Kitabı oku: «Hrabia Monte Christo», sayfa 11
Za umeblowanie celi służyły: łóżko, zydel, stół, kubeł i dzban. W łóżku były żelazne uchwyty, ale przymocowane do drzewa śrubami. Bez śrubokrętu niepodobna było wyciągnąć śruby i oderwać uchwyty. Przy stole i stołku ani śladu żelaza; kubeł posiadał niegdyś rączkę, ale ją odjęto.
Jeden tylko środek pozostawał Edmundowi – stłuc dzban i wziąć się do pracy z ostro zakończonym kawałkiem kamionki. Rzucił dzbankiem o ziemię i dzbanek rozpadł się na kawałki. Dantès wybrał kilka ostrzejszych kawałków i schował w sienniku, a resztę zostawił rozrzuconą na ziemi. Nikt nie będzie się niepokoił stłuczeniem dzbanka, wypadek to przecież całkiem zwyczajny.
Edmund miał teraz przed sobą całą noc do pracy, ale w ciemności robota szła zbyt niemrawo, musiał bowiem robić wszystko po omacku, a spostrzegł wkrótce, że tylko tępił to niezgrabne narzędzie na dużo twardszym murze. Przysunął więc z powrotem łóżko i czekał na światło dnia. Z nadzieją powróciła mu i cierpliwość.
Całą noc słuchał, jak nieznany górnik prowadzi dalej swoje podziemne dzieło.
O poranku przyszedł dozorca. Dantès oświadczył, że pijąc wczoraj duszkiem z dzbanka, upuścił go i stłukł. Dozorca, mrucząc pod nosem, poszedł po drugi, nie pozbierawszy nawet potłuczonych kawałków z ziemi. Po krótkiej chwili wrócił z nowym, zalecił więźniowi większą ostrożność i odszedł.
Dantès słuchał z niewysłowioną radością zgrzytu klucza w zamku, który niegdyś ściskał mu serce. Słuchał, jak znikało echo oddalających się kroków, na koniec, gdy całkiem ucichło, podskoczył z radością ku posłaniu, odsunął je i w słabym blasku świtu, który zaglądał do lochu, ujrzał, że cała nocna praca nie zdała się na wiele: zamiast bowiem wydłubywać cement spajający głazy, żłobił lity kamień.
Pod wpływem zaś wilgoci zaprawa murarska była tym słabsza.
Serce zabiło mu radośnie, że odpada ona kawałkami; to prawda, że kawałeczki te miały mikroskopijne rozmiary, ale już po półgodzinnej pracy Dantès wykruszył ich dobrą garść. Matematyk mógłby obliczyć, że po dwóch latach takiej pracy, z założeniem, że się nie trafi na litą skałę, można by wykopać tunel o przekroju dwóch stóp kwadratowych i długi na dwadzieścia stóp.
Teraz jął sobie wyrzucać, że stracił tyle czasu na rozpacz, nadzieję i daremne modlitwy.
Od chwili, gdy go aresztowano, to jest od sześciu lat, ileż można by było wykonać pracy, nawet tak wolno postępującej! Myśl ta dodała mu znowu zapału.
Po trzech dniach udało mu się, przy zachowaniu największej ostrożności, zeskrobać cały tynk i odsłonić cały jeden kamień. Mur był zbudowany z kamieni łamanych, pomiędzy którymi wstawiano dla wzmocnienia całości pojedyncze kamienie ciosane; właśnie teraz dostał się do takiego ciosanego kamienia, odsłonił go całkowicie i chodziło już tylko o wydobycie go z jego ciasnej wnęki.
Próbował paznokciami, ale okazały się zbyt słabe. Skorupy dzbana wsuwane w szczeliny kruszyły się od razu, gdy Dantès próbował użyć ich w charakterze dźwigni.
Po godzinie próżnych wysiłków Edmund powstał, a niepokój zrosił mu czoło potem.
Czyżby miał już na samym początku opuścić ręce i czekać bezczynnie i bezużytecznie, aż sąsiad, który być może również się zniechęci, wykona całą pracę?
Nagle pewna myśl przebiegła mu przez głowę; stał przez chwilę i uśmiechał się sam do siebie; wilgotne od potu czoło nagle samo obeschło.
Dozorca przynosił co dzień zupę w cynowym rondelku. W rondelku tym była zupa dla niego i dla następnego więźnia, co Dantès zauważył już dawno – rondelek był bowiem raz całkiem pełny, a raz napełniony do połowy, w zależności od tego, czy dozorca przyszedł najpierw do niego, czy do jego sąsiada. Rondelek miał żelazny trzonek; o ten właśnie trzonek szło Dantèsowi; oddałby za niego, gdyby tego zażądano, dziesięć lat życia.
Dozorca wylewał zawartość rondla na talerz. Dantès zjadał zupę drewnianą łyżką, po czym mył talerz, który służył mu w ten sposób codziennie.
Tego wieczoru położył talerz na ziemi, w połowie odległości między drzwiami a stołem; po wejściu do celi dozorca stąpnął na talerz i potłukł go w drobne kawałki.
Tym razem trudno mu było złajać Dantèsa; chociaż więzień nie powinien stawiać talerza na ziemi, ale i dozorca powinien patrzeć pod nogi. Dozorca pogderał więc tylko pod nosem, po czym rozejrzał się wkoło, poszukując jakiegoś naczynia, do którego mógłby przelać zupę, ale że cały serwis Dantèsa ograniczał się do tego jednego talerza, nie było w czym wybierać.
– Zostaw mi pan ten rondel – rzekł Dantès. – Odbierzesz go jutro, kiedy przyniesiesz mi śniadanie.
Rada dogadzała lenistwu dozorcy, który dzięki temu nie musiał już wracać na górę, schodzić i znowu z powrotem wchodzić.
Zostawił rondelek.
Dantès aż zadrżał z radości, zjadł szybko zupę i mięso, które według więziennego zwyczaju wkładano do zupy. Następnie, zaczekawszy godzinę dla pewności, że dozorca się już nie rozmyśli, odsunął łóżko, wziął rondelek, wsadził koniec trzonka pomiędzy kamienie i podważył. Kamień drgnął; znaczyło to, że praca pójdzie dobrze.
Rzeczywiście, po godzinie Edmundowi udało się wyciągnąć głaz – otwór, jaki po nim pozostał w murze miał przeszło półtorej stopy średnicy. Dantès starannie pozbierał odłupany tynk, zaniósł go w kąty celi, uskrobał nieco szarawej ziemi odłamkiem dzbanka i przykrył nią okruchy tynku.
Następnie, chcąc wykorzystać do końca tę noc, kiedy przypadek albo raczej sprytnie pomyślany plan złożył w jego ręce tak cenne narzędzie, z zaciętością wziął się na nowo do rycia w murze. O świcie umieścił głaz z powrotem na miejscu, postawił łóżko przy ścianie i położył się spać.
Na śniadanie dawano kawałek chleba; dozorca wszedł i położył chleb na stole.
– I cóż? Nie przyniesiesz mi pan innego talerza? – zapytał Dantès.
– Nie, mój panie – rzekł dozorca. – Masz pan dwie lewe ręce, stłukłeś dzbanek, przez pana rozbiłem talerz; gdyby wszyscy więźniowie robili tyle szkody, rząd nie byłby ich w stanie utrzymać. Zostawię ci rondelek, do niego będę nalewał zupę, może tym sposobem nie zniszczysz pan wszystkich naczyń.
Dantès wzniósł oczy do nieba i złożył dziękczynnie ręce pod kołdrą. Ten kawałek żelaza budził w nim teraz większą wdzięczność dla Opatrzności niż w całym jego przeszłym życiu największe dobrodziejstwa, jakich zaznał. Zauważył jednak, że od czasu, gdy zaczął pracować, sąsiad jego zaprzestał.
Cóż z tego, nie był to powód, aby przerywać pracę; jeżeli jego sąsiad nie przyjdzie do niego, on pójdzie do sąsiada.
Pracował bez odpoczynku przez cały dzień; do wieczora wyskrobał dzięki swemu nowemu narzędziu przeszło dziesięć garści cementu, gruzu i tynku.
Gdy nadeszła godzina odwiedzin dozorcy, wyprostował jak mógł skrzywiony trochę trzonek rondelka i postawił w zwykłym miejscu. Dozorca wlał do rondla zwykłą porcję zupy z mięsem, albo raczej zupy z kawałkiem ryby, bo był właśnie dzień postny, który w więzieniu przypadał trzy razy w tygodniu. Mógłby to być jeszcze jeden sposób na orientowanie się w czasie – gdyby nie to, że Dantès od dawna poniechał obliczania czasu.
Nalawszy porcję zupy, dozorca odszedł.
Teraz Dantès chciał się przekonać, czy jego sąsiad rzeczywiście zaprzestał pracy.
Jął nasłuchiwać.
Panowała cisza, taka jak przez owe trzy dni, kiedy sąsiad przerwał pracę.
Dantès westchnął; widać było, że sąsiad nie ufał mu. Nie zraziło go to bynajmniej i prowadził pracę przez całą noc. Po paru godzinach pracy trafił na niespodziewaną przeszkodę. Żelazo nie kruszyło już muru i ślizgało się po jakiejś gładkiej powierzchni.
Dantès dotknął owej przeszkody i zrozumiał, że trafił na belkę. Belka ta zasłaniała całkowicie otwór, który zaczął kopać Edmund.
Trzeba więc było teraz zacząć żłobić dziurę powyżej lub poniżej belki. Nieszczęsny młodzieniec nawet nie pomyślał o podobnej przeszkodzie.
– O mój Boże, mój Boże! – zawołał. – Tyle cię błagałem, miałem nadzieję, że mnie wysłuchałeś. Boże mój, najpierw odjąłeś mi wolność, potem zabrałeś mi spokój śmierci i przywołałeś do życia! Boże, miej litość nade mną, nie daj mi umrzeć z rozpaczą w sercu!
– Któż mówi o Bogu i o rozpaczy jednocześnie? – ozwał się głos, który wydawał się wychodzić spod ziemi, a przytłumiony na skutek przeszkody, zabrzmiał w uchu Dantèsa tonami pozagrobowymi.
Włosy powstały mu na głowie, cofnął się na kolanach.
– Ach – szepnął – to mówi człowiek.
Od czterech czy pięciu lat Edmund słyszał jedynie głos dozorcy, a dla więźnia dozorca nie jest człowiekiem: to żywe drzwi, dodatek do drzwi dębowych, to krata z krwi i kości, uzupełniająca kraty żelazne.
– W imię Chrystusa! – zawołał Dantès. – Kimkolwiek jesteś, mów jeszcze, chociaż mnie głos twój przeraził; kim jesteś?
– Kim ty jesteś? – odpowiedział głos.
– Nieszczęśliwym więźniem – odrzekł Dantès, nie ociągając się z odpowiedzią.
– Z jakiego kraju?
– Jestem Francuzem.
– Jak się nazywasz?
– Edmund Dantès.
– Zawód?
– Marynarz.
– Od jak dawna tu jesteś?
– Od 28 lutego 1815 roku.
– Coś uczynił?
– Jestem niewinny.
– Ale o co cię oskarżają?
– O spiskowanie na rzecz powrotu cesarza.
– Jak to powrotu cesarza? Czyżby cesarz nie był już na tronie?
– Abdykował w Fontainebleau w 1814 roku i został zesłany na Elbę. Ale od kiedy ty sam tu jesteś, jeżeli nic o tym nie wiesz?
– Od roku 1811.
Dantès zadrżał – ten człowiek przebywał w więzieniu cztery lata dłużej od niego.
– Dobrze… Nie kop dalej – mówił prędko głos – powiedz mi tylko, na jakiej wysokości znajduje się tunel, któryś zrobił?
– Nad samą ziemią.
– Jak go ukrywasz?
– Za łóżkiem.
– Czy przestawiano kiedy to łóżko, od czasu jak tu jesteś?
– Ani razu.
– Do czego przylega twoja cela?
– Do korytarza.
– A korytarz?
– Wychodzi na podwórze.
– Niestety! – szepnął głos.
– O mój Boże! Cóż się stało? – zawołał Dantès.
– Stało się to, że się pomyliłem, że niedokładność moich wykresów mnie oszukała, że nieścisłość kompasu mnie zgubiła, że prosta, którą błędnie wyprowadziłem na planie dała w rzeczywistości odchylenie liczące piętnaście stóp, a ścianę, którą zacząłeś przebijać, wziąłem za zewnętrzny mur cytadeli!
– Ale przecież gdyby było inaczej, dotarłbyś wykopem nad morze?
– Tego właśnie chciałem!
– Więc gdyby ci się udało?
– Rzuciłbym się w morze i wpław dostał do jednej z wysp otaczających zamek If, do Daume albo Tibouleau, a nawet do lądu stałego i już byłbym ocalony.
– Ale zdołałbyś aż tam dopłynąć?
– Bóg dodałby mi siły; a teraz wszystko stracone.
– Wszystko?
– Tak jest, wszystko. Zatkaj jak najostrożniej otwór, zaprzestań pracy, nie rób nic i czekaj, aż dam ci znać.
– Przynajmniej powiedz mi kim jesteś… powiedz!
– Jestem… jestem… nr 27.
– Więc mi nie ufasz? – zapytał Dantès.
Wydało się Edmundowi, że przez sklepienie otworu przeniknęło echo pełnego goryczy śmiechu.
– Ach, jestem wierzącym chrześcijaninem – zawołał, przeczuwając instynktownie, że ten człowiek ma zamiar go opuścić. – Przysięgam ci na Chrystusa, że dałbym się prędzej zabić, niżbym pozwolił moim lub twoim katom poznać choćby cień prawdy; tylko, na Boga, nie pozbawiaj mnie swojej obecności, swojego głosu, bo inaczej przysięgam ci, jestem już u kresu sił, roztrzaskam sobie głowę o mur, a ty będziesz miał moją śmierć na sumieniu.
– W jakim jesteś wieku? – zapytał nieznajomy. – Z głosu wydajesz mi się młody.
– Nie wiem, ile mam lat, bo straciłem rachubę czasu odkąd tu jestem. Wiem tylko tyle, że gdy mnie aresztowano, to jest 28 lutego 1815 roku miałem niespełna dziewiętnaście lat.
– Więc nie masz jeszcze dwudziestu sześciu lat – wyszeptał głos. – Ech, w tym wieku ludzie jeszcze nie bywają zdrajcami.
– O nie, nie, przysięgam! – powtórzył Dantès. – Już raz ci powiedziałem i powtórzę znowu, że prędzej dałbym się porąbać na kawałki, niżbym cię zdradził.
– Dobrześ zrobił, że mi to powiedziałeś i że mnie tak prosiłeś, bo zamierzałem obmyślić inny plan i chciałem się od ciebie oddalić. Ale twój wiek mnie uspokoił, wrócę do ciebie, poczekaj.
– Kiedy?
– Muszę rozważyć, jakie są nasze możliwości, pozwól mi więc, abym pierwszy dał hasło.
– Ale nie opuścisz mnie, nie zostawisz samego, przyjdziesz do mnie lub pozwolisz, abym ja przyszedł do ciebie. Uciekniemy razem, a jeżeli nie będziemy mogli uciec, możemy rozmawiać, ty o tych, których kochasz, a ja o moich ukochanych. Kogoś pewnie kochasz?
– Jestem sam na świecie.
– Więc pokochasz mnie: jeśli jesteś młody, będę dla ciebie towarzyszem; jeśliś w podeszłym wieku, będę dla ciebie synem. Mam ojca, który musiał już skończyć siedemdziesiąt lat, jeżeli jeszcze żyje. Jego tylko kocham i młodą dziewczynę o imieniu Mercedes. Ojciec o mnie nie zapomniał, o tym nie wątpię, ale ona, Bóg tylko wie, czy jeszcze myśli o mnie. Kochał cię będę jak ojca.
– Dobrze. A więc do jutra! – rzekł więzień.
Tych kilka słów wymówił takim tonem, że przekonał Dantèsa; nie nalegał już dłużej, podniósł się, pozbierał z największą ostrożnością wkruszone kawałki tynku i przysunął łóżko na swoje miejsce.
Od tej pory oddał się całkowicie radości; już na pewno nie miał być sam, może nawet będzie mógł odzyskać wolność, a w najgorszym razie, gdyby został w więzieniu, będzie miał towarzysza; a więzienie dzielone z inną osobą jest tylko połowicznie więzieniem. Skargi rzucane wspólnie są niemal modlitwami, a modlitwy wspólnie odmawiane są prawie aktami dziękczynienia.
Cały dzień Dantès chodził po lochu tam i z powrotem, a serce biło mu z radości. Chwilami wręcz dusiła go ta radość. Siadał wtedy na łóżku i przyciskał dłoń do piersi. Za najmniejszym szmerem dobiegającym z korytarza podbiegał do drzwi. Ze dwa razy ogarnął go lęk, że mogliby go rozłączyć z tym człowiekiem, którego wprawdzie jeszcze nie znał, ale już kochał jak przyjaciela. Wówczas powziął decyzję: jeśliby dozorca odsunął łóżko i pochylił się, aby sprawdzić, co to za dziura się za nim kryje, roztrzaska mu głowę kamieniem, na którym stawiał dzbanek.
Wiedział, że go mogą za to skazać na śmierć, ale czyż nie umarłby i tak z tęsknoty i rozpaczy, gdyby tamten cudowny odgłos nie przywrócił go do życia?
Wieczorem przyszedł dozorca. Dantès leżał w łóżku; zdawało mu się, że w ten sposób lepiej uchroni niedokończony tunel, musiał dość niezwykłym wzrokiem spoglądać na nieproszonego gościa, skoro tamten spytał:
– Cóż to, znowu pan masz zamiar zwariować?
Dantès nic nie odpowiedział z obawy, że może go zdradzić zmieniony emocją głos.
Dozorca odszedł, kręcąc głową.
Nastała noc. Dantès spodziewał się, że sąsiad wznowi z nim rozmowę, korzystając z ciemności i ciszy, ale nadzieje spełzły na próżno. Noc minęła i żaden szmer nie odpowiedział na jego gorączkowe oczekiwanie. Ale nazajutrz, po zwykłych rannych odwiedzinach dozorcy, kiedy Edmund odsunął łóżko od ściany, dały się słyszeć w miarowych odstępach trzy uderzenia; rzucił się na kolana.
– Czy to ty? – rzekł. – Jestem tu.
– A twój dozorca już poszedł? – zapytał głos.
– Tak – odpowiedział Dantès. – Wróci dopiero wieczorem. Mamy dwanaście godzin swobody.
– Mogę więc działać? – spytał.
– Tak, tak, tak, natychmiast, błagam!
I nagle kawał muru, na którym Dantès, zagłębiony do połowy w wykopie, opierał ręce, zapadł się pod nim; rzucił się w tył, a wtedy masa ziemi i obluzowanych kamieni poleciała w głąb tunelu, wyżłobionego poniżej poziomu otworu, który zrobił Edmund. Z głębi tej ciemnej jamy, której głębokości Edmund nie mógł ocenić, wyłoniła się nagle głowa, ramiona i wreszcie cała postać mężczyzny, który całkiem zręcznie wylazł z tej jamy.
16. Uczony Włoch
Dantès uściskał nowego przyjaciela, tak długo i niecierpliwie oczekiwanego, a potem podprowadził go do okna, aby przyjrzeć mu się lepiej przy skąpym świetle, które wciskało się do celi.
Był to człowiek niewielkiego wzrostu o włosach pobielonych raczej udręką niż wiekiem; przenikliwe oczy ocieniały gęste szpakowate brwi; broda, nadal czarna, spływała aż na piersi; wychudzona twarz poorana głębokimi zmarszczkami i śmiały zarys jego charakterystycznej fizjonomii zdradzały, że był to człowiek nawykły raczej do ćwiczenia swych władz umysłowych aniżeli fizycznych. Czoło przybysza pokryte było potem.
Ubiór jego zwisał w strzępach i nie sposób było rozpoznać jego pierwotnej formy.
Wydawał się mieć co najmniej sześćdziesiąt pięć lat, chociaż jego energiczna postawa wskazywała, że był młodszy od swego wyglądu, który nadało mu wieloletnie więzienie.
Entuzjastyczne przyjęcie ze strony młodzieńca sprawiło mu pewną przyjemność. Wydawało się, jakby jego zlodowaciałe serce na chwilę ogrzało się i roztajało, zetknąwszy się z tą gorącą naturą. Podziękował Edmundowi dość ciepło za serdeczność, mimo wielkiego rozczarowania, jakiego doznał, natykając się – zamiast na wrota do wolności na następną celę.
– Przekonajmy się najpierw – rzekł – czy można będzie ukryć przed naszymi dozorcami ślady tego przejścia. Nasz spokój w przyszłości zależy od tego, aby się nie domyślili, co tu się stało.
Pochylił się nad otworem, podniósł kamień z łatwością pomimo jego ciężaru i zakrył nim otwór.
– Dość nieumiejętnie wyrwałeś pan ten kamień – rzekł, kręcąc głową. – Nie miałeś narzędzi?
– A pan? – zapytał zdziwiony młodzieniec. – Pan je ma?
– Zrobiłem sobie kilka. Oprócz pilnika mam wszystkie, jakich potrzebuję – dłuto, obcęgi i lewarek.
– Ach, jakżebym chciał zobaczyć te owoce pańskiej cierpliwości i pomysłowości!
– Spójrz, oto moje dłuto.
I pokazał mu mocne i spłaszczone na końcu ostrze, oprawne w trzonek z dobrze obrobionego bukowego drzewa.
– Z czegóż pan to zrobił?
– Z żelaznego pręta, który wyjąłem z łóżka. Tym narzędziem wykopałem sobie całą tę drogę aż do ciebie: ma ona pięćdziesiąt stóp długości.
– Pięćdziesiąt stóp? – wykrzyknął Dantès niemal z przestrachem.
– Nie mów tak głośno, młodzieńcze, mów ciszej. Często się zdarza, że dozorcy podsłuchują pod drzwiami.
– Wiedzą, że jestem sam.
– To nie ma znaczenia.
– Powiadasz pan zatem, żeś pięćdziesiąt stóp przekopał do tego miejsca?
– Tak, tyle mniej więcej wynosi odległość między naszymi celami; tyle tylko, że źle obliczyłem krzywą, z braku właściwych narzędzi geometrycznych; zamiast czterdziestu stóp krzywizny wyszło mi pięćdziesiąt. Myślałem, że dojdę, jak ci to już mówiłem, do zewnętrznego muru zamku, że go przebiję i skoczę do morza. Kopałem wzdłuż korytarza, do którego przylega twoja cela, zamiast podkopywać się pod nim; pracowałem na próżno, bo ten korytarz wychodzi na dziedziniec pełen żołnierzy.
– To prawda, ale moja cela dotyka korytarza tylko jednym bokiem, a ścian mam cztery.
– Tak, masz słuszność, ale jedną ścianę stanowi skała; dziesięciu górników zaopatrzonych we wszystkie potrzebne narzędzia potrzebowałoby dziesięciu lat, aby tę skałę przebić. Ta zaś na pewno przylega do fundamentów pod mieszkaniem komendanta – dotarlibyśmy do piwnic, które naturalnie są zamykane na klucz i tak zostalibyśmy schwytani. A ta ściana sąsiaduje… poczekajże, z czym sąsiaduje?…
Była to właśnie ściana z okienkiem, przez które dochodziło światło dnia. Okienko to zwężało się coraz bardziej, aż do otworu zewnętrznego, który był tak mały, że dziecko by się tamtędy nie przecisnęło; prócz tego zaopatrzone było w trzy rzędy żelaznych krat, które sprawiały, że najbardziej podejrzliwy dozorca nie musiał się obawiać ucieczki swego więźnia.
Zadając to pytanie, nieznajomy pociągnął jednocześnie pod okienko stół.
– Stań na stole – rzekł do Dantèsa.
Dantès usłuchał, wszedł na stół, a domyślając się zamiarów towarzysza, oparł się plecami o ścianę i nadstawił mu obie ręce.
Więzień nr 27 wskoczył na stół ze zręcznością, której trudno byłoby się spodziewać po człowieku w tak podeszłym wieku – zwinnie jak kot lub jaszczurka; potem ze stołu na ręce Dantèsa, w końcu z rąk na ramiona. I zgięty w pół, bo sklepienie celi nie pozwalało mu się wyprostować, wysunął głowę pomiędzy kratami z pierwszego szeregu i spojrzał w dół.
Po chwili cofnął szybko głowę.
– Oho! – rzekł – domyślałem się tego.
I zsunął się z ramion Dantèsa na stół, ze stołu skoczył na ziemię.
– Czegoś się pan spodziewał? – zapytał młodzieniec z niepokojem, zeskakując ze stołu.
Stary więzień zamyślił się.
– Tak – rzekł. – Tak jest; czwarta ściana twojej celi wychodzi na zewnętrzną galerię, jest to coś w rodzaju krużganka, po którym przechodzą patrole i gdzie czuwają strażnicy.
– Jesteś pan tego pewien?
– Widziałem czako żołnierza i lufę karabinu; dlatego się tak prędko cofnąłem, żeby mnie czasem nie dojrzał.
– I cóż? – zapytał Dantès.
– Widzisz więc, że niemożliwe jest uciec z twojej celi.
– A więc? – powtórzył pytającym tonem młodzieniec.
– A więc – rzekł starzec – niech się dzieje wola Boża.
I na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiej rezygnacji.
Dantès spojrzał po części ze zdziwieniem, po części z głębokim podziwem na tego człowieka, co z tak filozoficznym spokojem żegnał nadzieje żywione od tylu lat.
– A teraz, czy powiesz mi pan, kim jesteś? – zapytał Dantès.
– Czemuż nie, jeśli interesuje cię to teraz, gdy ci już na nic nie mogę się przydać.
– Możesz mnie pan pocieszać i podtrzymywać na duchu, bo wydajesz się przewyższać wszystkich siłą woli.
Ksiądz uśmiechnął się smutno.
– Nazywam się Faria, jestem księdzem; przebywam od roku 1811, jak to już wiesz, w zamku If, ale wcześniej siedziałem także trzy lata w twierdzy Fenestrelle. W 1811 roku przeniesiono mnie z Piemontu do Francji. Wtedy to dowiedziałem się, że los, który zdawał się w tym czasie ulegać całkowicie woli Napoleona, dał mu syna, i że syn ten już w kolebce mianowany został królem rzymskim. Nigdy bym wtedy nie przypuścił tego, co przed chwilą mi powiedziałeś, że kolos w cztery lata później zostanie obalony. Któż teraz panuje we Francji? Czy Napoleon II?
– Nie, Ludwik XVIII.
– Ludwik XVIII, brat Ludwika XVI? Wyroki boskie są dziwne i tajemnicze! Jaki był zamiar Opatrzności w poniżeniu tego, którego sama wyniosła i w wywyższeniu drugiego, którego strąciła?
Dantès pochłaniał wzrokiem tego niezwykłego człowieka, który, aby zająć się losami świata, zdawał się zapominać na chwilę o własnym losie.
– Tak, tak – mówił dalej ksiądz. – To zupełnie to samo, co w Anglii. Po Karolu I Cromwell, po Cromwellu Karol II, może po Jakubie II będzie jakiś zięć, krewniak, książę Orański; stathouder, który sam mianuje się królem; a wtedy nowe ustępstwa dla ludu, konstytucja, a z nią i wolność!… Ty to zobaczysz, młodzieńcze – rzekł, kierując na Dantèsa spojrzenie błyszczące i przenikliwe, takie, jakie musieli mieć prorocy. – Jesteś w takim wieku, że sam to wszystko zobaczysz.
– Tak, jeśli stąd wyjdę.
– Prawda – rzekł Faria. – Wszak jesteśmy w więzieniu. Są chwile, że całkiem o tym zapominam i zdaje mi się, że jestem wolny, gdyż mój wzrok przebija mury, które mnie otaczają.
– Ale dlaczego księdza tu trzymają?
– Dlaczego? Dlatego, że w 1807 roku marzyłem o tym, co Napoleon chciał urzeczywistnić w 1811. Dlatego, że chciałem jak Machiavelli, aby z tych wszystkich małych księstewek, które czynią z Włoch gniazdo małych, despotycznych, ale słabych królestw, utworzyć jedno, wielkie, zwarte i silne państwo; bo sądziłem, że znalazłem mojego Cesara Borgię w pewnym koronowanym głupcu, który udawał, że mnie rozumie, by mnie tym łatwiej zdradzić. To były plany Aleksandra VI i Klemensa VII. Ale zawsze spełzną na niczym, bo nikomu się to nie powiodło, a i Napoleon nie mógł doprowadzić ich do skutku; stanowczo, nad Włochami wisi przekleństwo.
I starzec opuścił głowę.
Dantès nie pojmował, jak człowiek może narażać życie dla takich spraw; jeśli wiedział coś nawet o Napoleonie, którego przecież widział i z którym rozmawiał, nazwiska Aleksandra VI i Klemensa VII nie mówiły mu nic.
– Czy nie jest ksiądz aby tym… – odezwał się Dantès, zaczynając podzielać opinię dozorcy więzienia, panującą zresztą w całym zamku If – tym księdzem, o którym mówią, że jest… chory?
– O którym mówią, że jest wariatem, chciałeś powiedzieć, czyż nie?
– Nie śmiałem tego powiedzieć – odpowiedział Dantès z uśmiechem.
– Tak, tak – rzekł Faria z gorzkim uśmiechem – to ja właśnie uchodzę za wariata, moim to kosztem bawią się od lat gospodarze tego więzienia i dobrą zabawę miałyby ze mnie dzieci, gdyby dzieci mieszkały w tym domu cierpienia.
Dantès stał chwilę nieruchomo, nie mówiąc ni słowa.
– Więc ksiądz rezygnuje z ucieczki? – rzekł nareszcie.
– Nie widzę możliwości ucieczki; próbować wciąż czynić to, czemu Bóg nie sprzyja, byłoby buntem przeciw Niemu.
– Dlaczego traci ksiądz odwagę? Za wiele żądalibyśmy od Opatrzności, gdybyśmy chcieli, aby nasze zamiary powiodły się od razu. Czy ksiądz nie może zacząć od nowa, robić to, co do tej pory, w innym kierunku?
– A czy ty wiesz, co robiłem do tej pory, że mi tak pochopnie mówisz o rozpoczynaniu od nowa? Czy wiesz, że potrzebowałem czterech lat, aby wykonać narzędzia? Czy wiesz, że od dwóch lat ryję w ziemi twardej jak granit? Czy wiesz, że musiałem wyważać głazy, których kiedyś nawet nie ośmieliłbym się poruszyć? Że całe dnie mi upływały na tej tytanicznej pracy i że czasem, wieczorem, czułem się szczęśliwy, jeśli wygrzebałem choć cal kwadratowy tego starego cementu, twardego jak skała? Czy wiesz, czy wiesz w końcu, że musiałem przebić sklepienie, aby dostać się do klatki schodowej i mieć gdzie usunąć całą wykopaną ziemię i kamienie, i wypełniłem nimi przestrzeń pod schodami, tak że teraz nie wiedziałbym nawet, gdzie wyrzucić garść ziemi? Czy wiesz wreszcie, że już byłem pewien, że docieram do końca mojego trudu, że czułem w sobie akurat tyle tylko siły, aby dopiąć celu, gdy nagle Bóg nie tylko oddala ode mnie ten cel, ale mi zasłania do niego drogę? O tak, powiadam ci i powtarzam raz jeszcze, że odtąd nie kiwnę palcem, aby się stąd oswobodzić, bo sam Bóg zdaje się życzyć sobie, abym nigdy nie odzyskał wolności.
Edmund pochylił głowę, aby nie zdradzić, że radość, jaką odczuwał, zyskując towarzysza, nie pozwalała mu współczuć, tak jak powinien, zrozpaczonemu więźniowi.
Faria osunął się na łóżko Edmunda, ten zaś został w miejscu.
Młodzieniec nigdy nie pomyślał o ucieczce. Są rzeczy, które uważamy za tak trudne do zrealizowania, że nawet przez myśl nam nie przyjdzie, aby się o nie pokusić i odrzucamy je instynktownie. Wykopać pod ziemią tunel długości pięćdziesięciu stóp, poświęcić na to trzy lata czasu, aby, jeśli się to zadanie powiedzie, dotrzeć nad skałę spadającą pionowo w dół, w morze, skoczyć z jakichś pięćdziesięciu, sześćdziesięciu stóp, jeżeli nawet nie stu, aby rozbić sobie głowę o pierwszą lepszą skałę, jeżeli oczywiście wcześniej nie dosięgnie cię kula strażnika; potem, założywszy, że się uniknęło tych niebezpieczeństw, być zmuszonym do przepłynięcia całej mili – dosyć było tego wszystkiego, aby zrezygnować z jakichkolwiek prób, a jak widzieliśmy, Dantès posunął rezygnację nieomal do samobójstwa.
Teraz, gdy ujrzał starca czepiającego się życia z taką energią, który dawał przykład, jak zrealizować najrozpaczliwsze zamierzenia, Edmund zaczął zastanawiać się i zgłębiać swoje siły i swoją odwagę. Kto inny porwał się na to, o czym on nawet nie pomyślał; kto inny, starszy, słabszy, mniej od niego zręczny wystarał się sprytem i cierpliwością o wszystkie narzędzia, jakich mu tylko było trzeba do tego niezwykłego zamierzenia, które obróciło się wniwecz tylko dlatego, że w obliczenia wkradł się błąd; skoro ktoś inny wszystko to zrobił, i dla Dantèsa nie było więc rzeczy niemożliwych. Faria wykopał tunel o długości pięćdziesięciu stóp, on wykopie tunel stustopowy. Pięćdziesięcioletni Faria na to dzieło poświęcił trzy lata, a Dantès, liczący o połowę lat mniej poświęcić może na to sześć lat; Faria, ksiądz, uczony, nie lękał się przepłynąć z zamku If do wyspy Daume, Ratonneau albo Lemaire, a Edmund, marynarz, śmiały pływak, który nieraz docierał aż na dno morza, aby znaleźć gałązkę koralu – miałby się zawahać, że trzeba przepłynąć jedną milę? Ileż by czasu zabrało przepłynięcie mili? Godzinę? Przecież nieraz pływał i po kilka godzin bez odpoczynku! O nie – Dantès potrzebuje tylko przykładu, aby mu dodał odwagi. To, co kto inny mógł zrobić – Dantès uczyni tym bardziej.
Przez chwilę młodzieniec pogrążył się w myślach.
– Znalazłem to, czego ksiądz szukał – rzekł wreszcie do starca.
Faria zadrżał.
– Ty? – rzekł, podnosząc głowę, a jego postawa wskazywała, że zniechęcenie, któremu uległ, nie potrwa długo. – Cóż znalazłeś?
– Korytarz, który ksiądz wykopał, aby tu się dostać, jest równoległy do zewnętrznej galerii, czy tak?
– Tak.
– Odległość między nimi wynosi jakieś piętnaście kroków?
– Mniej więcej.
– A więc w połowie korytarza zaczniemy kopać drogę, która będzie stanowiła jakby jedno odgałęzienie krzyża. Tym razem ksiądz przeprowadzi dokładniejsze obliczenia. Dotrzemy do zewnętrznej galerii. Zabijemy strażnika i uciekniemy. Przecież, aby ten plan nam się powiódł, potrzeba nam tylko odwagi, której księdzu nie brak, i siły, których ja mam dosyć. Nie mówię już o wytrwałości, bo ksiądz dał jej dowód i ja dam także.
– Chwileczkę – odrzekł Faria. – Nie wiesz, drogi towarzyszu, w jakim stopniu posiadam odwagę i na co chcę przeznaczyć moją siłę. Co do wytrwałości, sądzę, że byłem wystarczająco wytrwały, kiedy każdego ranka rozpoczynałem robotę wykonywaną nocą, a każdego wieczoru tę, którą przeprowadzałem za dnia. Ale posłuchaj mnie, młodzieńcze: wiesz, zdawało mi się, że służę Bogu, uwalniając jedną z jego istot, istotę niewinną, która nie powinna być skazana.
– Ale czy cokolwiek się zmieniło? Czy ksiądz poczuł się nagle winowajcą, od chwili, kiedy się spotkaliśmy?
– Nie, ale nie chciałbym stać się nim teraz. Dotąd miałem do czynienia z martwą materią. Mogłem przebić mur i zniszczyć schody – ale nie przebiję niczyjej piersi i nie zniszczę niczyjego życia.
Dantès nie mógł powstrzymać lekkiego odruchu zdziwienia.
– Jak to, chociaż ksiądz mógłby być wolny, powstrzymują księdza podobne skrupuły?
– A ty sam – rzekł Faria – czemużeś nie walnął któregoś wieczora dozorcy, na przykład nogą od stołu, nie ubrałeś się w jego odzienie i nie próbowałeś uciec?
– Bo mi to do głowy nie przyszło – odrzekł Dantès.
– Bo raczej czułeś taką odrazę, taki instynktowny wstręt do zbrodni, że nawet nie mogłeś wpaść na taką myśl – odpowiedział ksiądz. – Bo w rzeczach zwykłych i dozwolonych nasze przyrodzone pragnienia mówią nam, że nie wykraczamy poza nasze prawa. Tygrys, który krew przelewa z natury, potrzebuje jednej tylko rzeczy – aby węch wskazał mu, gdzie znajduje się zdobycz. Natychmiast rzuca się w jej stronę, spada na nią, zabija i rozdziera. To jego instynkt i on jest mu posłuszny. Ale człowieka, przeciwnie, krew napawa wstrętem – i to nie prawa społeczne powstrzymują człowieka od zbrodni – ale prawa naturalne.