Kitabı oku: «Trzej muszkieterowie», sayfa 7
Rozdział VIII. Intryga dworska
Jednakże czterdzieści pistolów króla Ludwika XIII-go, równie jak wszystkie rzeczy świata tego, mające swój początek, musiały mieć i koniec, a sprawił on, iż czterej towarzysze wpadli w kłopoty. Z początku Athos podtrzymywał stowarzyszenie własnemi funduszami. Po nim nastąpił Porthos i, dzięki jednemu z tych zniknięć, które nie dziwiły już nikogo, starczył na potrzeby ogólne przez dwa tygodnie blisko. Na koniec przyszła kolej na Aramisa, z której wywiązał się jak najchętniej, mówiąc, iż dopomogło mu do tego sprzedanie kilku ksiąg teologicznych, za które otrzymał kilka pistolów. Po wyczerpaniu tych środków, udano się, jak zwykle, do pana de Tréville o udzielenie zaliczki na pensję; zaliczki takie nie mogły jednak daleko zaprowadzić trzech muszkieterów, mających moc rachunków zaległych i kadeta, który nie mógł jeszcze ich mieć wcale.
Gdy nareszcie zaskoczyła ich zupełna pustka, wysiłkiem ostatnim zgromadzono osiem czy dziesięć pistolów na grę dla Athosa. Niestety i gra go zawiodła: przegrał, co miał, a resztę, dwadzieścia pięć pistolów, na słowo.
Wtedy kłopot się zmienił w prawdziwą klęskę; widziano ich zgłodniałych, wraz z pachołkami, uwijających się po bulwarach i koszarach, czyhających na obiady dalszych przyjaciół swoich, bo, według Aramisa, powinno się w powodzeniu sypać na prawo i na lewo ucztami, aby ich choć cząstkę zebrać można w niedoli.
Athos zaproszony został cztery razy i za każdym razem prowadził z sobą przyjaciół z ich pachołkami. Porthosowi trafiło się sześć podobnych okazyj, z których dał korzystać i towarzyszom swoim: Aramis miał aż osiem. Był to człowiek cichy, ale był w stanie bez hałasu dużo zrobić. D’Artagnan zaś, nie znając w stolicy nikogo, jedno tylko znalazł śniadanie i to składające się tylko z czekolady, u księdza, swojego współziomka, i u pewnego korneta, który pysznie wystąpił, ale cóż, kiedy, jak powiedział Planchet, raz się tylko je, choćby się przytem najobficiej jadło. D’Artagnan czuł się więc nieco upokorzony, że miał tylko półtorej uczty do ofiarowania towarzyszom, boć czekoladę u księdza można było liczyć tylko za połowę. Sądził więc, że jest dla nich ciężarem, zapominając w dobrej wierze młodzieńczej, że to on właśnie żywił całe towarzystwo przez cały miesiąc. Skłopotany umysł jego począł pracować pilnie. Rozważył, że koalicja czterech ludzi młodych, walecznych, przedsiębiorczych i czynnych, winna mieć cel inny, prócz włóczenia się po przechadzkach, prócz lekcyj fechtunku i wybryków mniej lub więcej rozsądnych.
Rzeczywiście, czterech ludzi takich, jak oni, oddanych sobie, zacząwszy od kieszeni, a skończywszy na życiu, wspomagających się nieustannie, nie cofających się nigdy przed niczem, wykonywujących osobno lub razem postanowienia, powzięte wspólnie; cztery ramiona, grożące czterem pięściom kardynalskim, wszystko to powinno było bądź skrycie, bądź jawnie, podstępnie czy przebojem, finezją czy siłą, dać moc przebijania sobie drogi do pożądanego celu, choćby był najbardziej daleki i najbardziej zakazany. To jedno tylko dziwiło d’Artagnana, że towarzysze jego nie pomyśleli o tem dotąd.
Pomyślał więc sam, i to bardzo poważnie, jaki nadać kierunek tej sile, w czwórnasób pomnożonej, w którą nie wątpił, jak Archimedes w swój lewar do poruszenia ziemi w jej posadach, gdy wtem usłyszał lekkie pukanie do drzwi. Zbudził Plancheta i rozkazał mu otworzyć. Zbudził Plancheta, ale nie należy przypuszczać, że działo się to w nocy i było do dnia jeszcze daleko. Nie! Biła właśnie czwarta po południu, a dwie godziny przedtem Planchet przyszedł do swego pana domagać się obiadu, ten zaś odpowiedział mu przysłowiem: kto śpi, ten obiaduje. Planchet zatem obiadował, śpiąc.
Wszedł człowiek, wyglądający dość pospolicie, z miną mieszczanina.
Planchet na deser radby był usłyszeć chociaż rozmowę, lecz mieszczanin oświadczył d’Artagnanowi, że ma mu coś ważnego do powiedzenia i pragnie pomówić z nim sam na sam.
D’Artagnan odprawił więc Plancheta i poprosił gościa, aby usiadł.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której dwóch tych ludzi patrzyło na siebie, jak gdyby chcąc poznać się na wstępie, poczem d’Artagnan skłonił się na znak, że gotów jest wysłuchać tego, z czem gość przychodzi.
– Słyszałem o panu d’Artagnan, jako o dzielnym młodzieńcu – odezwał się mieszczanin – a rozgłos, jakiego pan używasz, słusznie skłania mnie do powierzenia ci pewnej tajemnicy.
– Proszę pana – rzekł d’Artagnan, instynktownie przewąchując coś korzystnego.
Mieszczanin znowu przerwał, następnie począł mówić dalej:
– Mam żonę, która ma nadzór nad bielizną u królowej, a nie zbywa jej ani na rozsądku, ani na piękności. Ożeniłem się z nią, będzie temu trzy lata wkrótce, choć bardzo niewiele miała, ale ją proteguje ojciec chrzestny, pan de la Porte, szatny królowej.
– Cóż dalej? – zapytał d’Artagnan.
– Otóż! – począł znowu mieszczanin – otóż! mój panie, wczoraj z rana żona moja została porwana w chwili, gdy wychodziła z pracowni.
– A któż porwał pańską żonę?
– Na pewno nie wiem, lecz podejrzewam kogoś.
– Kogóż pan podejrzewasz?
– Mężczyznę, który krok w krok chodzi za nią od dawna.
– Do djabła!
– Ale pozwól pan sobie powiedzieć – ciągnął dalej mieszczanin – iż przekonany jestem, że w tem wszystkiem mniej jest miłości, niż polityki.
– Mniej miłości, niż polityki – podjął d’Artagnan z miną zamyśloną – a co pan przypuszczasz?
– Nie wiem, czy powinienem mówić to panu…
– Ależ pozwól pan zwrócić sobie uwagę, że ja od ciebie nic zgoła nie żądam. Pan tu przychodzisz i pan powiedziałeś, iż chcesz mi powierzyć tajemnicę. Rób więc, jak ci się podoba, możesz się pan jeszcze cofnąć.
– Nie, nie, wyglądasz pan na uczciwego młodzieńca, i czuję do pana zaufanie. Otóż sądzę, że moja żona została porwana nie z powodu miłostek swoich, lecz z powodu miłostek większej, niż ona damy.
– Ho! ho! czy nie chodzi tu przypadkiem o panią de Bois-Tracy? – odezwał się d’Artagnan, chcąc przed mieszczaninem popisać się, że wtajemniczony jest w sprawy dworskie.
– Wyżej, panie, wyżej!
– Panią d’Aiguillon?
– Jeszcze wyżej.
– Panią de Chevreuse?
– Wyżej, wyżej znacznie.
– O!… – d’Artagnan się zatrzymał.
– Tak panie – odpowiedział przerażony mieszczanin, tak cicho, że zaledwie można go było dosłyszeć.
– Z kim?
– A z kimże, jeśli nie z księciem de… Tak, panie! – odparł mieszczanin, nadając głosowi swojemu jeszcze bardziej głuche brzmienie.
– Lecz w jakiż sposób wiesz pan o tem wszystkiem?
– A! w jaki sposób?
– Zapewne. Tylko bez półsłówek, albo rozumiesz pan…
– Wiem od mojej żony.
– Która wie o tem… od kogo?
– Od pana de la Porte. Nie mówiłżem panu, że jest jego chrzestną córką, a pan de la Porte posiada zaufanie królowej! Umieścił ją zatem przy Jej Wysokości, aby biedna królowa nasza miała przynajmniej zwierzyć się komu, będąc opuszczoną przez króla, szpiegowaną przez kardynała i zdradzaną przez wszystkich.
– O! zaczyna się to wyjaśniać – odezwał się d’Artagnan.
– Otóż cztery dni temu żona moja do mnie przyszła, panie; odwiedzać mnie mogła dwa razy tygodniowo, a jak miałem zaszczyt powiedzieć panu, ona mnie bardzo kocha. Tymczasem żona zwierzyła mi się, że królowa ma wielkie obawy w tych czasach.
– Doprawdy?
– Tak. Pan kardynał widocznie śledzi ją i prześladuje więcej, niż kiedykolwiek. Nie może jej przebaczyć historji z sarabandą. Pan zna tę historję?
– To dobre, nie miałbym jej znać! – odparł d’Artagnan, który nic zgoła nie wiedział, lecz udawał wtajemniczonego.
– I teraz nienawiść w zemstę się zamieniła.
– Doprawdy?
– I królowa jest przekonana…
– O czem?
– Że napisano w jej imieniu do księcia de Buckingham.
– W imieniu królowej?
– Tak, ażeby do Paryża go ściągnąć i w sidła jakie uwikłać.
– Lecz cóż, u djabła, ma z tem wspólnego żona pańska?
– Znają jej przywiązanie do królowej i chcą od jej pani usunąć, lub zmusić, aby zdradziła tajemnicę Jej Wysokości i służyła za szpiega.
– Być może – odrzekł d’Artagnan – ale czy znasz pan człowieka, który ją porwał?
– Mówiłem już panu, iż zdaje mi się, że znam go.
– Jak się nazywa?
– Nie znam jego nazwiska, to tylko wiem, że to figura zaprzedana kardynałowi.
– Widziałeś go pan?
– Żona mi go pokazywała kiedyś.
– A ma on w sobie coś szczególnego, po czem możnaby go poznać?
– O! zapewne. Jest to mężczyzna postawy wyniosłej, brunet ogorzały z oczami przenikliwemi, białemi zębami i blizną na skroni.
– Z blizną na skroni! – krzyknął d’Artagnan – wszak to moja znajomość z Meung!
– Pan go znasz?
– Tak, tak, ale to nie należy do rzeczy. E! mylę się, to ją bardzo upraszcza, jeżeli bowiem obydwaj mamy z nim porachunki, dwie sprawy dadzą się załatwić za jednym zamachem. Gdzie można tego pana złapać?
– Nie wiem.
– I nie masz pan żadnych wskazówek, gdzie mieszka?
– Żadnych; pewnego razu, gdy odprowadzałem żonę do Luwru, wychodził stamtąd i właśnie mi go wtedy pokazała.
– Do djabła!… – mruknął d’Artagnan – wszystko to bardzo niejasne!… Od kogo dowiedziałeś się pan o porwaniu żony.
– Od pana de la Porte.
– Czy opowiedział panu jakie szczegóły?
– Nie, żadnych.
– A skądinąd nic się pan nie dowiedziałeś?
– I owszem, odebrałem…
– Co takiego?
– Nie wiem doprawdy… czy nie popełniam wielkiej niedorzeczności?…
– Znowu to samo!… pozwolę sobie jednak zwrócić uwagę pańską, że teraz cofać się już za późno.
– Ja się też nie cofam, do licha!… – zawołał mieszczanin, klnąc dla dodania sobie animuszu. – Zresztą, słowo uczciwości Bonacieux…
– Pan się nazywasz Bonacieux? – przerwał d’Artagnan.
– Tak, panie, to moje nazwisko.
– Przepraszam, że przerywam, lecz zdaje mi się, że jest mi ono znane.
– Być może, panie. Jestem właścicielem tego domu.
– O! o! – odezwał się d’Artagnan, na wpół powstając z siedzenia i z ukłonem – właścicielem tego domu?
– Tak, panie tak… A ponieważ trzy miesiące już mieszkasz u mnie i, zatopiony pewnie w swoich ważnych zajęciach, zapomniałeś zapłacić mi komornego, a ja wcale cię o to nie niepokoiłem ani na chwilę, myślałem, że będziesz miał wzgląd na moją delikatność…
– A jakże, drogi panie Bonacieux – odparł d’Artagnan – wierzaj mi, iż przejęty jestem wdzięcznością za postępowanie podobne i mówię, iż skoro mogę ci być w czemś użyteczny…
– Wierzę panu, wierzę i, jak powiedziałem, słowo uczciwości Bonacieux! ufam ci zupełnie.
– Dokończ pan więc, co mówić zacząłeś.
Mieszczanin dobył z kieszeni papier i dodał d’Artagnanowi.
– List! – odezwał się tenże.
– Który odebrałem dziś z rana.
D’Artagnan otworzył go, a ponieważ poczynało się ściemniać, zbliżył się do okna. Mieszczanin postąpił za nim.
„Nie szukaj żony twojej – czytał d’Artagnan – odzyskasz ją, gdy potrzebować jej już nie będę. Jeżeli jeden krok zrobisz dla odnalezienia jej, jesteś zgubiony”.
– To dosyć stanowcze!… – ciągnął d’Artagnan – lecz koniec końców jest to tylko pogróżka.
– Tak… lecz pogróżka ta przeraża mnie; ja, panie, nie jestem wcale rycerzem i boję się Bastylji.
– Hm! – odezwał się d’Artagnan, – i mnie tyleż obchodzi Bastylja, co i pana. Gdyby tu tylko szło o machnięcie szpadą, mniejsza, ale…
– Jednakże ja na pana liczyłem wiele w tym razie…
– Doprawdy?
– Widząc cię, otoczonego nieustannie muszkieterami wspaniałej powierzchowności, i poznawszy, że to muszkieterowie pana de Tréville, a zatem nieprzyjaciele kardynała, myślałem, że pan i jego towarzysze, ujmując się za królową, zachwyceni będziecie wypłataniem figla jego eminencji.
– Bez wątpienia.
– Zresztą, myślałem, że pan, będąc mi dłużny za trzymiesięczne komorne, o które się nie upominałem…
– Tak, tak, już mi pan wspomniałeś o tem, i uznaję ten powód za dostateczny.
– Co więcej, że jeżeli uczynisz mi zaszczyt pozostania dłużej w domu moim, nigdy na przyszłość ani słówka o tem nie pisnę.
– Bardzo dobrze.
– W dodatku, jeśli będzie potrzeba, gotów jestem dać panu z pięćdziesiąt pistolów, jeżeli, czego nie przypuszczam, znajdziesz się w chwilowych kłopotach.
– Wyśmienicie, ależ pan widocznie bogaty jesteś, drogi panie Bonacieux?
– Mam się niezgorzej, mój panie, mogę to powiedzieć; zebrałem sobie coś około dwóch, czy trzech tysięcy talarów dochodu na handlu drobiazgami, a nade wszystko umieściwszy trochę grosza w przedsiębiorstwie słynnego podróżnika morskiego Jana Mocquet; w ten sposób, pojmuje pan… O! o! – wykrzyknął nagle mieszczanin.
– Co takiego? – zapytał d’Artagnan.
– Co ja widzę?
– Gdzie?
– Na ulicy, wprost okien pańskich, we framudze tamtych drzwi… mężczyzna w płaszczu.
– To on!… – zawołali razem d’Artagnan i mieszczanin, poznając jednocześnie człowieka, o którego chodziło obydwom.
– O teraz mi już nie ujdzie!… – krzyknął d’Artagnan, chwytając szpadę.
I dobywszy ją z pochwy, wybiegł z mieszkania.
Na schodach spotkał Athosa i Porthosa, idących go odwiedzić; przemknął pomiędzy nimi jak strzała.
– Człowiek z Meung!… – rzekł d’Artagnan i zniknął.
D’Artagnan opowiadał niejednokrotnie przyjaciołom zajście z nieznajomym, jako też i zjawienie się pięknej podróżnej, której człowiek ten tak ważne zadanie powierzył.
Zdaniem Athosa, d’Artagnan list ów mógł był zgubić w zamieszaniu. Według niego, szlachcic, jak go opisał d’Artagnan, nie mógł być zdolny do popełnienia podłości takiej, jak kradzież listu. Porthos zaś widział w tem jedynie schadzkę miłosną wyznaczoną przez damę kawalerowi, lub też na odwrót, schadzkę, którą zakłóciła obecność d’Artagnana i żółtego konika.
Aramis utrzymywał znowu, że skoro wypadki takie osłonięte są tajemnicą, byłoby najlepiej ich nie zgłębiać.
Zrozumieli zatem z kilku słów d’Artagnana, o co mu chodziło, a ponieważ byli przekonani, że, czy dopędzi nieznajomego, czy też go z oczu straci, ostatecznie powróci do siebie, szli więc dalej. Gdy weszli do pokoju d’Artagnana, nie zastali nikogo. Właściciel, lękając się następstw spotkania pomiędzy młodzieńcem a nieznajomym, osądził za właściwe i za najbezpieczniejsze umknąć do swego mieszkania.
Rozdział IX. D’Artagnan działa
Jak przewidziano, d’Artagnan po upływie pół godziny powrócił. I tym razem nieznajomy wymknął mu się jeszcze, zniknąwszy, jak zaczarowany.
Młodzieniec przebiegł sąsiednie ulice ze szpadą w ręce, lecz nie spotkał nawet nikogo podobnego do tego, którego szukał, i powrócił wreszcie tam, skąd zacząć był winien. Zastukał do drzwi, o które nieznajomy stał oparty, nadaremnie jednak uderzał w nie młotkiem, nikt nie odpowiedział, a sąsiedzi, zwabieni hałasem, wybiegłszy przed dom lub nosy do szyb przykleiwszy, zapewniali go, że ten dom, zamknięty na wszystkie strony, był zupełnie pusty przeszło od pół roku.
W czasie poszukiwań d’Artagnana, Aramis za towarzyszami podążył do mieszkania młodzieńca, tak, iż tenże, wróciwszy do siebie, zastał grono muszkieterskie w całym komplecie.
– No i cóż?… – zapytali razem trzej muszkieterowie, ujrzawszy d’Artagnana ze spoconem i gniewnie wzburzonem obliczem.
– A!… – krzyknął, rzucając szpadę na łóżko – ten człowiek jest chyba djabłem wcielonym, zniknął mi, jak cień, jak duch, jak widmo.
– Ty wierzysz w duchy? – zagadnął Athos Porthosa.
– Ja w to tylko wierzę, co widzę, a skoro nigdy nie widziałem duchów, nie wierzę w nie.
– Biblja – odezwał się Aramis – każe nam wierzyć w duchy; cień Samuela ukazał się Saulowi, i jest to jeden z artykułów wiary, przykro byłoby mi, gdybyś go podawał w wątpliwość, Porthosie.
– W każdym razie człowiek ten czy djabeł, ciało czy cień, złudzenie czy rzeczywistość, człowiek ten urodził się na moje utrapienie, bo przez tę jego ucieczkę ominęła nas pyszna gratka, panowie, gratka, z której zyskałoby się sto, a może i więcej pistolów.
– W jaki sposób?… – zapytali razem Porthos i Aramis.
Athos zaś, nie sprzeniewierzając się milczeniu, zadowolił się spojrzeniem.
– Planchet – krzyknął d’Artagnan na sługę, który wyścibił głowę przez drzwi uchylone dla przysłuchania się rozmowie – idź do mojego gospodarza, pana Bonacieux i powiedz mu, aby nam przysłał pół tuzina butelek wina Beaugency, które nad wszystkie inne przekładam.
– Cóż to, masz otwarty kredyt u swego gospodarza? – zapytał Prothos.
– Tak – odparł d’Artagnan – od dzisiaj i, bądźcie spokojni, jeżeli wino będzie nietęgie, poślemy do niego po inne.
– Trzeba używać, a nie nadużywać – sentencjonalnie odezwał się Aramis.
– Zawsze mówiłem, że d’Artagnan to najtęższa głowa z nas wszystkich – rzekł Athos i, wygłosiwszy tę opinję, na którą d’Artagnan odpowiedział ukłonem, pogrążył się natychmiast w zwykłem milczeniu.
– Ale koniec końców, radzibyśmy wiedzieć, co to takiego? – zapytał Porthos.
– Tak – dodał Aramis – powiedz nam, przyjacielu drogi, jeżeli tylko nie zaplątana jest w to cześć jakiej damy, bo w takim razie lepiej by było, ażebyś zamilczał o wszystkiem.
– Bądźcie spokojni – odparł d’Artagnan – nie ucierpi na tem niczyj honor, ani cześć. – I opowiedział dosłownie przyjaciołom, co zaszło pomiędzy nim, a gospodarzem, i że człowiek, który porwał żonę godnego właściciela domu, jest tym samym, z którym i on miał na pieńku.
– Niezła sprawa – rzekł Athos, ze znawstwem próbując wina i skinieniem głowy dając poznać, że mu smakuje – można będzie wyciągnąć z poczciwca pięćdziesiąt do sześćdziesięciu pistolów. A teraz, przekonać by się należało, czy dla takiej sumki warto narażać cztery głowy.
– Ależ zastanów się – zawołał d’Artagnan – tu chodzi o kobietę, o kobietę porwaną, której bez wątpienia grożą, torturują zapewne, za to jedynie, że wierną jest swej pani!
– Strzeż się, d’Artagnan, ostrożnie! – odezwał się Aramis – mojem zdaniem, zanadto bierzesz do serca los pani Bonacieux. Kobieta stworzona została na zgubę naszą, ona jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść.
Na tę sentencję Aramisa Athos ściągnął brwi i przygryzł wargi.
– Nie o panią Bonacieux ja się troszczę – zawołał d’Artagnan – ale o królową, zaniedbaną przez króla, prześladowaną przez kardynała, która widzi, jak jedna po drugiej spadają głowy tych, którzy jej sprzyjają.
– A czemu kocha tych, których my najbardziej w świecie nienawidzimy?… Hiszpanów i Anglików?
– Hiszpanja jest jej ojczyzną – odrzekł d’Artagnan – rzecz prosta, że kocha Hiszpanów, jako dzieci jednej z nią ziemi. Co do drugiego zarzutu, jaki jej robicie, słyszałem, że ona kocha nie Anglików, tylko jednego Anglika.
– E!… na honor – wtrącił Athos – trzeba przyznać, że ten Anglik godzien jest kochania. Wspanialszej od jego postawy nie widziałem nigdy.
– Dodajmy, że ubiera się, jak nikt dotąd – podchwycił Porthos. – Byłem w Luwrze, gdy perły rozrzucał i, dalipan, podniosłem dwie z nich, które, rozumie się, sprzedałem po dziesięć pistolów. Ty, Aramisie, znasz go?
– Tak dobrze, jak i wy, panowie; byłem bowiem jednym z tych, którzy przytrzymali go w ogrodzie w Amiens, gdzie wprowadził mnie pan de Putange, koniuszy królowej. Byłem wówczas w seminarjum, i zdarzenie to, ze względu na króla, wydało mi się okrutne.
– Co nie przeszkodziłoby mi jednak – odezwał się d’Artagnan – gdybym wiedział, gdzie się znajduje książę de Buckingham, wziąć go za rękę i zaprowadzić do królowej, choćby tylko dlatego, ażeby kardynała doprowadzić do wściekłości; bo, panowie, naszym niezaprzeczonym, jedynym, wiekuistym nieprzyjacielem, jest tylko kardynał; i gdybyśmy w stanie byli wynaleźć sposób wypłatania mu figla potężnego, przyznaję, iż głowę własną chętnie bym za to oddał.
– I gospodarz ci mówił, d’Artagnanie – podjął Athos – że królowa przypuszcza, jakoby Buckingham zwabiony został fałszywem wezwaniem?
– Lęka się tego.
– Czekajcie! – odezwał się Aramis.
– Co takiego? – zapytał Porthos.
– Mówcie swoje, a ja postaram się przypomnieć sobie niektóre okoliczności.
– Jestem przekonany, – rzekł d’Artagnan – że porwanie kobiety, należącej do służby królowej, pozostaje w związku z wypadkami, o których mówimy, a może nawet i z obecnością pana de Buckingham w Paryżu.
– Nasz gaskończyk pełen jest pomysłów – rzekł z uwielbieniem Porthos.
– Bardzo go lubię słuchać – rzekł Athos.
– Panowie!… – zaczął Aramis – słuchajcie!…
– Słuchajmy, co powie!… – odezwali się trzej przyjaciele.
– Byłem wczoraj u pewnego uczonego doktora teologji, u którego zasięgam niekiedy rad co do moich studjów…
Athos uśmiechnął się.
– Mieszka on w pustej dzielnicy – ciągnął dalej Aramis – jego upodobania, powołanie, wymagają tego. Otóż w chwili, gdy wychodziłem od niego…
Tutaj Aramis zaciął się.
– Cóż dalej? – zapytali słuchacze – w chwili, gdy wychodziłeś od niego…
Widocznie Aramis czynił wysiłek, jak człowiek, który, zapędziwszy się w kłamstwie, naraz widzi nieprzewidzianą przeszkodę; lecz oczy trzech towarzyszów były w nim utkwione, słuch wytężony, cofać się już nie mógł.
– Doktór ten ma siostrzenicę – ciągnął dalej Aramis.
– A! siostrzenicę!… – przerwał mu Porthos.
– Osobę wielce czcigodną – rzekł Aramis.
Trzej przyjaciele wybuchnęli śmiechem.
– Jeżeli śmiać się będziecie, lub wątpić, nie dowiecie się niczego.
– Jesteśmy pełni wiary, jak wyznawcy Mahometa i niemi, jak groby – rzekł Athos.
– Wracam zatem do rzeczy – począł Aramis. – Siostrzenica ta czasami odwiedza wuja; otóż, wczoraj, przypadkiem, znalazła się tam jednocześnie ze mną, byłem więc zmuszony odprowadzić ją do karety.
– A! siostrzenica doktora ma karetę? – przerwał mu Porthos, którego jedną z licznych wad była ogromna niepowściągliwość języka – to piękna znajomość, przyjacielu.
– Porthosie – odparł Aramis – nieraz już zwracałem twoją uwagę, że brak ci zupełnie dyskrecji, i to ci szkodzi u kobiet.
– Panowie, panowie – zawołał d’Artagnan, który sprawę tę uważał za coraz ważniejszą – rzecz to nie bez znaczenia i prosiłbym w żarty jej nie obracać. Kończ, Aramisie, kończ.
– Naraz, mężczyzna wysoki, brunet, gładkiego obejścia… wiesz co? zupełnie w rodzaju twojego, d’Artagnanie.
– Może to ten sam… – rzekł d’Artagnan.
– Prawdopodobnie… – kończył Aramis – zbliżył się do mnie, a za nim szło kilku ludzi, i głosem uprzejmym odezwał się: —„Mości książę, i pani także…” – dodał zwracając się do damy, którą prowadziłem pod rękę…
– Do siostrzenicy doktora?
– Cicho bądź, Porthosie! – odezwał się Athos – nieznośny jesteś.
–„Raczcie wsiąść do tej karety, bez oporu i najmniejszego hałasu.”
– Wziął cię za Buckinghama! – wykrzyknął d’Artagnan.
– Tak sądzę – odrzekł Aramis.
– A tę damę? – zapytał Prothos.
– Wziął ją za królową! – podchwycił d’Artagnan.
– Nie inaczej – odparł Aramis.
– To djabeł z tego gaskończyka! – zawołał Athos nic nie ujdzie jego uwadze.
– To fakt – wtrącił Porthos – że Aramis ma postawę i ułożenie pięknego księcia; lecz zdaje mi się, że ubiór muszkieterski…
– Miałem na sobie płaszcz szeroki – rzekł Aramis.
– W lipcu, do djabła! – zauważył Porthos – czy doktór nie obawia się przypadkiem, abyś nie był poznany?
– To jeszcze rozumiem – rzekł Athos – że szpieg mógłby się złudzić postawą, lecz twarz…
– Miałem wielki kapelusz – rzekł Aramis.
– Boże wielki! – wykrzyknął Porthos – co tu ostrożności dla studjowania teologji!…
– Panowie, panowie – odezwał się d’Artagnan – nie traćmy czasu na drobnostki; rozbiegnijmy się na wszystkie strony i szukajmy żony gospodarza, w tem jest klucz całej intrygi.
– Przecież to kobieta pochodzenia tak niskiego, d’Artagnanie? – odezwał się Porthos, wykrzywiając wzgardliwie usta.
– To chrześniaczka de La Porta, zaufanego sługi królowej, wszak mówiłem wam o tem, panowie? Wreszcie, może to jest przezorność Jej Wysokości, że w tym razie szuka pomocy niżej. Głowy, sterczące wysoko, są bardzo widoczne, a kardynał ma dobre oczy.
– A zatem! – odezwał się Porthos – najpierw potarguj się ze swym gospodarzem, a targuj się dobrze.
– To niepotrzebne – odparł d’Artagnan – sądzę bowiem, że jeżeli nam zapłaci, to bardzo dobrze będziemy wynagrodzeni.
W tejże chwili odgłos szybkich kroków rozległ się na schodach, drzwi otworzyły się z trzaskiem i nieszczęsny kramarz wpadł do pokoju, gdzie odbywała się narada.
– Panowie! – krzyknął – ratujcie, na imię Boskie!… ratujcie mnie!… czterech ludzi przyszło i chcą mnie uwięzić, ratujcie mnie, ratujcie!…
Porthos i Aramis zerwali się z miejsca.
– Chwilkę, panowie – zawołał d’Artagnan, dając im znak, aby schowali szpady, na pół już wydobyte z pochew – chwilkę, potrzeba tutaj nie odwagi, lecz roztropności.
– O! – zawołał Porthos – nie pozwolimy!…
– Pozwólcie działać d’Artagnanowi – rzekł Athos – raz jeszcze powtarzam, że to najtęższa z nas wszystkich głowa. Ja obowiązuję się słuchać go we wszystkiem. Rób, jak chcesz, d’Artagnanie.
Czterech ludzi ze straży policyjnej ukazało się we drzwiach pokoju, ale na widok trzech muszkieterów ze szpadami u boku, stojących pośrodku, zawahali się, czy mają się dalej posunąć.
– Wejdźcie, panowie, wejdźcie – zawołał d’Artagnan – jesteście tutaj u mnie, a jak nas widzicie, wszyscyśmy wierni słudzy króla i pana kardynała.
– Zatem, panowie, nic nie będziecie mieli przeciw temu, abyśmy spełnili dane nam rozkazy? – zapytał ten, który wyglądał na dowódcę wyprawy.
– I owszem, nawet pomożemy wam, panowie, jeżeli tego będzie potrzeba.
– Co on gada?… – mruknął Porthos.
– Cicho, gapiu! – szepnął Athos.
– A jednak obiecaliście mi… – cichutko wybąkał kramarz.
– Możemy cię ratować, gdy sami zostaniemy wolni – rzucił mu w ucho d’Artagnan – a jeżeli okażemy chęć bronienia cię, razem nas z tobą wezmą.
– A jednak, zdaje mi się…
– Chodźcie, panowie, chodźcie – głośno powiedział d’Artagnan – nie mam żadnego powodu bronić tego pana. Pierwszy raz w życiu widziałem go dzisiaj, a przyszedł po to, ażeby się dopominać o komorne. Wszak prawda, panie Bonacieux? Odpowiadaj!
– Najczystsza prawda – zawołał gospodarz – lecz nie powiedział pan jeszcze…
– Ani słowa o mnie, ani o przyjaciołach moich, a o królowej nade wszystko – szepnął mu – albo zaprzepaścisz wszystkich, a siebie nie zbawisz. No!… panowie, dalej, zabierajcie tego jegomościa.
I d’Artagnan popchnął gospodarza ku straży, mówiąc:
– Bezwstydnym łotrem jesteś, mój drogi… przychodzisz upominać się o pieniądze, u mnie!… u muszkietera!… Do więzienia z nim!… Panowie, raz jeszcze powtarzam, zabierzcie go do więzienia i trzymajcie pod kluczem jak można najdłużej, zyskam przynajmniej na czasie, aby mu zapłacić.
Słudzy policyjni, rozwodząc się w podziękowaniach, uprowadzili swą zdobycz.
W chwili, gdy wychodzili już, d’Artagnan uderzył po ramieniu ich przywódcę, mówiąc:
– Może wypijemy za wspólne zdrowie nasze? – i napełnił dwa kubki winem Beaugency, pochodzącem z hojności pana Bonacieux.
– Będzie to dla mnie niemałym zaszczytem – odparł tenże – i z wdzięcznością przystaję.
– Do ciebie, zatem, panie… jakże się nazywasz?
– Boisrenard.
– Panie Boisrenard!
– Za zdrowie twoje, szlachetny panie: jak godność pańska, jeżeli wolno zapytać?
– A nade wszystko – krzyknął d’Artagnan, jakby zapałem uniesiony – za zdrowie króla i kardynała.
Może być, iż miałby jaką wątpliwość, co do szczerości d’Artagnana, gdyby wino było liche, lecz że było wyborne, przekonany więc został zupełnie.
– Co za paskudztwo zrobiłeś, u djabła? – zapytał Porthos, skoro wyszedł przywódca zbirów, gdy pozostali tylko we czterech. – Fe! czterej muszkieterowie pozwalają aresztować w obecności swojej nieszczęśliwca, który woła o pomoc. Szlachcic trąca się kieliszkiem z pachołkiem więziennym.
– Porthosie!… – odezwał się Aramis – Athos ci dowiódł już, że jesteś gapiem, teraz i ja po stronie jego staję. D’Artagnanie, jesteś wielki, i kiedy będziesz już na miejscu pana de Tréville, zamawiam sobie protekcję u ciebie, abym dostał opactwo.
– Doprawdy, nic nie pojmuję! – odrzekł Porthos – wy pochwalacie to, co zrobił d’Artagnan?…
– Spodziewam się – odezwał się Athos – ja nie tylko pochwalam, ale mu winszuję.
– A teraz, panowie – rzekł d’Artagnan, nie troszcząc się bynajmniej o wyjaśnienie postępowania swego Porthosowi – wszyscy za jednego, jeden za wszystkich, to nasze hasło, nieprawdaż?
– Jednakże – zaczął Porthos.
– Ręka do góry i przysięgnij! – zawołali razem Athos i Aramis.
Zwyciężony przykładem, klnąc z cicha, Porthos podniósł rękę i czterej towarzysze powtórzyli rotę przysięgi, podyktowanej przez d’Artagnana.
„Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich”.
– Tak… dobrze, a teraz, każdy niech idzie do domu rzekł d’Artagnan tonem takim, jak gdyby całe życie rozkazy tylko wydawał – i baczność, bo od tej chwili idziemy z kardynałem w zapasy.