co mam czynić? rozkazuj, pani!…
– Czy napewno? – rzekła milady z resztką wątpliwości.
– Wymień mi zbrodniarza, który wycisnął łzy z twoich pięknych oczu.
– Kto ci mówi, że płakałam?
– Zdawało mi się…
– Kobiety z mojem usposobieniem nie płaczą nigdy.
– Tem lepiej!… A teraz powiedz mi, jak on się nazywa?
– Pomyśl jednak, że imię jego to moja tajemnica.
– Trzeba przecież, abym ją poznał.
– Tak, masz rację; widzisz, jak ci ufam!
– Uszczęśliwiasz mnie pani. Jakże się on nazywa?
– Znasz go dobrze.
– Czy być może?
– Tak.
– Czy to jeden z przyjaciół moich? – podjął d‘Artagnan wahająco, aby tem lepiej uwierzono w jego nieświadomość.
– A gdyby był przyjacielem, czy cofnąłbyś się wtedy? – zawołała milady i błysk złowrogi zaświecił w jej oczach.
– Nie, nigdy, choćby to był brat mój rodzony! – wykrzyknął d‘Artagnan, udając wielki zapał.
Nasz gaskończyk puszczał się odważnie, wiedział bowiem do czego dąży.
– Podoba mi się twoje poświęcenie bezwarunkowe rzekła milady.
– Niestety! czy za to tylko mnie lubisz? – zapytał d‘Artagnan.
– Kocham cię także, dla ciebie samego jedynie – rzekła, biorąc go za rękę.
D‘Artagnana dreszcz przeszedł; gorączka, paląca milady, przez dotknięcie ręki udzieliła się także młodzieńcowi.
– Więc ty mnie kochasz?… – wykrzyknął – O!… gdyby to było prawdą, możnaby od niej rozum stracić!
Wziął ją w objęcia; nie broniła mu pocałunków, tylko im nie odpowiadała. Usta jej były zimne: zdawało się d‘Artagnanowi, iż posąg całuje… Był jednak upojony, zelektryzowany miłością; uwierzył prawie we wzajemność milady; uwierzył prawie w zbrodnię hrabiego. Gdyby de Wardes znalazł się pod ręką, byłby go zabił bezwątpienia.
– Nazywa się… – zaczęła.
– De Wardes, wiem o tem – zawołał d‘Artagnan.
– Kto ci powiedział?… – zapytała milady, chwytając go za ręce, i patrzyła mu w oczy, starając się czytać w głębi duszy młodzieńca.
D‘Artagnan zmiarkował, że się wygadał niepotrzebnie.
– Powiedz, powiedz natychmiast!… – powtarzała milady – skąd wiesz o tem?
– Skąd się dowiedziałem?
– Tak, tak, powiedz.
– Stąd wiem, że de Wardes wczoraj, będąc w towarzystwie, gdzie i ja się znajdowałem, pokazywał pierścień, który, jak mówił, otrzymał od ciebie.
– A! nędznik!… – zawołała milady.
Nazwa ta dosadna odbiła się, jak można się domyślać, w głębi serca d‘Artagnana.
– Co o nim myślisz?… – dodała milady.
– Zemszczę się strasznie nad tym nędznikiem – mówił d‘Artagnan z miną Jafeta Armeńskiego.
– Dziękuję ci, zacny przyjacielu!… a kiedyż mnie pomścisz?
– Jutro, dziś, zaraz; kiedy tylko rozkażesz…
Milady chciała zawołać: natychmiast; rozmyśliła się jednak, gdyż pośpiech taki mógłby być nieprzyjemny dla d‘Artagnana.
Oprócz powyższych względów, pragnęła udzielić mnóstwa przestróg, mnóstwa zastrzeżeń obrońcy swojemu, abymógł uniknąć wyjaśnień wobec świadków hrabiego de Wardes.
D‘Artagnan uprzedził ją.
– Jutro zostaniesz pomszczona, albo ja żyć nie będę.
– Nie!… – rzekła – pomścisz mnie, lecz sam nie umrzesz. Hrabia jest tchórzem.
– Może z kobietami, lecz nie z mężczyznami; wiem trochę o tem…
– Zdaje mi się, że w walce z nim nie mogłeś się uskarżać na brak powodzenia.
– Powodzenie, to, jak kochanka: wczoraj cię kochała, a dziś znać nie chce.
– To znaczy, że się wahasz?
– Nie waham się, niech mię Bóg broni; lecz, czy słuszne jest z twej strony wysyłać mnie na śmierć możliwą, nie dając nic, prócz odrobiny nadziei?..
Milady odpowiedziała spojrzeniem, które wyrażało:
– Jeżeli o to chodzi, mów śmiało, nie wstydź się?
Poczem dodała parę wyrazów objaśniających:
– Bardzo słusznie – wyrzekła czule.
– O!… jesteś aniołem – rzekł młodzieniec.
– Zatem wszystko już ułożone?… – podchwyciła.
– Oprócz tego, o co cię błagam, najdroższa!
– Mówię ci, że możesz zaufać mojemu uczuciu.
– Nie mam czasu czekać.
– Cicho; szwagier mój nadchodzi, nie chcę aby cię zobaczył!…
Zadzwoniła; weszła Katty.
– Wyjdź tędy – rzekła, otwierając drzwiczki, ukryte w ścianie – i powróć o jedenastej… dokończymy wtedy naszej rozmowy: Katty wprowadzi cię do mnie…
Biedne dziewczę o mało nie padło z przerażenia, słysząc te słowa.
– Co to znaczy?… cóż panna stoisz nieruchoma, jak statua? Prędzej, wyprowadź pana; a dziś o jedenastej, rozumiesz!…
– Widać jej schadzki zawsze odbywają się o jedenastej – pomyślał d‘Artagnan – taki już jej obyczaj.
Milady wyciągnęła rękę, którą ucałował gorąco.
– Oho!… – rzekł, odchodząc i nie odpowiadając wcale na wyrzuty Katty – oho! nie trzeba być głupim; ta kobieta jest skończoną zbrodniarką: baczność!
Rozdział X. Tajemnica milady
Zamiast udać się za Katty, która go błagała, ażeby do niej wstąpił, d‘Artagnan wyszedł z pałacu, a uczynił to dla dwóch powodów: po pierwsze unikał w ten sposób wymówek, oskarżeń i żalów biednej dziewczyny; po drugie pragnął sam pozostać, pragnął wejść w siebie, zajrzeć w głąb własnego serca i zastanowić się nad tą kobietą, która stanęła mu na drodze życia.
Wszelako najjaśniejszem w tej sprawie było, że d‘Artagnan kocha szalenie, a ona nie kocha go wcale.
Przez chwilę zdawało mu się, iż najlepiej uczyni, gdy wróci do domu i napisze do milady list długi, w którym wyzna, że on i de Wardes to dotąd jedna i ta sama osoba i że z tego powodu nie może się podjąć zabicia hrabiego, ażeby nie dopuścić się samobójstwa.
Lecz i w nim także siedział demon zemsty dzikiej; pragnął posiadać koniecznie tą kobietę pod własnem swojem imieniem, a że ten sposób zemsty, wydawał mu się nad wyraz słodki, nie chciał go się wyrzec.
Chodził dokoła placu Królewskiego, spoglądając co chwila w okna apartamentów milady, w których przez żaluzje błyszczało światło; widocznie piękna pani nie śpieszyła się tak do sypialni, jak za pierwszym razem…
Nakoniec pałac cały pogrążył się w ciemnościach; razem ze światłem znikła ostatnia wątpliwość z serca d‘Artagnana, przypomniał sobie szczegóły nocy ostatniej i z sercem webranem, z głową rozpaloną, powrócił do pałacu i wbiegł do pokoiku Katty.
Dziewczyna, jak trup, blada, drżąc całem ciałem, pragnęła zatrzymać kochanka; lecz milady stała na czatach i posłyszawszy hałas, drzwi otworzyła.
Odbyło się to z bezwstydem i czelnością niepojętą; d‘Artagnan nie wierzył uszom swoim i oczom.
– Wchodź prędzej – rzekła.
Zdawało mu się, że cała ta intryga jest złudzeniem sennej wyobraźni, nie zaś rzeczywistością dotykalną.
Pomimo to rzucił się ku milady, ulegając pociągowi niewytłumaczonemu, jak żelazo pod działaniem magnesu.
Drzwi się za nimi zamknęły. Teraz Katty rzuciła się na tę zaporę.
Zazdrość, gniew szalony, duma obrażona, wszystkie namiętności w sercu kobiety kochającej bez nadziei, popychały ją do odkrycia prawdy… Pomyślała jednak, że zgubi się sama, wyjawiwszy, iż pomagała do mistyfikacji i że zdradzała panią… a nadewszystko d‘Artagnan stracony będzie dla niej bezpowrotnie.
Ostatni ten wzgląd skłonił ją do milczenia, do tego jeszcze poświęcenia ostatniego.
D‘Artagnan zaś znalazł się u szczytu pragnień: nie był to już rywal nienawistny, kochany i przyjmowany w jego osobie, lecz on sam, odbierający dowody miłości.
Głos wewnętrzny odzywał się wprawdzie w głębi serca, że jest on narzędziem zemsty jedynie, narzędziem, które głaskano z potrzeby, zanim śmierć zada wrogowi; lecz duma, miłość własna, szaleństwo jakieś kazały milczeć instynktom ostrzegawczym.
Nadomiar gaskończyk nasz zarozumiały i zaufany w sobie, porównywał się hrabiną de Wardes i zapytywał w duchu, dlaczegóż i on nie mógłby być kochany pod własnem nazwiskiem?
Oddał się też cały wrażeniom chwili obecnej. Milady przestała być dla niego kobietą o uczuciach zgubnych, niegodziwych, które przed chwilą przerażały go okrutnie; widział w niej jedynie kochankę czułą, namiętną, oddającą się bez wyrachowania uczuciu, jakie zdawała się podzielać. Upłynęły tak dwie godziny.
Powoli uspokoili się, a milady, która nie miała powodu do uniesień, jak d‘Artagnan, pierwsza wróciła do rzeczywistości i zapytała młodzieńca, czy poczynił już przygotowania do pojedynku jutrzejszego, czy postarał sięwynaleźć przyczynę, któraby koniecznie sprowadziła spotkanie pomiędzy nim i hrabią de Wardes.
Lecz d‘Artagnan myślał zupełnie o czem innem; zapomniał się, jak głupiec jaki, i odpowiedział naiwnie, iż zapóźno już było, gdy wyszedł wieczorem od milady do wyzwania na szpady.
Obojętność, jaką okazał dla głównego celu milady, przeraziła ją niezmiernie. Nie ustawała więc w podżeganiach i zapytaniach.
Wtedy d‘Artagnan, który nie brał nigdy na serjo tego pojedynku niemożliwego, postarał się zwrócić rozmowę na inny przedmiot, lecz mu się to nie powiodło.
Milady z żelazną wytrwałością wracała ciągle do swego założenia.
D‘Artagnan sądził, że będzie bardzo sprytny i przebiegły, gdy doradzi milady odstąpić od zamiaru zemsty i przebaczyć zupełnie hrabiemu de Wardes. Na samą o tem wzmiankę, młoda kobieta trząść się zaczęła i odsunęła się od niego.
– Czyżbyś się bał, kochany d‘Artagnanie?… – rzekła głosem cierpkim i drwiącym, który dziwnie zabrzmiał w ciemności.
– Nie myślisz tego, co mówisz, duszo moja droga!… – odrzekł d‘Artagnan – a gdyby wypadkiem hrabia de Wardes nie był tyle winnym, jak sądzisz?
– W każdym razie – rzekła milady poważnie – znieważył mnie i przez to samo zasłużył na śmierć.
– Więc umrze, kiedyś go na śmierć skazała!… – mówił d‘Artagnan serjo, tak że milady znów uwierzyła w poświęcenie prawdziwe.
Zaraz też przysunęła się do niego. Nie możemy zaręczyć, jak długą ta noc wydała się milady; lecz d‘Artagnan myślał, że najwyżej parę chwil był u niej, gdy dzień zaświtał przez szpary okiennic i powoli rozjaśnił bladem światłem całą alkowę.
Wtedy milady, widząc, że d‘Artagnan zamierza odejść, przypomniała mu obietnicę pomszczenia jej i zabicia hrabiego de Wardes.
– Gotów jestem to uczynić – rzekł d‘Artagnan – lecz chciałbym być jeszcze pewnym jednej rzeczy?
– Czego?… – zapytała milady.
– Czy mnie kochasz, najdroższa?…
– Zdaje się, że dałam ci dowody…
– O tak, należę też do ciebie duszą i ciałem!…
– Dziękuję, mój drogi i zacny kochanku!… lecz, jak ja dowiodłam ci miłości mojej, tak i ty mi swojej dowiedziesz, nieprawdaż?
– Z pewnością. Ale ponieważ kochasz mnie, jak sama powiadasz, czy nie boisz się o mnie choć trochę?
– Czegóżbym się miała bać?
– Wszak mogę zostać raniony niebezpiecznie, nawet zabity…
– Niepodobna – rzekła milady – tyś taki waleczny, władasz szpadą tak znakomicie.
– Czyż nie wolałabyś – ciągnął d‘Artagnan – użyć innego sposobu zemsty, któryby uczynił spotkanie niepotrzebnem?
Milady patrzała na kochanka w milczeniu: blade światło poranku nadawało jej oczom wyraz dziki i straszny.
– Widzę, że obecnie straciłeś już ochotę do walki – rzekła.
– Nie waham się wcale, lecz żałuję szczerze hrabiego de Wardes, odkąd wiem, że kochać go przestałaś… zdaje mi się, iż utrata miłości twojej jest karą dość okrutną, i nie potrzeba mu innej obmyślać…
– Kto ci powiedział, że go kochałam? – zapytała milady.
– Bez wielkiej zarozumiałości, mogę wierzyć, że kochasz obecnie innego, – powiedział młodzieniec tonem pieszczotliwym – a powtarzam ci, hrabia mnie bardzo interesuje.
– On ciebie obchodzi?
– Tak, mnie…
– A toż dlaczego znów?
– Bo ja jeden tylko wiem…
– Co wiesz?
– Że on biedny nie zawinił tak bardzo, jak go posądzasz i jak się może wydawać.
– Doprawdy! – zawołała milady niespokojnie – wytłumacz się, bo nie rozumiem wcale, co chcesz powiedzieć.
I patrzała na d‘Artagnana, który ją trzymał w objęciu, a w jasnych jej oczach migały błyskawice.
– Jestem człowiekiem uczciwym – zaczął d‘Artagnan, zdecydowany raz już skończyć – i odtąd miłość twoja do mnie należy i pewny jestem jej zupełnie… bo do mnie ona należy, wszak prawda?
– Cała, caluteńka!… ale mów dalej…
– Otóż szczęście mnie przekształciło zupełnie, wyznanie pewne mi cięży.
– Wyznanie?…
– Gdybym wątpił o twojej miłości, nigdybym się nie ośmielił; lecz ty mnie kochasz, moja najpiękniejsza? kochasz, powtórz mi raz jeszcze?
– Ależ kocham, kocham!
– Gdybym przez zbytek uczucia zawinił względem ciebie, czybyś mi przebaczyła?
– Może!
D‘Artagnan próbował z najsłodszym, na jaki mógł zdobyć się, uśmiechem, zbliżył usta do ust milady, lecz go odepchnęła.
– Chcę usłyszeć wyznanie – rzekła, blednąc – muszę wiedzieć o wszystkiem.
– Oznaczyłaś schadzkę hrabiemu de Wardes zaszłego czwartku w tym samym pokoju, nieprawdaż?
– Ja?… wcale nie – rzekła milady głosem obojętnym i, nie zmieniwszy się na twarzy, tak że gdyby d‘Artagnan nie miał dowodów dotykalnych, byłby się zachwiał w swojem przekonaniu.
– Nie kłam, śliczny aniołku – rzekł ze śmiechem, na nic się to nie przyda.
– Dlaczego? powiedz-że nakoniec, umieram z ciekawości!…
– O! uspokój się najdroższa, nie zawiniłaś względem mnie wcale, już ci przebaczyłem!
– Cóż dalej!
– De Wardes nie może się niczem pochwalić…
– Dlaczego? Opowiadałeś przecie o pierścionku…
– Ten pierścień, duszo moja, ja go posiadam. Hrabia de Wardes czwartkowy i d‘Artagnan dzisiejszy są jedną i tą samą osobą.
Niebaczny, spodziewał się, iż po tem wyznaniu, nastąpi zdziwienie, pomieszanie i zawstydzenie niejakie; następnie mały wybuch gniewu, zakończony łzami. Pomylił się bardzo i prędko się o tem przekonał.
Milady wyprostowała się blada i straszna i odepchnęła d‘Artagnana gwałtownem uderzeniem w piersi.
Rozwidniło się już zupełnie.
D‘Artagnan starał się powstrzymać ją i uchwycił ręką peniuar z cienkiego indyjskiego muślinu, błagając o przebaczenie; lecz ona wyrywała się gwałtownie, chcąc od niego uciec.
Cienki muślin rozdarł się i obnażył ramiona milady… Na jednem z tych ramion, okrągłych i białych jak kość słoniowa, d‘Artagnan, wzruszony niewymownie, spostrzegł i poznał kwiat lilji, oznakę niczem niezmazaną, wyciśniętą hańbiącą ręką kata.
– Wielki Boże! – wykrzyknął d‘Artagnan, puszczając peniuar i martwiejąc prawie z przerażenia.
Dosyć tego było dla milady, czuła się zdradzona tym jednym wykrzyknikiem d‘Artagnana.
Zapewne zobaczył!…
– Ten człowiek zna obecnie jej tajemnicę!… tajemnicę straszliwą, o której nikt w świecie nie wie… oprócz niego.
Odwróciła się, już nie, jak kobieta zła wściekle, lecz, jak zraniona pantera.
– A! nędzniku!… – rzekła – zdradziłeś mnie nikczemnie, a teraz znasz moją tajemnicę! Więc umrzesz!
Pobiegła do szkatułki ozdobnej, stojącej na toalecie, otworzyła ją drżącą ręką, wyjęła sztylet w złotej oprawie, z ostrzem cienko zakończonem i jednym skokiem rzuciła się na d‘Artagnana.
Pomimo znanej odwagi młodzieniec przeląkł się; przeląkł się twarzy zmienionej, oczu rozszerzonych okropnie, bladości śmiertelnej i ust, do krwi przygryzionych; cofnął się do ściany, jak gdyby ujrzał żmiję, pełzającą ku sobie… i ręką, zimnym potem oblaną, ujął za szpadę i z pochwy ją wyciągnął.
Milady, na nic nie zważając, darła się do niego i starała się ostrzem do gardła mu dostać, a szpadę wytrącić z ręki.
D‘Artagnan do tego nie dopuścił i końcem szpady mierzył raz w oczy, to piersi kobiety, a zasłaniając się w ten sposób, cofał się ku drzwiom pokoiku Katty.
Milady przez ten czas rzucała się na niego, jak wściekła, rycząc ze złości straszliwie.
Wyglądało to na pojedynek, to też d‘Artagnan odzyskiwał powoli krew zimną.
– Dobrze, piękna pani, doskonale! – mówił – lecz na Boga uspokój się, albo narysuję ci szpadą drugi kwiat lilji na pięknej twojej buzi…
– Podły! nikczemny! – syczała milady.
D‘Artagnan, szukając ciągle drzwi, trzymał się odpornie.
Słysząc wrzawę i hałas, jaki czynili, on, przewracając meble, ona, aby się dostać do niego, on zasłaniając się przed nią temiż meblami, Katty drzwi otworzyła. D‘Artagnan jednym skokiem wypadł z sypialni milady do pokoiku służącej, i, szybki jak błyskawica, zamknął drzwi za sobą, oparł się o nie całym ciężarem, a tymczasem Katty zasuwała rygle i zapory.
Wtedy milady próbowała wyważyć drzwi, zamykające jej drogę, lecz okazało się to nad siły kobiety. Gdy się przekonała nareszcie, że nic nie poradzi, biła ostrzem sztyletu w drzewo, aż koniec jego na drugą stronę przechodził.
Uderzeniom towarzyszyły przekleństwa straszne…
– Prędzej, Katty, prędzej – rzekł d‘Artagnan pół głosem, gdy już drzwi obwarowali – wyprowadź mnie z pałacu, bo, jeżeli zostawimy jej czas na opamiętanie, każe mnie zamordować lokajom.
– Nie możesz przecie wyjść – rzekła Katty – jesteś prawie bez ubrania…
– To prawda – odpowiedział, spostrzegłszy wtedy dopiero, w jakim się znajdował kostiumie, – to prawda; ubierz mnie, jak będziesz mogła, lecz śpieszmy się; czy pojmujesz, że tu idzie o życie!
Katty pojmowała aż nadto dobrze; odziała go też prędko w jakąś suknię kraciastą; wsadziła mu na głowę duży kapelusz z woalem i dała płaszcz szeroki; pantofle włożył na gołe nogi.
W takim stroju dobra dziewczyna pociągnęła go na schody. Czas już był wielki, milady bowiem na gwałt dzwoniła i rozbudziła całą służbę.
Odźwierny właśnie otworzył bramę i przepuścił d‘Artagnana w chwili, gdy milady nawpół naga, krzyczała z okna:
– Nie otwierać bramy!